Szczypta sceptycyzmu

Komentarz do szkicu J. Jarzębskiego na temat sieciowego modelu kultury.

 

Komentowanie szkicu przygotowanego przez autora, którego "od zawsze" podziwiam i szanuję, nie należy do zadań łatwych. Nolens volens wejść muszę w rolę ziemniaka wypowiadającego się na temat przyszłości rolnictwa, czyli w dość dziwaczną sytuację, kiedy to uczeń "recenzuje" mistrza. Dodatkowa trudność polega na tym, że zasadniczo zgadzam się z rozpoznaniami autora Wartościowania w sieci kultury. Zarówno ogólna diagnoza przedstawiona przez Jerzego Jarzębskiego, jak i jego bardziej szczegółowe sugestie, dotyczące oceny zjawisk literackich, nie powinny, według mnie, budzić poważniejszego sprzeciwu. Szkic zawiera sporo trafnych i przekonujących uwag, a jest ich na tyle dużo, iż dalsze i bliższe omawianie zalet tekstu Jarzębskiego uznaję za czynność jałową. Ponadto obawiam się, że rozczarowałbym autora Wartościowania w sieci kultury, ograniczając swój komentarz do pochwał i zachwytów. Nie tak się odpowiada na zaproszenie do dyskusji. A zatem trochę na siłę i poniekąd wbrew sobie, powodowany troską o dobro debaty, o jej należytą temperaturę, pozwalam sobie zgłosić drobne wątpliwości, czy też po prostu zadać artykułowi Jerzego Jarzębskiego kilka pytań.

W pierwszej kolejności należałoby zapytać o metaforę sieci. Otóż wydaje mi się, że sieciowy model kultury, naszkicowany przez Jarzębskiego, to optymistyczna interpretacja czegoś w istocie bardziej upiornego. Ani myślę lamentować, co najwyżej śmiem wątpić, iż "postmodernizm (...) swym symbolem czyni sieć o wielu węzłach, na podobieństwo Internetu łączącą wszystkie punkty globu". Postmodernizm odwołuje się do zgoła innej sieci - do kłącza opisanego przez Deleuze’a i Guattariego, sama zaś idea Internetu jako żywo oparta jest na wierze w "linearność postępu", gdyż bez postępu (rozwoju) wynalazek ten nie miałby najmniejszego sensu. Istnieje więc sieć, o której pisze Jarzębski, sieć jako model komunikacji i zarazem model kultury, i wtedy jest to "jasna", "radosna" metafora, ale obok niej mamy do czynienia z metaforą sieci-kłącza, a ta oznacza zniesienie przejrzystego porządku, zakwestionowanie elementarnych kategorii (m.in. pojęć struktury i centrum), przekreślenie opozycji między tym, co zewnętrzne, a tym, co wewnętrzne; pociąga za sobą totalną dehierarchizację i w ostateczności czyni dążenia do tradycyjnie pojmowanej komunikacji nierealizowalnymi. O tym wszystkim wspomina autor komentowanego tu szkicu, aczkolwiek, kreśląc swoją diagnozę, zdaje się być niepoprawnym optymistą. I tylko to nas różni - w tym miejscu i we wszystkich następnych punktach. Spieszę zatem z kolejnymi grymasami sceptyka.

Jerzy Jarzębski zauważa: "Mieszkaniec sieci dysponuje nieograniczoną wolnością żeglowania we wszystkich możliwych kierunkach, brak mu jednak jakiejkolwiek busoli wskazującej, w jakim kierunku iść trzeba." Pytam: jakiego to "uczestnika kultury sieciowej" autor miał na myśli, bo chyba nie internautę, albowiem każdy, kto choć raz korzystał z Internetu, wie, że "nieograniczona wolność żeglowania" to czysta utopia. Nie chciałbym być niegrzeczny, ale taka wizja sieci trąci naiwnością; to tak - a nie brakuje podobnych głosów - jak postawić znak równości między zdaniami: "mam paszport w szufladzie" i "wyjadę na Seszele". Tymczasem ilość barier, o jakie potyka się użytkownik Internetu, jest wręcz niezliczona. Z grubsza można je podzielić na techniczne, materialne, cenzuralne, językowe, nie mówiąc o tym, że w samo pojęcie sieci wpisane są takie funkcje, jak administrator czy operator.

Tytułem dygresji niech mi będzie wolno wtrącić jeszcze i to, że dzisiejszy entuzjazm towarzyszący narodzinom i upowszechnianiu się Internetu przypomina niegdysiejsze fascynacje początkami telewizji. W naszych warunkach zaczęło się to od pogadanki Wiecha zauroczonego czarodziejskim "lufcikiem", a skończyło - tak to wygląda dzisiaj - na rozmowach o rynku reklamodawców, po prostu na zarabianiu ogromnych pieniędzy. Znamienne, że obecnie nikt ze znawców zagadnienia nie upaja się już tym, co w wynalazku zwanym telewizją "wzniosłe", czyli integrujące, uniwersalistyczne, zmieniające (na lepsze!) świat i człowieka; cicho o demokratyzmie i innych zdobyczach globalnej komunikacji, wyczerpał się dyskurs, który najlepszy wyraz znalazł w klasycznych rozprawach McLuhana. Nie trzeba być specjalnie przenikliwym, by już teraz odgadnąć nieodległą i analogiczną przyszłość Internetu - biznes przede wszystkim! W tym sensie rychło wyjdzie na jaw, iż uczestnictwo w kulturze sieciowej to nic innego jak jedna z form uczestnictwa w późnokapitalistycznej kulturze konsumpcji.

Również w tym wypadku co najwyżej rozwijam wątpliwości zasygnalizowane przez autora Wartościowania w sieci kultury. Nieco dalej bowiem Jarzębski powiada: "Rzecz jasna, Internet jest tylko dogodnym - bo wyrazistym - modelem kultury sieciowej, która nie została jeszcze w pełni urzeczywistniona." Zostawmy więc sieć (informatyczną) w spokoju i zajmijmy się siecią wykorzystywaną w łowach na kryteria (wartościowania najnowszych zjawisk literackich).

W pełni podzielam pogląd krakowskiego badacza - rzeczywiście, pragmatyczna kategoria "użycia" tekstu to jedna z nielicznych tez, jakie nie zostały zanegowane w toku zmieniających się w ostatnich dziesięcioleciach mód i orientacji literaturoznawczych. Kolejne pokolenia polonistów dowiadują się tedy o "podatności na zdradę" zdefiniowanej przez Roberta Escarpita oraz o koncepcji "dzieła otwartego" Umberto Eco. Choć propozycje te wyrosły - jak wiadomo - z różnych przesłanek i na bazie odmiennych metodologii, łączy je myśl o wieloznaczności jako wartości samej w sobie, przekonanie, zgodnie z którym lepsze (bardziej wartościowe) są dzieła dające się "używać" na różne i mnogie sposoby. Dzieła takie projektują wielu odbiorców o najróżniejszych nastawieniach i dodatkowo (Escarpit) skutecznie opierają się "kryzysom zapomnienia". Nowsza myśl aksjologiczna w zasadzie mówi coś bardzo podobnego, czego przykładem "tekst rozkoszy" przeciwstawiony "tekstowi przyjemności" (Roland Barthes). Ten pierwszy ma być przecież na swój sposób "nieobliczalny", czyli "użyty" w trybie "orgiastycznym", ten drugi "używany" jest przez czytelnika-oportunistę jako "wygodna" praktyka lekturowa stojąca pod znakiem samopotwierdzeń.

Mówiąc najkrócej, kryterium wartości zbudowane na wielostronnym i wielorakim "używaniu" dzieł literackich (im więcej "użyć", tym dzieło lepsze) to prosta konsekwencja mocno ugruntowanego w kulturze Zachodu przekonania o wyższości pluralizmu nad monizmem, wieloznaczności nad jednoznacznością, tego, co heterogeniczne i nieredukowalne, nad tym, co homogeniczne i łatwo dające się oswoić. Kłopoty zaczynają się z chwilą, gdy o swoje prawa upomni się, jakkolwiek rozumiana, instytucja - szkoła, uniwersytet, państwo w poczuciu odpowiedzialności za kulturę narodową, wreszcie instytucje życia literackiego. Tu interweniuje krytyka literacka, jej autorytet; daje o sobie znać gorset w postaci aktualnych i zalecanych norm czytania oraz wartościowania utworów artystycznych, gorset chroniący przed anarchią, czy w końcu interweniuje kanon, o którym pisze Jarzębski, rozpoznając w nim wielce użyteczny - bo dyscyplinujący - kontekst. W tym miejscu rodzą się co najmniej dwie wątpliwości.

Po pierwsze, czy aby nie jest tak, że kanon (w rozumieniu, jakie zaproponował Jarzębski) z jednej strony, a z drugiej owa "zdolność do współgrania z kanonem" należą do "naturalnego" porządku literatury, a "naturalnego" znaczyłoby - wolnego od sądów aksjologicznych? Każdy nowy tekst jest przecież "tym samym i innym"; teksty już istniejące są zawsze dla niego kontekstem, obie strony są sobie potrzebne i bez siebie funkcjonować by nie mogły, o czym pouczają dzisiejsze teorie intertekstualności, prawo iterowalności odkryte przez Derridę, a nawet dialogika Bachtina.

Po wtóre, trzeba zapytać, to jest precyzyjnie rozpoznać, jaki kanon wchodziłby tu w rachubę. Podobnie jak w wypadku metafory sieci, egzystują obok siebie dwa wyobrażenia - Jerzy Jarzębski, wierny swoim skłonnościom, wybrał wariant optymistyczny; jego kanon (i związane z nim oceny) to wzór olimpijski, klasyczny, zbudowany na fundamencie wiary w "świętość" zbioru "dzieł uważanych powszechnie za pierwszorzędne". Ale istnieje zgoła inne wyobrażenie tradycji-kanonu, na przykład takie, o którym pisał Baudrillard. To kanon w wersji doskonale płaskiej, to kulturowy (tu: literacki) frazes, kanon jako wiązka stereotypów poddana prawu niekontrolowanej reprodukcji i symplifikacji. Zdaje się, że zupełnie przypadkowo w szkicu Jarzębskiego pojawia się ślad obecności kanonu w wariancie pesymistycznym - to owa "interpretacyjna bzdura" dotycząca Wołania do Yeti Szymborskiej. Obawiam się, że w kulturze sieciowej byłby to dominujący rodzaj kanonu, bo jeśli jest prawdą - jak chce Jarzębski - że postmodernizm cechuje "skłonność do ponownej lektury kanonu", to trzeba sobie powiedzieć, iż chodzi o czytanie kanonu właśnie jako wiązki stereotypów.

Autor Wartościowania w sieci kultury ma oczywiście rację, gdy powiada, że "istotnym kryterium wartości nowego dzieła staje się (...) zdolność do szeroko rozumianej kooperacji, do wchodzenia w związki z tekstami kanonu, pobudzania procesów ciągłej reinterpretacji dziedzictwa kultury". Rozpoznanie Jarzębskiego wolno wziąć za szlachetny postulat i jednocześnie powiadomić o pewnej aktualnej praktyce krytycznoliterackiej (waham się, czy nazwać ją wiodącą), która z tym postulatem ma niewiele wspólnego, a wręcz sytuuje się na antypodach tej dyrektywy. Otóż w ostatnich latach - jak mniemam - w obrębie myślenia o literaturze mamy do czynienia z inwazją dyskursu ekonomii. Już sam język krytyki (jedni "produkują" teksty, drudzy ich "używają", książka artystyczna to towar itd.) poświadcza tę inwazję. Wśród kategorii podrzuconych przez język ekonomii łatwo dostrzec pojęcie absolutnie uprzywilejowane - to kategoria nowości. Po części atrybut nowości spokrewniony jest z modernistycznym pojęciem postępu, z walorem innowacji (Jarzębski również o tym wspomina) - wartością jest to, co nowe w literaturze, co w możliwie najmniejszym stopniu przypomina dzieła już istniejące. Skoro jednak powszechnie odczuwa się kres innowacji w literaturze, zmierzch możliwości modernizowania form i konwencji, a do truizmów należy myśl, że po Joysie nie sposób dokonać przewrotu, "nowość" musi zostać sfingowana i wmówiona tym, których nie stać na samodzielną opinię. Obieg literacki (rynek artystyczny) nie znosi próżni, ani też nigdy tak naprawdę nie zrezygnuje z kategorii nowości. Tak więc - moim zdaniem - jesteśmy świadkami zjawiska dokładnie odwrotnego: nie "zdolność do kooperacji" i dialogu z kanonem jest ceniona, lecz zdolność do zatarcia związków z kanonem. Między innymi w tej perspektywie da się opisać fenomen literatury polskiej lat dziewięćdziesiątych (mam na myśli prominentne i wcale nie szczupłe grono poetów i prozaików debiutujących po 1989 roku). Na własny użytek nazywam to zjawisko "absolutną amnezją", a polega ono na próbie osobliwego apelu do publiczności literackiej, na próbie rozpowszechnienia opinii, że prozaik X czy poeta Y to twórcy - jak to się dziś mówi - zjawiskowi i że nikt przed nimi tak nie pisał. Czyż nie na tym została ufundowana kariera kilku czołowych pisarzy z tak zwanego pokolenia "bruLionu"? Rzecz jasna, sami twórcy nie są za te gorszące praktyki odpowiedzialni. Po prostu związki z kanonem dostrzega i ceni czytelnik-znawca, dysponujący świadomością historycznoliteracką, czytelnik zdystansowany, stawiający na ciągłość zjawisk i sens "długiego trwania". Inni "użytkownicy" nowego, wchodzącego dopiero do królestwa literatury dzieła cenią coś dokładnie odwrotnego, idąc za głosem nieodpowiedzialnej, nastawionej na szum i rozgłos krytyki, której przedstawiciele zachowują się jak pracownicy agencji reklamowych.

W związku z tą ostatnią konstatacją w jednym z Jerzym Jarzębskim przyjdzie się nie zgodzić. Otóż krakowski badacz przepowiada, że będą w przyszłości tracić na znaczeniu utwory "inspirowane przez grupę". Ze swej strony pozwalam sobie zauważyć, iż istnieją (na razie w powijakach) grupy, które zainspirują niejeden utwór i niejednemu pisarzowi zawrócą w głowie - to grupy kapitałowe. Odnoszę bowiem wrażenie, że od pewnego czasu widmo krąży po Polsce - widmo literatury (zwłaszcza powieści) popularnej. Rozsądni, komercyjni wydawcy trzymają rękę na pulsie, spekulując przy tym mniej więcej tak: właściwie przełożono na polski wszystko, co było do przełożenia, William Wharton jest tylko jeden, najwyższy czas pomyśleć o krajowych dostawcach literatury ułatwionej; w końcu prędzej czy później musi przyjść koniunktura - polski czytelnik zapragnie polskiej powieści popularnej. I tu konieczne wyjaśnienie: nie chodzi bynajmniej o utwory z kręgu literatury trywialnej, ale o tak zwaną literaturę środka, pisarstwo nie pozbawione pewnych ambicji i zarazem ułatwione, którego niedoścignionym mistrzem w naszych warunkach jest właśnie Wharton - najbardziej popularny autor w Polsce drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Chodziłoby zatem o nie zaspokojony do tej pory apetyt, o którym Jerzy Illg powiedział dziennikarzowi "Gazety Wyborczej" tymi słowami: "Polski czytelnik czeka na powieści, które mierzyłyby się z naszą współczesnością, opisywałyby otaczający nas świat i przemiany w nim zachodzące, a zarazem byłyby wolne od postmodernistyczno-pseudoawangardowego bełkotu" ("Gazeta-Książki" 1997, nr 9). Dodam, że wypowiedź ta pojawiła się w otoczeniu innych, dość podobnych głosów wydawców. Cóż, szefowie wielkich, komercyjnych oficyn, owych grup kapitałowych, chętnie by to i owo zainspirowali... wbrew intuicji Jerzego Jarzębskiego.

W końcówce niniejszej glossy do szkicu Wartościowanie w sieci kultury wypada zająć się kwestią o podstawowym bodaj znaczeniu, czyli problemem odpowiedzialności, a ściślej rzecz biorąc - godzi się skreślić kilka zdań o krytyku w "roli gwaranta sądów wypowiadanych o literaturze". Do tego, co zaproponował Jarzębski, pisząc o krytyku w roli strażnika kanonu i silnej osobowości (postulat wyraźnej sygnatury osobistej), dorzuciłbym dwa kolejne "przykazania". Pierwszym z nich byłaby potrzeba czujności i nakaz odizolowania się od wszelkich praktyk marketingowych. Otóż dawniej - żeby dać najprostszy przykład - w Polsce Ludowej, w zupełnie odmiennych warunkach krytyk mógł ze spokojem i w poczuciu przyzwoitości posługiwać się zwrotem retorycznym, kreślonym najczęściej w konkluzji recenzji czy omówienia książki: "warto przeczytać". Natomiast obecnie, gdy zysków ze sprzedaży książek nie czerpie anonimowe i nieuchwytne państwo (socjalistyczne), lecz ktoś bardzo konkretny, zwrot "warto przeczytać" nabrał dwuznaczności poprzez nieuniknione zejście się w jedno ze zwrotem "warto kupić". Krytyk zatem musi zachować czujność. Powinien reagować z oburzeniem, ilekroć jego autorytet ktoś próbuje wykorzystać w grze rynkowej; krytyk nie powinien być kojarzony z mechanizmami promocji i reklamy. I wreszcie drugi postulat: szanujący się krytyk nie powinien ulegać stylistyce, technikom (trywializacja i populizm) oraz normom, jakimi zwykły posługiwać się media zabierające głos - o zgrozo! - w sprawach sztuki i literatury. Jeżeli na przykład w telewizji, komercyjnym radiu czy wysokonakładowych gazetach (a media zawsze informują pierwsze) premierowy utwór nazywany jest "wybitnym", należy wykazać co najmniej podejrzliwość. Wskazana byłaby także alergiczna reakcja na standardowe chwyty, którymi uwielbiają epatować media, na przykład na epitety w rodzaju "kontrowersyjny pisarz", "skandalizująca autorka", "niezwykły utwór, jakiego dotąd nie było", "wstrząsająca opowieść o..." itp.

Mam świadomość, że pisząc komentarz do artykułu Jerzego Jarzębskiego, raptem otarłem się tu i ówdzie o nadrzędne pytanie (Czy możliwe jest dzisiaj wartościowanie i hierarchizowanie zjawisk literackich?), w zasadzie nie udzielając żadnej odpowiedzi. Odpowiedział Jarzębski. I zrobił to wyśmienicie.

DARIUSZ NOWACKI, ur. 1965, krytyk literacki, redaktor kwartalników "Opcje" i "FA-art". Publikował m.in. w "Kresach", "Kwartalniku Artystycznym", "Twórczości" i "Znaku". Mieszka w Sosnowcu.



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama