Recenzja: Czesław Miłosz, Kontynenty, Wydawnictwo Znak, Kraków 1999
I znów mam na biurku zajmującą lekturę: nową-starą książkę Czesława Miłosza — „Kontynenty”. Starą, bo napisaną przez poetę w latach 1945— 1949, kiedy mieszkał w Krakowie, a następnie w Waszyngtonie jako pracownik polskiej ambasady. Nową, bo w świeżej, luksusowej szacie graficznej, rozpoczynającą pierwsze całościowe, opatrzone pełnym aparatem krytycznym i zaakceptowane przez autora wydanie wszystkich utworów Noblisty. W tym, zaplanowanym do 2005 r. przedsięwzięciu, połączyli siły dwaj dotychczasowi wydawcy Miłosza — Znak (60 proc.) i Wydawnictwo Literackie (40 proc.). Patronat nad całą edycją dzieł objęło Ministerstwo Kultury i Sztuki. W 1999 r. w Wydawnictwie Literackim ukazał się „Zniewolony umysł”, a w „Znaku” powieść „Zdobycie władzy” i właśnie „Kontynenty”. Mimo upływu lat od napisania składających się na nią tekstów, książka wydaje mi się całkiem nowa. Zaskakuje świeżością ocen, aktualnością spojrzenia na literaturę amerykańską, francuską i polską. Zadziwia szeroką perspektywą oglądu dzieł literackich, która dziś uległa poszerzeniu jedynie o nowe nazwiska twórców i ich dzieła. I, jak to Miłosz, pisze po swojemu, interesująco nawet o sprawach, wydawać by się mogło, mało ciekawych. Na przykład o konferencji pisarzy amerykańskich w Bread Loaf. Zamiast omawiać wygłoszone na niej odczyty charakteryzuje pisarzy, opowiada ich życiorysy, pisze o żywych ludziach, a nie literaturze. Poznajemy więc Ciardiego — awangardowego poetę, który z pistoletu trafia królika w biegu. Rogera, do połowy sparaliżowanego redaktora kwartalnika literackiego. Wreszcie Roberta Frosta, pracującego nad tym, by ludzie odbierali go jako jowialnego farmera, choć w gruncie rzeczy jest ciężko doświadczonym człowiekiem, starannie zacierającym ślady po swych dramatach. W swoim „wprowadzeniu w Amerykanów” Miłosz ostro ocenia mieszkańców USA, a zwłaszcza tamtejszych twórców: „Ci ludzie widzą każde zjawisko i zdarzenie osobno. Nie dziwię się, że są takimi majstrami anegdoty w literackim utworze, bo na zdarzenie jest skierowana cała ich uwaga. (...) morze doskonale opowiedzianych szczegółów, mało związków”.
Bardzo interesującą część „Kontynentów” stanowią rozdziały poświęcone przekładom. Autor zwraca uwagę na fazy nieodmiennie towarzyszące sztuce translatorskiej. Istotne jest zrozumienie waloru frazy i linii wiersza, przezwyciężenie dosłowności i nałogów melodii. Przytacza tłumaczone przez siebie i kolegów wiersze. Jest tu „Z pieśni o sobie samym” Walta Whitmana, jest poezja chińska, jest „Lament” Federico Garcii Lorci. Czyli jakby początek do ulubionej przez poetę antologii, którą później stały się „Wypisy z ksiąg użytecznych”.
Bardzo zachęcam do lektury „Kontynentów”. Można się z nich wiele dowiedzieć o literaturze światowej, czytając teksty pisane lekko, przyjemnie i mądrze.