Chorzy z miłości

Rozmowa z psychiatrą, pracownikiem Zakładu Terapii Rodzin w Krakowie

Dlaczego pracuje Pan z rodzinami?

Nie tylko z rodzinami - prowadzę także terapię indywidualną. Wybrałem jednak pracę w Zakładzie Terapii Rodzin, ponieważ w pewnym momencie - jeszcze na początku mojej kariery zawodowej - zainteresowały mnie przypadki zaburzeń, których ani medycyna, ani psychologia nie potrafiły trafnie zdiagnozować. Np. dziecko cierpiało na silne i periodycznie występujące torsje. Z punktu widzenia medycyny była to choroba refluksowa, ale leki, które stosuje się w takich przypadkach, były nieskuteczne. Od strony psychologicznej dziecko było okazem zdrowia. Co zatem wywoływało torsje? Psychologowie, mówiąc trochę żartobliwie, rozejrzeli się wokół i dostrzegli, że dziecko ma rodzinę. Okazało się, że to problemy w relacji między jego rodzicami były przyczyną tych zaburzeń.

Dziecko zachorowało, bo jego rodzice nie mogli się dogadać?

W terapii rodzin nazywamy to zjawiskiem delegacji. Jeżeli np. rozpada się więź między małżonkami, wtedy jeden z członków rodziny jest niejako delegowany do reprezentowania objawu: „choroby rodziny" - dziecko zaczyna sprawiać problemy wychowawcze, staje się niegrzeczne, zaczyna chorować. Problemy te nasilają się w miarę zaostrzania się kryzysu małżeńskiego. Widząc to, rodzice zawieszają spory i całą uwagę skupiają na dziecku, które w ten sposób dostaje niejako nagrodę za to, co mu się przydarzyło. Za każdym razem, gdy konflikt wybucha, historia się powtarza. Mechanizm ten wzmacnia zaburzenia dziecka i po pewnym czasie dochodzi do utrwalenia symptomu.

Dlaczego akurat dziecko staje się delegatem?

Dziecko zawsze bardzo intensywnie przeżywa to, co dzieje się pomiędzy rodzicami. Nie potrafi sobie radzić z emocjami tak jak dorośli. Nie umie się zdystansować, nie może pójść z kolegami na piwo ani też uciec od swojej rodziny. W systemie, którym jest rodzina, bywa ono najbardziej wrażliwym elementem. Podobnie jest z najsłabszym ogniwem - pęka, pomimo że w pozostałych też występują naprężenia.

Użył Pan pojęcia „system rodzinny"...

Mówiąc najprościej system rodzinny to wszystkie osoby tworzące rodzinę i interakcje, które między nimi zachodzą. Poszczególne elementy tego systemu połączone są między sobą siecią zależności - każda zmiana w jednym z nich pociąga za sobą zmiany w pozostałych. Jeżeli jakiś problem dotknie kogoś z rodziny, to jego konsekwencje ponoszą także pozostali jej członkowie.

Rodzina przypomina więc organizm, który np. reaguje na grypę podwyższoną temperaturą?

Można tak powiedzieć. System rodzinny zawsze broni się przed nowymi zjawiskami. Mówimy wtedy, że dąży do homeostazy - czyli do pewnej równowagi. Za wszelką cenę próbuje utrzymać rodzinę w całości, zachować status quo. Jednocześnie musi się dostosowywać do nowych wyzwań, przed którymi staje rodzina. Generuje więc energię, która potrzebna jest do zmian, przebudowy. W rodzinie ustawicznie ścierają się te dwie siły. Próbują się wzajemnie znieść, ale też jedna drugą kontroluje. Jeżeli jedna inicjuje zmianę, to druga dba o to, żeby nie była ona chaotyczna, przypadkowa czy destrukcyjna.

Przykładowo: dorosłe dziecko zakochało się i chce założyć własną rodzinę (czyli opuścić dotychczasowy system). W rodzinie pojawiają się wtedy rozmaite obawy i lęki. Rodzice mają wątpliwości, czy ich pociecha nie jest jeszcze za młoda na samodzielne życie, czy wybrała odpowiedniego partnera. Najczęściej te obawy mają charakter nieświadomy. Zależy im na tym, by ich dziecko się usamodzielniło i było szczęśliwe, ale gdzieś podświadomie odczuwają lęk - rozum mówi jedno, a serce podpowiada drugie. Nie mają żadnych racjonalnych powodów do obaw, a jednak się niepokoją. Dziecko również dopatruje się różnych niedogodności w opuszczeniu rodziny. Nie jest pewne, czy sobie poradzi, czy zarobi na swoje utrzymanie. W ten sposób system broni się przed zmianą. Miłość do przyszłego małżonka jest jednak tą energią, która popycha je do opuszczenia domu. Bilans tych wszystkich „za" i „przeciw" zdecyduje o tym, czy mu się to uda. Doświadczenie pokazuje, że większość dzieci po tych wszystkich prawie rytualnych czynnościach, które przygotowują rodzinę do zmiany, odchodzi i zakłada własną rodzinę.

Niekiedy nasilenie lęków po obu stronach może być tak duże, że dochodzi do pojawienia się lub wzmożenia pewnych dolegliwości somatycznych u dziecka. „Skoro choruje - myślą rodzice - to znaczy, że nie powinno jeszcze opuszczać domu". Takie przypadki spotyka się najczęściej w rodzinach, w których to dziecko było jedynym uzasadnieniem wspólnego życia małżonków. Przez wszystkie lata byli tylko dla niego, a teraz, kiedy odchodzi, czują się zagrożeni; boją się, że ich związek się rozpadnie, że resztę życia spędzą w samotności.

Mam wrażenie, że kiedy używa Pan określenia system rodzinny, ma Pan na myśli coś ponad rodziną, coś, co nią rządzi i wyznacza prawa, coś, nad czym nie można zapanować.

A czy można kontrolować pogodę? Nawet trudno przewidzieć z dużą dokładnością, nie odwołując się do czynników nadprzyrodzonych, jaka aura powita nas następnego dnia. A już na pewno nie ma jakiegoś ośrodka sterującego prądami morskimi, siłą i kierunkiem wiatrów. Każde z tych zjawisk rządzi się pewnymi prawami, a jednocześnie każde z nich wpływa na przebieg drugiego. Przyroda wokół nas również tworzy pewien swoisty system, złożony z sił, z zależności. O pogodzie decydują tak istotne czynniki, jak położenie słońca, stopień nagrzania powierzchni lądu, ruch obrotowy kuli ziemskiej itp. Jeżeli zmianie uległby choćby jeden parametr, np. ktoś pchnąłby kulę ziemską w inną stronę, to inne elementy tego sytemu również zareagują, pojawiłyby się anomalie pogodowe, a najprawdopodobniej doszłoby do katastrofy klimatycznej.

System rodzinny jest jeszcze bardziej skomplikowany - nie wystarczy odwołać się rzeczywistości fizycznej, żeby go opisać. Jego częścią są także zjawiska natury biologicznej, psychologicznej i społecznej. Stąd zależności i mechanizmy, jakie wykształca, bywają niezwykle zawikłane. Pamiętam taką rodzinę, w której ojciec przeszedł ciężki zawał. Stan zagrożenia zdrowia utrzymywał się przez kilka miesięcy. Do tego czasu ojciec był jedynym żywicielem rodziny, spełniał się zawodowo. Kiedy przeszedł na rentę, pracować zaczęła żona, zmianie uległy wartości i cele rodziny. On był w stanie nieustannego stresu, napięcia, ponieważ w swoim odczuciu nie miał wpływu na to, co się dzieje w domu. Dzieci starały się jakoś zająć ojca, grały z nim w szachy, chociaż nie za bardzo lubiły - ojciec był świetnym szachistą i nigdy nie dawał im wygrać. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyby dzieci nie zaczęły także chorować. Ich dolegliwości nasilały się wtedy, gdy ojciec czuł się najbardziej sfrustrowany. To pozwalało uchronić go przed rezygnacją, apatią, a także przed pogłębieniem choroby.

Wiadomo, że np. żonaci mężczyźni umierają z powodu choroby niedokrwiennej serca statystycznie trzy razy rzadziej niż single. Małżeństwa osób dotkniętych tą chorobą zazwyczaj funkcjonują trochę gorzej niż małżeństwa osób zdrowych, ale badania wykazały też, że im więcej dolegliwości ma mąż, tym lepiej ocenia małżeństwo jego żona. Prawdopodobnie wszelkie konflikty w tych małżeństwach ustają, gdy tylko mężczyznę coś zaboli, bo „przecież z chorym nie można się kłócić". Objaw, czyli np. choroba, chociaż trudno w to uwierzyć, chroni czasami system przed większym zagrożeniem, jakim może być rozpad rodziny. Może działać jako regulator bliskości. Dłuższa abstynencja seksualna małżonków może być powodem stresu, frustracji i kłótni, chyba że stan ten zostanie uzasadniony jakąś chorobą.

Żona będzie mówić, że boli ją głowa...

To już niemal taki literacki przykład. Ale rzeczywiście ból głowy może być w małżeństwie pożyteczny, gdyż prowadzi do spadku napięcia, które wywołały problemy w sferze intymnej. Małżonkowie wymyślają przecież często najróżniejsze wyjaśnienia tego stanu. Podejrzewają zdradę, wydaje im się, że przestali być atrakcyjni.

Jeżeli ich problem zostanie rozwiązany, to żonę przestanie boleć głowa?

Taki jest sens i jeden z modeli pracy w terapii rodzin. W modelu medycznym pomoc sprowadzałaby się do podania tabletki przeciwbólowej, tyle że taka kuracja wystawia rodzinę na ryzyko - małżonkowie nadal nie będą wiedzieli, co zrobić z tym nieszczęsnym seksem. Nasza metoda pracy polega na tym, że pomagamy im wypracować takie formy bliskości, w których będą się czuli dobrze i bezpiecznie. Staramy się doprowadzić ich do takiego etapu, w którym system rodzinny będzie mógł funkcjonować bez migren żony.

Podobnie mijają objawy chorobowe dzieci?

Mamy tutaj w zakładzie takie powiedzenie, że to dzieci przyprowadzają rodziców na terapię. Proszę sobie np. wyobrazić, że przychodzą rodzice i mówią: „Mamy kłopot z naszym dzieckiem. Proszę je naprawić". Zaczynamy terapię, jeśli w trakcie rozpoznania okazuje się, że problemy dziecka są skutkiem tego, co dzieje się pomiędzy jego rodzicami, przestajemy skupiać się na nim, a zajmujemy się terapią małżeńską. Gdy nasza praca zaczyna przynosić efekty, relacje między małżonkami ulegają poprawie, problemy dziecka powoli ustępują - może ono zostać zwolnione z roli spoiwa w rodzinie.

Trzeba jednak pamiętać, że wszystkie te zjawiska przebiegają na poziomie nieświadomym. Rodzice nie prowokują celowo choroby dziecka czy jego aktów agresji. Myślę, że większość rodzin, które do nas przychodzą, tak się kocha, że jeden za drugiego skoczyłby w ogień. Problem w tym, że z czymś sobie nie radzą.

Można zatem pomóc rodzinie tylko wtedy, kiedy coś ją jeszcze łączy?

Jeżeli następuje całkowity rozkład więzi rodzinnych, małżonkowie spotykają się raczej na sali sądowej. Chociaż zdarza się również, że małżeństwa przychodzą do nas nie dlatego, że im na sobie zależy, ale po to, by ktoś określił, po czyjej stronie leży wina. Nie potrzebują terapeuty, ale sędziego, który orzeknie, kto z nich ma rację.

Co im Pan wtedy mówi?

Szacowanie winy i prowadzenie śledztw tak naprawdę donikąd nie prowadzi. Co z tego, że wskażemy winowajcę? Nic. Jeden z małżonków będzie tryumfował, a drugi poczuje się przegrany. I co teraz? Jak budować na tym więź? Jeśli ktoś się upiera, proponujemy sąd albo jakiś inny arbitraż. To nie nasza dziedzina, my zajmujemy się pomocą w budowaniu wzajemnej relacji. Możemy im pomóc wypracować takie poczucie sprawiedliwości, które nie opierałoby się na orzekaniu o winie. Z reguły jest bowiem tak, że obie strony czują się ofiarami, a jednocześnie noszą w sobie poczucie winy. Na tym polega egalitaryzm małżeński. Jeżeli ktoś ma poczucie winy, to stara się przed nim bronić i zaczyna obarczać odpowiedzialnością także tę drugą osobę.

Z boku wygląda to jak farsa: dwoje dorosłych ludzi przez kilka tygodni spiera się o to, jak się prawidłowo trzyma widelec czy jak poprawnie obsługuje się pralkę. Tymczasem za tymi z pozoru błahymi sprzeczkami kryje się np. brak akceptacji, wsparcia czy zrozumienia wzajemnych potrzeb. Sławetne spory o „porozrzucane skarpetki" to efekt uboczny o wiele poważniejszych problemów.

Jednym z celów terapii byłoby ich odkrycie?

Tak, ale nie robimy tego po to, żeby te problemy zdemaskować i zostawić. Próbujemy rodzinę oderwać od tego tańca oskarżeń i zachęcić, żeby wspólnie z nami zajęła się poważniejszymi sprawami. Staramy się jednak być raczej trenerami w usprawnianiu związku niż osobami, które będą go rzeźbić według własnego pomysłu. Każda rodzina ma swoją historię - może jesteśmy specjalistami w terapii rodzinnej, ale nie jesteśmy ekspertami od rodziny Kowalskich, która do nas przychodzi. Ta rodzina wie o sobie o wiele więcej, niż my jesteśmy w stanie się dowiedzieć w ciągu paru spotkań.

Nie ma Pan zatem uniwersalnej recepty na kryzysy rodzinne?

Miewam. Tylko co z tego? Każdy zna takie rady: proszę się wzajemnie szanować, kochać. Co nam to daje? Problem leży nie w tym, że rodziny o tym nie wiedzą, ale w tym, że nie potrafią tych rad zastosować. To tak, jakby ktoś stawiał pierwsze kroki w grze w tenisa, a ja, jako znawca, zrobiłbym mu teoretyczny wykład, pod jakim kątem powinien uderzać piłkę, aby nadać jej największą rotację. Mija się to z celem, skoro on uczy się dopiero, jak trafić w nią rakietą. O tym, jak będzie wyglądać terapia, decydujemy wspólnie z rodziną, negocjujemy, co będzie dla niej najlepszym rozwiązaniem. Częstym błędem popełnianym przez terapeutów jest próba forsowania swoich pomysłów. Staramy się raczej pobudzać rodzinę do szukania własnych rozwiązań. Zadajemy czasami tzw. pytania cyrkularne. Pytamy dziecko: „Jasiu, jak twoi rodzice mogliby ze sobą rozmawiać, żeby się nie kłócili?". Jasio, ekspert od spraw rodziny, mamę i tatę zna bardzo dobrze i zazwyczaj ma tak dobry pomysł, że my nigdy byśmy na niego nie wpadli. Później sprawdzamy, co sądzą o tym jego rodzice, pytamy np. męża, w jakiej sytuacji byłby w stanie przyjąć krytyczne uwagi żony. On odpowiada wtedy: „Chciałbym, żeby za każdym razem nie przypominała, że kiedyś ją zawiodłem. Wtedy łatwiej byłoby mi usłyszeć, czego tak naprawdę od mnie chce". Żona tego słucha. Potem zadajemy pytania jej, wówczas słucha mąż. Małżonkowie z reguły nie mówią o swoich potrzebach, o tym, co im się nie podoba, co sprawia im przykrość. Wydaje im się, że to oczywiste, że ta druga strona zapewne się domyśli.

Wyobraźmy sobie, że mąż proponuje żonie, żeby czasami pooglądała z nim mecz, bo będzie mu wtedy przyjemniej. Ona to zrobi, mimo że nie cierpi piłki nożnej. Gdzie tu autentyczność?

Przecież nie mówimy o obowiązku. Każdy z nich zachowuje wolność wyboru i może w takiej sytuacji odmówić. Gorzej byłoby, gdyby mąż nic nie powiedział. W jaki sposób żona miałaby odgadnąć jego oczekiwania? Nikt nie opanował jeszcze telepatii, więc jeżeli ktoś nie wypowie swoich myśli, pragnień, marzeń, to nikt ich nie usłyszy. Rozmowa jest najlepszym sposobem na to, żeby wszystkie osoby w rodzinie miały poczucie, że się w pełni realizują, że ich potrzeby są zaspokajane. Na tym polega między innymi nauka efektywnej komunikacji w małżeństwie. Lepiej nie pokładać nadziei w domysłach. Bywa tak, że żona marzy o niebieskich różach, a dostaje pomarańczowe gerbery. Z uprzejmości nie mówi mężowi, że nie znosi tych kwiatów. On natomiast myśli, że właśnie gerbery sprawiają jej przyjemność, więc co drugi dzień staje z nimi w drzwiach.

Mówienie o swoich pragnieniach bywa jednak trudne. Ktoś, kto decyduje się na ich wypowiedzenie, naraża się na to, że zostaną odrzucone. To bardzo przykre doświadczenie, zwłaszcza jeżeli dotyczy tego, co dla nas ważne. Np. jeden z małżonków chce zostać przytulony-jeżeli spotka się z pozytywną odpowiedzią, to odczuje ulgę, ale jeżeli jego pragnienie zostanie zignorowane, następnym razem już nie zdecyduje się na taki krok.

Zachęcamy jednak rodziny do podejmowania takiego ryzyka, wiemy, że to zazwyczaj się opłaca. Czasami pokój terapeutyczny jest miejscem autentycznych, intensywnych przeżyć. Rodziny doświadczają tu czegoś, co nigdy nie było im dane w ich wspólnym życiu. Ludzie noszą w sobie nieprawdopodobne wręcz pokłady miłości. Pomagamy im je uwolnić. Kiedy rodzina zaczyna się otwierać, kiedy wreszcie małżonkowie zaczynają mówić o swoich pragnieniach, marzeniach, wszyscy się do siebie zbliżają. Można wtedy nieomal dotknąć tego, co ich łączy.

dr Mariusz Furgał - psychiatra i terapeuta, adiunkt w Katedrze Psychiatrii CM UJ. Terapią rodzin zajmuje się od dwunastu lat

opr. aw/aw

List
Copyright © by Miesięcznik List 12/2007

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama