Ja, którym chcę być. W poszukiwaniu Bożej wersji siebie

Bóg nigdy nie stwarza czegoś po to, by to później odrzucić

Ja, którym chcę być. W poszukiwaniu Bożej wersji siebie

John Ortberg

Ja, którym chcę być.
W poszukiwaniu Bożej wersji siebie

Wydawca: Esprit
Rok wydania: 2011
Rodzaj okładki: miękka
Format: 140x200
ISBN 978-83-61989-48-6



fragmenty:


CZĘŚĆ PIERWSZA
W POSZUKIWANIU WŁASNEJ TOŻSAMOŚCI

ROZDZIAŁ 1.
DOWIEDZ SIĘ, PO CO BÓG CIĘ STWORZYŁ

Któregoś wieczora moja żona, Nancy, zaciągnęła mnie do naszej sypialni i powiedziała, że musi ze mną porozmawiać. Potem zamknęła drzwi, żeby żadne z dzieci nas nie słyszało, i wyjęła jakąś listę.

Widok tej listy bynajmniej mnie nie ucieszył. Nancy co prawda twierdzi, że to była tylko taka mała ściąga, a nie żadna lista. Niemniej jednak była to kartka papieru, na której wypisane były jakieś słowa, a dla mnie coś takiego to właśnie lista.

- Wiesz, kiedy w naszym małżeństwie wszystko jest jak należy – rzekła Lancy, – mam poczucie, że dzielimy się obowiązkami. Potrafimy dzielić między siebie to, co jest do zrobienia, i dzieci to widzą, a ja czuję się doceniona. Myślę, że to jest ważne dla naszej rodziny. Jednak od pewnego czasu, ponieważ ty masz wrażenie, że tak wiele spraw zaprząta twoją uwagę, ten walor wymyka nam się z rąk. Kiedy w naszym małżeństwie wszystko działa tak, jak powinno – kontynuowała, - mam również takie uczucie, jakbyśmy wiedzieli nawzajem wszystko o swoim życiu. Ty znasz wszystkie szczegóły mojej codzienności, a ja twojej. A teraz mam wrażenie, jakby to też nam się wymykało. Ostatnio jest tak, że ja wiem, co dzieje się z tobą, ale ty nie pytasz mnie nazbyt często, co dzieje się w moim życiu.

To nie był wcale koniec.

- Kiedy w naszym małżeństwie wszystko jest jak należy, wnosisz w nie również pewien rodzaj polotu i radości – dodała na zakończenie Nancy, a potem przypomniała mi pewną historię.

Byliśmy właśnie na naszej drugie randce, w lobby Disneyland Hotel, gdzie czekaliśmy na coś do zjedzenia, a ona musiała pójść do toalety. Kiedy wracała do stolika, w hollu były akurat dziesiątki ludzi, a ja miałem głupawkę, więc powiedziałem głośno, tak, żeby mnie wszyscy słyszeli:

- Kobieto, po prostu nie mogę uwierzyć, że kazałaś mi tu czekać całe dwie godziny!

Na co Nancy odparła z miejsca:

- Cóż, nie musiałoby to tyle trwać, gdybyś nie nalegał, żebyśmy zamieszkali z twoją matką. A teraz to ja muszę codziennie spełniać wszystkie jej zachcianki.

Wykrzyczała to na głos przez całe lobby, na naszej – przypomnę – drugiej randce, a moja pierwsza myśl brzmiała tak: „Podoba mi się ta kobieta!”

Nancy przypomniała mi więc tę historię i rzekła:

- Wiesz, kiedy w naszym małżeństwie wszystko jest jak należy, potrafisz słuchać, śmiać się i zachowywać spontanicznie. Jednak od pewnego czasu wcale taki nie bywasz. A ja kocham tego faceta, i bardzo mi go brakuje.

Doskonale wiedziałem, o co jej chodzi.

- Mnie też go brakuje – odparłem. – Chciałbym znów poczuć się tak swobodnie. Tymczasem mam wrażenie, jakbym dźwigał na swych barkach zbyt wiele obowiązków. W pracy mam na głowie sprawy personalne i prawdziwe finansowe wyzwania. Mam swoje projekty pisarskie i zaplanowane wyjazdy. Czuję się tak, jakbym przez cały czas nosił ze sobą wszystkie te ciężary. Rozumiem, co masz na myśli, ale chcę, żebyś wiedziała, że staram się jak mogę.

- Wcale nie – odparła bez wahania.

Nie takiej reakcji oczekiwałem. Każdy powinien przecież pokiwać głową ze współczuciem, kiedy mówisz: „Staram się, jak mogę”. Jednak Nancy za bardzo kocha prawdę (no i mnie), żeby tak właśnie zrobić, więc wywołała mnie do tablicy.

- Wcale nie – powtórzyła. – Wciąż tylko gadasz, że dobrze byłoby umówić się z adwokatem, konsultantem od podejmowania decyzji, albo może z jakimś przewodnikiem duchowym. Mówisz w kółko o umacnianiu swoich przyjaźni, ale jakoś nie widzę, żebyś coś robił w tym kierunku. O nie, wcale się tak bardzo nie starasz.

Kiedy tylko skończyła, wiedziałem już, że ma rację.

Jednak nie powiedziałem jej tego od razu, ponieważ posiadam szczególny charyzmat robienia kwaśnych min i dąsania się, i korzystałem z niego jak należy przez kilka następnych dni. W międzyczasie w mojej głowie pojawiło się pytanie: „Czego ty tak naprawdę chcesz?”

Zacząłem zdawać sobie sprawę, że tak naprawdę nie chodzi mi o to, żeby osiągnąć jakiś konkretny efekt, albo zrealizować jakiś konkretny projekt. To wszystko jedynie środki do celu. W gruncie rzeczy chcę żyć pełnią życia duchowego. Tym, czego naprawdę pragnę, jest wewnętrzna swoboda do tego, by żyć w miłości i radości.

Po prostu chcę być tym facetem, o którym mówiła Nancy.

„Jestem już dorosłym człowiekiem – pomyślałem. – Nie wiem, ile lat życia mam jeszcze przed sobą. Nie mogę z tym zwlekać ani chwili dłużej.” Kiedy chodziłem do szkoły, starałem się o to, żeby mieć dobre stopnie, albo o to, żeby lubiły mnie sympatyczne dziewczęta. Z biegiem lat zaczęła zaprzątać mnie moja praca i moja sytuacja życiowa, ponieważ uważałem, że to dzięki nim będę czuł, że żyję. „Nie mogę czekać już ani chwili dłużej, żeby być tym człowiekiem” – pomyślałem raz jeszcze.

Właśnie wtedy to do mnie dotarło, i teraz już wiem: pragnę takiego życia bardziej, niż czegokolwiek innego. Nie dlatego, że sądzę, iż powinienem, i nie dlatego, że gdzieś jest napisane, że tak trzeba. Ja sam tego chcę.

Jest we mnie taki człowiek, którym pragnę być.

W życiu nie chodzi o to, by coś konkretnego osiągnąć, lub czegoś doświadczyć. Najważniejszym dziełem twojego życia nie jest to, co robisz, lecz to, kim się stajesz.

W tobie też jest taki człowiek, którym pragniesz być.

Jak na ironię, nigdy nie stanę się tym człowiekiem, jeśli będę skupiał się przede wszystkim na sobie, tak jak nikt nie robi się nagle szczęśliwy, jeśli stawia sobie za cel, że będzie szczęśliwy. Bóg stworzył cię po to, byś rozwijał się i kwitnął, lecz nigdy nie osiągniesz rozkwitu, jeśli będziesz troszczyć się tylko o siebie. Rozkwit jest bowiem nierozerwalnie związany z o wiele wspanialszą i szlachetniejszą wizją. Świat bardzo potrzebuje mądrych i kwitnących istot ludzkich, a my jesteśmy powołani do tego, by nieść światu Bożą mądrość i chwałę. Prawda jest taka, że ci, którzy kwitną, zawsze przysparzają dobrodziejstw innym, i potrafią to robić nawet w najbardziej nieoczekiwanych okolicznościach.

O pewnym kwitnącym człowieku

Nie tak dawno temu wsiadłem do lotniskowego autobusu, żeby dostać się do wypożyczalni samochodów. Prowadzenie takiego autobusu to zazwyczaj niewdzięczne zajęcie, ponieważ jego kierowca często traktowany bywa jak popychadło. Pasażerowie są nierzadko zmęczeni podróżą i chcą się szybko dostać do swoich samochodów. Wszyscy milczą, podając co najwyżej nazwy firm, o których parkingi im chodzi. W tym autobusie było jednak zupełnie inaczej.

Człowiek, który prowadził autobus, był naprawdę zupełnie niesamowity. Przez cały czas omiatał wzrokiem chodnik w poszukiwaniu kogoś, kogo trzeba by podwieźć. „Wiecie państwo – powiedział nam – zawsze się tak rozglądam, ponieważ ludzie czasami wpadają tutaj spóźnieni. Od razu widać to po oczach. Zawsze się rozglądam, ponieważ nie chciałbym nigdy zostawić kogoś na przystanku. O proszę, jest następny spóźnialski!”

Kierowca zatrzymał się, by zabrać spóźnionego pasażera, i był przy tym tak strasznie przejęty tym, co robi, że my wszyscy także byliśmy podekscytowani. Po chwili sami nagradzaliśmy aplauzem to, jak zgarnia kolejnych pasażerów. Było tak, jakby sam Jezus prowadził lotniskowy autobus. W dodatku kierowca zręcznym ruchem pakował bagaż do wozu, zanim spóźnialscy zdążyli się zorientować, po czym wskakiwał z powrotem za kierownicę, mówiąc: „No dobrze, już ruszamy! Wiem, że wszyscy państwo chcecie się jak najszybciej dostać do celu, więc zawiozę was tam tak szybko, jak tylko zdołam”.

Znużeni podróżni odłożyli gazety. Kierowca stworzył w tym autobusie taką małą wspólnotę radości, że ludzie chcieli jeździć w kółko po terminalu, tylko po to, by być blisko tego człowieka. Tym, którzy wsiadali po nas, mówiliśmy jeden przez drugiego: „Ten kierowca to niesamowity facet!”. Właściwie on nie był tylko naszym kierowcą w lotniskowym autobusie: był naszym przywódcą, i naszym przyjacielem. I przez te kilka chwil, nasza mała wspólnota kwitła. Jechaliśmy tylko lotniskowym autobusem do wypożyczalni samochodów, a jednak pewien człowiek zdołał zbliżyć się do najlepszej wersji samego siebie.

To, co stało się z tym kierowcą autobusu, może stać się także i w tobie. Czasami już teraz ci się to przydarza. Co pewien czas robisz coś, co cię samego zaskakuje i przez krótką chwilę potrafisz dostrzec w sobie tę osobę, którą zostałeś stworzony. Na przykład mówisz coś inspirującego na jakimś spotkaniu. Pomagasz bezdomnemu, którego wszyscy ignorują. Jesteś cierpliwy wobec hałaśliwego trzylatka. Zatracasz się w jakimś utworze muzycznym. Zakochujesz się. Wyrażasz komuś swoje współczucie. Postawisz się jakiemuś twardzielowi, który znęca się nad słabszymi. Dobrowolnie oddajesz komuś coś, co jest dla ciebie cenne. Naprawisz silnik. Zapominasz stare urazy. Mówisz coś, na co normalnie nigdy byś się nie zdobył, albo udaje ci się powstrzymać, żeby nie powiedzieć czegoś, co normalnie byś wypaplał.

Kiedy to robisz, przez moment jesteś w stanie dojrzeć, po co Bóg cię stworzył. Tylko On tak naprawdę wie, na co cię stać, i przez cały czas prowadzi cię ku tej najlepszej wersji ciebie. Ma wiele różnych narzędzi i nigdy mu się nie spieszy. Możemy frustrować się z tego powodu, ale Bóg nawet wtedy nie próżnuje, starając się nauczyć nas cierpliwości. Nigdy nie zniechęca się tym, że to wszystko tak długo trwa, i jest zachwycony za każdym razem, kiedy widzi, że się rozwijamy. Jedynie Bóg już teraz ma przed oczyma tę „najlepszą wersję ciebie”, i bardziej nawet niż tobie zależy mu na tym, żebyś w pełni zrealizował swój potencjał.

Jesteśmy bowiem jego dziełem, stworzeni w Chrystusie Jezusie dla dobrych czynów, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili. 1.

Nie jesteś wszak swoim własnym dziełem; twoje życie to nie twój własny plan. Twoje życie to plan Boga. To Bóg cię wymyślił, i dobrze wie, kim miałeś zostać. Ma dla ciebie w zanadrzu wiele dobrych uczynków do spełnienia, choć nie są to tego rodzaju rzeczy, jakie umieszczamy na listach spraw do załatwienia dla naszych małżonków lub pracowników. To raczej drogowskazy, które mają doprowadzić cię do twego prawdziwego „ja”.

Twoje „życie duchowe” nie ogranicza się bowiem do pewnych praktyk religijnych, jakie wypełniasz. Polega ono na tym, by otrzymywać od Ducha Bożego moc, aby stawać się tą osobą, którą Bóg miał na myśli, kiedy stwarzał ciebie – dzieło swoich rąk.

Dokąd prowadzi rozwój

Bóg stworzył cię po to, byś rozwijał się i kwitnął – byś czerpał życie spoza samego siebie, ożywiał swe wnętrze i wydawał owoce będące błogosławieństwem dla otaczających cię ludzi. Rozkwit jest właśnie darem Boga dla ciebie i Jego planem, a kiedy kwitniesz, trwasz w zgodzie z Bogiem, z innymi ludźmi, całym stworzeniem i samym sobą. Rozkwitu twego ducha nie mierzy się za pomocą zewnętrznych oznak, takich jak twoje zarobki, majątek, czy atrakcyjność. Oznacza on, że stajesz się tą osobą, którą Bóg miał na myśli, kiedy cię stwarzał.

Kwitnąć, to znaczy zbliżać się ku wymyślonej przez Boga najlepszej wersji samego siebie.

Sprawiedliwy zakwitnie jak palma […] Zasadzeni w domu Pańskim rozkwitną na dziedzińcach naszego Boga. 2

W miarę jak Bóg będzie pomagał ci się rozwijać, będziesz się zmieniać, ale zawsze pozostaniesz sobą. Z żołędzia może wszak wyrosnąć dąb, ale nie krzak róży. Może to być zdrowy, rozłożysty dąb, lub dąb karłowaty, ale nigdy nie będzie to żaden krzew. Zawsze będziesz sobą – rozwijającym się i zdrowym, lub usychającym i marnym – lecz Bóg nie stwarzał cię po to, abyś stawał się kimś innym. To On zawczasu ukształtował twój charakter. On zadecydował, jakie będziesz mieć zdolności i talenty. Sprawił, że odczuwasz pewne namiętności i pragnienia. Rozplanował twoje ciało i umysł. To, że jesteś kimś wyjątkowym i niepowtarzalnym, to wszystko dzieło Boga.

Niektórzy ludzie myślą, że jeśli chcą rozwijać się duchowo, będą musieli stawać się kimś innym. Bóg nie lekceważy jednak ani nie odrzuca surowca, jakim jesteś dziś. Zmienia tylko jego przeznaczenie. Zanim święty Paweł się nawrócił, był błyskotliwym i żarliwym człowiekiem, który prześladował innych. Kiedy spotkał Jezusa, stał się błyskotliwym i żarliwym człowiekiem, który poświęcał się dla innych.

Nasi znajomi mieli córkę imieniem Shauna, która była klasycznym przykładem dziecka obdarzonego silną wolą. Kiedy miała cztery latka, ciągle próbowała ulatniać się gdzieś na swym trzykołowym rowerku. Jej mama nie mogła z nią sobie dać rady, i w końcu rzekła: „Słuchaj no, Shauna, tutaj jest drzewo, a tam wjazd do garażu. Wolno ci jeździć rowerkiem po chodniku od drzewa do wjazdu, ale nigdzie dalej. Jeśli nie posłuchasz, dostaniesz lanie. Ja muszę być w domu, mam dużo roboty. Ale będę miała cię na oku. Nie wyjeżdżaj nigdzie dalej, bo dostaniesz lanie”.

Na to Shauna odwróciła się tyłem do mamy i wskazując tę część ciała, na którą zwykle spada lanie, powiedziała: „No to możesz zlać mnie od razu, bo ja mam swoje sprawy i muszę jechać je załatwić”.

Czy będziesz zdziwiony, jeśli ci powiem, że kiedy Shauna dorosła, miała niesamowite zdolności przywódcze i nieposkromioną energię? Zawsze już taka pozostanie.

Bóg nigdy nie stwarza czegoś po to, by to później odrzucić. Raczej stwarza coś, a później, jeśli pojawia się jakiś problem, przychodzi z pomocą swojemu stworzeniu. Odkupienie jest zawsze odkupieniem stworzenia. Psalmista mówi: „Wiedzcie, że Pan jest Bogiem: On sam nas stworzył, my jego własnością”. 3

A oto kolejna dobra wiadomość: kiedy rozwijasz się i kwitniesz, coraz bardziej stajesz się sobą. W coraz większym stopniu stajesz się tą osobą, którą Bóg miał na myśli, kiedy cię stwarzał. Nie tylko stajesz się bliższy Bogu. Stajesz się bliższy samemu sobie. Owszem, będziesz się zmieniać; Bóg wszak chce, abyś stał się „nowym stworzeniem”. Nie znaczy to jednak, że zupełnie innym. To raczej jak ze starym meblem, który się odnawia, aby odzyskał zamierzone piękno.

Miałem kiedyś fotel, który przed siedemdziesięcioma laty pomagał zrobić mój dziadek. Uwielbiałem go, ale miał już połamane poręcze, z których sterczały drzazgi, a obicie było straszliwie wytarte. W końcu z niego zrezygnowałem i sprzedałem go na garażowej wyprzedaży za pięćdziesiąt centów. Człowiek, który go kupił, znał się na odnawianiu mebli i kilka miesięcy później dostałem zdjęcie mojego fotela: był naprawiony, wykończony, polakierowany i miał nowe obicia. Szkoda, że to nie była jedna z tych historii, w których restaurator robi niespodziankę zdumionemu właścicielowi, zwracając mu jego mebel, który wygląda teraz jak nowy. Niestety, wszystko, co mi pozostało, to ta zachwycająca fotografia. I tak trzymam ją w szufladzie biurka, żeby mi przypominała, że „Jeżeli ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe”. 4

Bóg pragnie cię odkupić, a nie wymienić na kogoś innego. Jeśli jesteś typem mola książkowego, masz naturę skłonną do rozmyślań, i czekasz, żeby Bóg zamienił cię w kogoś, kto zwykł chodzić na przyjęcia z abażurem na głowie, to życzę powodzenia! A może jesteś niepoprawnym ekstrawertykiem, i masz już dosyć tego, że zawsze palniesz coś nie w porę. Nie chciałbyś czasem upodobnić się nieco do tych spośród nas, którzy są trochę bardziej zamknięci w sobie, mądrzejsi, spokojniejsi i bardziej powściągliwi? Nic z tego! Nigdy tak się nie stanie!

W sumie szkoda. Wszyscy byśmy sobie tego życzyli.

To nieco upokarzające, że nie zawsze mogę być taki, jak chcę. Nie mam możliwości samemu się stworzyć. Akceptuję samego siebie jako dar Boga dla mnie, i akceptuję to, że stawanie się tą osobą jest zadaniem, jakie stawia mi Bóg. W twojej duszy toczy się walka między tobą kwitnącym – czyli tą osobą, którą zostałeś stworzony – a usychającym tobą. Niniejsza książka w całości poświęcona jest właśnie tym zmaganiom, i przechodzi ona od problemów twego wnętrza do świata, czekającego Boskiego odkupienia.

Podróż ta zaczyna się od twojego ducha, który otrzymuje moc od Ducha Bożego. Każda istota ludzka miała kiedyś poczucie, że czerpie pomysły lub energię z jakiegoś zewnętrznego źródła. Mówimy wtedy, że czerpiemy skądś na-tchnienie, używając związanego ze sferą ducha słowa, oznaczającego dosłownie, że coś zostało w nas tchnięte. Oznacza to, że rozkwit – czyli stan łączności z Duchem Bożym – dostępny jest przez cały czas. Kiedy twój duch kwitnie, najbardziej czujesz, że żyjesz. Twoje życie ma sens. Pragniesz przyoblec się w cnotę i odrzucić grzech.

Następnym etapem jest twój umysł. Mentalne życie twojej kwitnącej osobowości cechuje radość i pokój. Jesteś ciekaw wszystkiego i uwielbiasz się uczyć. Robisz to na swój sposób, czytając, rozmawiając z ludźmi, słuchając ich, współpracując z nimi lub im przewodząc. Zadajesz pytania. Nie nużysz się zbyt łatwo. Kiedy budzą się w tobie jakieś negatywne emocje, traktujesz je jako sygnały do działania.

Natomiast usychająca jaźń sprawia, że odczuwasz w swym wnętrzu niepokój i rozgoryczenie. Łapiesz się na tym, że ciągnie cię do złych nawyków – zbyt często oglądasz telewizję, pijesz za dużo alkoholu, niewłaściwie traktujesz seks, lub zbyt wiele wydajesz – ponieważ one znieczulają cię na ból. W jaźni, która usycha, myśli skłonne są krążyć wokół emocji takich, jak strach lub gniew. Nauka wydaje się niewarta zachodu. Dużo myślisz za to o sobie.

Kiedy kwitniesz, wraz z twoim duchem i umysłem przemianie ulega również twój czas. Masz pewność, że bez względu na to, jakie kłody życie ciśnie ci pod nogi, i tak nie zdoła powalić cię na ziemię. Kiedy wstaje nowy dzień, budzisz się z poczuciem radosnego oczekiwania. Masz głębokie przekonanie, że to wszystko ma sens. Zaczynasz traktować każdą chwilę jako dar przepełniony Bożą obecnością.

Zdajesz sobie sprawę, że nigdy nie jest za wcześnie na to, by zacząć kwitnąć. Mozart komponował genialną muzykę, gdy miał zaledwie pięć lat. Apostoł Paweł powiedział Tymoteuszowi: „Niechaj nikt nie lekceważy twego młodego wieku”. 5

Nigdy nie jest też za późno na to, by kwitnąć. Babcia Moses miała 69 lat, kiedy zaczęła malować, a Marc Chagall codziennie spędzał wiele godzin w swej pracowni, będąc już po dziewięćdziesiątce. Kilka lat temu mój ojciec skończył siedemdziesiąt lat, i właśnie wtedy zaczął przemierzać pieszo trzy mile dziennie (od tego czasu minęło pięć lat, i czasami nie mamy pojęcia, gdzie go szukać).

Twoja kwitnąca osobowość wnosi mnóstwo dobrodziejstw w twoje relacje z ludźmi. Przekonujesz się, że inni ludzie są dla ciebie źródłem zachwytu. Często dodają ci energii. Kiedy jesteś z nimi, uważnie ich słuchasz. Absorbują cię ich marzenia. Błogosławisz im. Potrafisz dzielić się z nimi swoimi myślami i uczuciami w sposób, który ich także skłania do otwartości. Bez wahania przyznajesz się do własnych pomyłek, i ochoczo wybaczasz cudze błędy.

Tymczasem twoja usychająca jaźń często czuje się zakłopotana w relacjach z innymi ludźmi. Nie panujesz nad tym, co mówisz, czasem popadasz w sarkazm, a czasem zniżasz się do plotek lub tanich pochlebstw. To izolujesz się, to znów usiłujesz dominować, bywasz napastliwy, lecz zaraz się wycofujesz.

Jednakże dbając o twój rozwój, Bóg chce posłużyć się tobą w swoich planach odkupienia świata, i przekonujesz się, że odmienia twoje doświadczenia. Twoja kwitnąca osobowość działa z poczucia bogactwa i pragnienia współpracy w dziele odkupienia. Żyjesz ze świadomością swego powołania. Od tego, ile zarabiasz, ważniejsze staje się to, że robisz to, co kochasz i co stanowi pewną wartość. Stajesz się odporny na cierpienia. Stajesz się lepszy. Rozwijasz się.

Czegóż mógłbyś pragnąć bardziej, niż tego, aby stać się tym człowiekiem, którym stworzył cię sam Bóg?

Świat, jaki pragnie widzieć Bóg

Oto wielka tajemnica Biblii: twoje pragnienie, by stać się tym, kim miałeś być, to jedynie odległe echo pragnienia Boga, by zapoczątkować nowe stworzenie. Rabini mówili o tym tikkun olam – „naprawiać świat”. Jednak im bardziej będziesz się troszczyć o swe spełnienie, tym bardziej pozostaniesz niespełniony. Kiedy twoje życie kręci się wokół ciebie samego, jest tak znikome i maleńkie jak ziarenko pszenicy. Jednakże, gdy twoje życie poświęcone jest Bogu, jest tak, jakby ziarenko to zostało zasiane w żyznej glebie, i wzrastało, stając się częścią znacznie większego planu.

Scena, jaką kończy się Pismo Święte, to obraz wesela, zapowiedź tego, do czego cały czas dąży Bóg: „I ujrzałem […] Miasto Święte - Jeruzalem Nowe ujrzałem zstępujące z nieba od Boga, przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swojego męża”. 6

Pewnego dnia zapanuje chwalebna jedność między Bogiem, a całym Jego stworzeniem. Bóg zaś chce, by wszyscy mieli w niej swój udział. Kiedy kwitniesz, pomagasz Bogu na nowo stworzyć świat takim, jakim On pragnie go widzieć.

Courtney, moja siostrzenica, wyszła niedawno za mąż, i na przyjęciu weselnym odbył się taniec dla par małżeńskich, podczas którego kolejne małżeństwa miały schodzić z parkietu w zależności od długości swego małżeńskiego pożycia. Na początku zatem tańczyliśmy wszyscy. Jako pierwsi opuścili parkiet Courntey i Patrick, potem pary o małżeńskim stażu krótszym niż rok, następnie mniejszym, niż pięć lat, i tak dalej. Nancy i ja dotrwaliśmy do momentu, kiedy padła liczba 25 lat, a do tego czasu tłum tańczących znacznie już się przerzedził.

W końcu na parkiecie pozostała już tylko jedna para, mająca za sobą 53 lata szczęśliwego małżeńskiego pożycia. Wszyscy im się przyglądali. Wszyscy podziwiali wysokiego, wytwornego, siwowłosego mężczyznę, wyższego o głowę od swej żony; lecz oni oboje patrzyli tylko na siebie. Tańczyli z radością, którą czerpali nie ze swoich tanecznych umiejętności, lecz z wzajemnej miłości, jaka od nich biła. Jakiż kontrast między nowożeńcami, tryskającymi zdrowiem i urodą w dniu swego ślubu, a pięknem innego rodzaju miłości, jakie emanowało od tej ostatniej pary, jaka pozostała na parkiecie! Być może tego rodzaju piękno cenimy także i dlatego, że mówi nam ono o niewidocznym dla oka, wewnętrznym, duchowym rozkwicie.

Kiedy taniec dobiegał końca, wodzirej zwrócił się do Courtney i Patricka tymi słowami: „Dobrze się przyjrzyjcie tej parze na parkiecie. Waszym zadaniem jest teraz tak żyć, i tak się kochać, żebyście to wy stali tam za 53 lata. Teraz pora na wasz taniec. Właśnie się rozpoczął”.

W tym momencie wszystkich nas uderzyła tajemnica ulotności ludzkiego życia. Kiedy ta panna młoda sprzed 53 lat spoglądała na swojego męża, nie widziała w nim jedynie starzejącego się dziadka. Widziała w nim wciąż młodego, opalonego mistrza tenisa ziemnego, za którego wyszła ponad pół wieku temu. On zaś również nie widział w niej jedynie ponad siedemdziesięcioletniej babci. Widział w niej ciągle pełną uroku i energii piękność, którą kochał, odkąd była nastolatką. Wiem o tym, gdyż ostatnimi tancerzami na parkiecie byli moi rodzice, czyli dziadkowie Courtney. I wówczas pomyślałem o tym, że mojej mamie i ojcu pewnie wydaje się, jakby ich wesele było wczoraj. Tak właśnie mija czas.

Tak właśnie mija życie.

Wybiegłem wtedy myślami 53 lata wprzód, do chwili, gdy Courtney i Patrick będą małżeństwem tak długo, jak moi rodzice. Wtedy już nie będzie na świecie mojego ojca i matki. Nancy również już nie będzie. A ja będę właśnie kończył 105 lat.

Nie chcę przegapić tego tańca. Tyle rzeczy absorbuje mnie w życiu, zamartwiam się tym, czego nigdy nie zrobię, nie osiągnę, czy też nie będę mieć. Ale tego tańca naprawdę nie chcę przegapić. Chcę kochać moją żonę, troszczyć się o dzieci, i obdarzać życiem moich przyjaciół. Chcę wypełniać dzieła, dla których stworzył mnie Bóg. Chcę kochać Boga i stworzony przez Niego świat. Chcę zrobić, co do mnie należy, żeby pomóc mu kwitnąć, gdyż moja duchowa dojrzałość nie mierzy się tym, że postępuję zgodnie z zasadami. To, czy jestem już „tym, kim stworzył mnie Bóg” mierzy się tym, jak bardzo potrafię kochać. Gdy bowiem trwamy w miłości, możemy kwitnąć. O to właśnie w tym tańcu chodzi.

Już teraz jest pora na to, by kochać. Kiedy kochamy, przekraczamy tajemnicę wieczności. Żaden dar, uczyniony z miłości, nigdy nie przepadnie, gdyż nasze doczesne życie to jeszcze nie wszystko. Życie to, wobec następnego, jest swego rodzaju szkołą, przygotowaniem do tego, by stać się tym, kim miałeś być. To właśnie ta osoba wejdzie do wieczności. Tym, co najważniejsze, nie jest to, co zdołasz osiągnąć, lecz to, kim się staniesz.

„A Duch i Oblubienica mówią: ‘Przyjdź!’ A kto słyszy, niech powie: ‘Przyjdź!’” 7 Tak brzmi ostatnie, najwspanialsze zaproszenie Biblii.

„Nie przegap tego wesela – mówi Bóg. – Ostatni taniec zarezerwuj dla mnie.”

W łączności z Duchem

„A jak się rozwija twoje życie duchowe?”

Kiedyś miałem zwyczaj odpowiadać na to pytanie, przyglądając się temu, jak wyglądały moje praktyki religijne: czy dziś wystarczająco długo się modliłem i czytałem Biblię? Problem w tym, że w ten sposób zawsze na wierzchu będą faryzeusze. Ludzie potrafią być bardzo zdyscyplinowani, a przy tym okazywać wciąż dumę i mściwość. W jaki sposób należy zatem oceniać rozwój duchowy, aby faryzeusze tym razem nie byli górą?

Spytałem kiedyś pewnego mądrego człowieka:

- W jaki sposób oceniasz stan twego ducha?

- Zadaję sobie dwa pytania – odparł bez wahania. - Po pierwsze: „Czy ostatnio szybciej się zniechęcam?”, i po drugie „Czy ostatnio łatwo się denerwuję?” Sednem kwitnącej duszy jest Boża miłość i Boży pokój. Jeśli pokój umacnia się we mnie, nie tak łatwo się zniechęcam. Jeśli umacnia się we mnie miłość, znacznie trudniej wyprowadzić mnie z równowagi.

Była to błyskotliwa i niezwykle pomocna metoda diagnozowania stanu mego ducha.

A jak ty odpowiedziałbyś na te dwa pytania?

Aby znaleźć pomoc, jakiej potrzebujesz, przejdź do strony 51 i poznaj internetowe narzędzie rozwoju duchowego, zwane Monvee.

ROZDZIAŁ 2.
TAKI NIE CHCĘ JUŻ BYĆ

Henri Nouwen, ksiądz i wykładowca, który obracał się w egzaltowanych kręgach uniwersytetów Harvarda, Yale’a, oraz Notre Dame, doszedł do wniosku, że te środowiska nie pomagają mu stać się tym człowiekiem, którym miał być w zamyśle Boga. Tak więc ten znany autor spędził ostatnie dziesięć lat swego życia opiekując się ludźmi fizycznie i umysłowo upośledzonymi, mieszkającymi w niewielkiej wspólnocie pod nazwą L’Arche.

Tam Henri zaprzyjaźnił się z jednym z mieszkańców imieniem Trevor, cierpiącym na wiele mentalnych i emocjonalnych zaburzeń. Pewnego razu, kiedy Trevor został wysłany do szpitala na badania, Henri zadzwonił tam i umówił się, że przyjdzie do niego w odwiedziny. Kiedy dyrekcja szpitala zorientowała się, że sam słynny Henri Nouwen odwiedzi tę placówkę, zapytała go, czy nie zechciałby spotkać się z częścią personelu: lekarzy, kapelanów i duchownych. Henri się zgodził, a kiedy przyjechał, w Złotej Sali czekał na niego uroczysty obiad, lecz nigdzie nie było widać Trevora.

- Gdzie jest Trevor? – spytał Henri.

- Nie może zejść na obiad – powiedziano mu. – Pacjentom nie wolno jadać z personelem, i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby któryś z chorych jadł obiad w Złotej Sali.

- Ależ ja przyjechałem tutaj właśnie po to, żeby zjeść obiad z Trevorem – odrzekł Henri. – Jeśli on nie może tutaj zasiąść do obiadu, to ja także z niego zrezygnuję.

Znalazł się sposób na to, by Trevor mógł zjeść obiad w Złotej Sali.

Sala wypełniona była ludźmi wielce podekscytowanymi samą świadomością tego, że jest pośród nich wielki Henri Nouwen. Niektórzy za wszelką cenę starali się zająć miejsce jak najbliżej niego. Myśleli już o tym, jak wspaniale będzie móc mówić później znajomym: „Jak powiedziałem ostatnio Henriemu Nouwenowi…”. Inni udawali, że przeczytali książki, których nie widzieli nawet na oczy, i znają idee, o których nie mieli nawet pojęcia. Jeszcze inni poirytowani byli tym, że złamane zostały zasady oddzielające personel od pacjentów.

Trevor, niepomny na całe to zamieszanie, przez cały czas siedział obok Henriego, zajętego rozmową ze swym sąsiadem z drugiej strony. Henri nie zauważył zatem, że chory nagle wstał.

- Uwaga, będzie toast! – zawołał Trevor. – Chciałbym teraz wznieść toast.

W sali zapadła cisza. Wszyscy zadawali sobie pytanie, co też u licha ten facet zamierza teraz zrobić.

Wtedy Trevor zaczął śpiewać:

Jeśli czujesz się szczęśliwy, kielich wznieś.
Jeśli czujesz się szczęśliwy, kielich wznieś.
Jeśli czujesz się szczęśliwy, jeśli czujesz się szczęśliwy,
Jeśli czujesz się szczęśliwy, kielich wznieś. 8

Początkowo ludzie nie byli pewni, jak mają się zachować, ale Trevor rzeczywiście promieniał szczęściem. Jego twarz i głos mówiły wszystkim wokół, jak bardzo jest dumny i szczęśliwy, siedząc obok swego przyjaciela Henriego. W pewien sposób Trevor, dzięki swej ułomności i radości, złożył dar, na jaki nie zdobyłby się nikt inny w całej sali. Ludzie zaczęli więc śpiewać razem z nim, zrazu cicho, lecz potem z coraz większym entuzjazmem, aż wreszcie lekarze, księża i profesorowie ryczeli niemal na całe gardło: „Jeśli czujesz się szczęśliwy, kielich wznieś!”

A wszystko to za przykładem i pod kierunkiem Trevora.

Nikt już nie wynosił się ponad innych. Nikt też nie zwracał uwagi na naruszenie szpitalnych zasad. Nikt nie usiłował oddzielać naukowców ze stopniem doktora od osób upośledzonych. Na te kilka chwil, wszyscy wypełniający salę ludzie zbliżyli się do najlepszych wersji samych siebie, ponieważ pewien rozczarowany światem nauki uzdrowiciel nazwiskiem Henri Nouwen mieszkał pośród osób upośledzonych, i ponieważ jeden z jego podopiecznych imieniem Trevor właśnie stał się na moment najlepszą wersją samego siebie.

Nie da się tak po prostu, przypadkiem, zostać najlepszą wersją samego siebie. Jest to coś, co może umknąć prawdziwemu geniuszowi, a przytrafić się Trevorowi. Jeśli rzeczywiście chcę stać się tą osobą, którą pragnę być, będę musiał poradzić sobie z usiłującymi zająć jej miejsce imitacjami: jej rywalami, którzy mogą sprawić, że nie zdołam stać się tym kimś, kim mam być.

Człowiek, którego udaję

Bóg stworzył cię po to, abyś był sobą. Gdy twoje życie dobiegnie końca, nie zapyta cię, dlaczego nie byłeś Mojżeszem, Dawidem, Esterą, Henrim Nouwenem, albo Trevorem. Jeśli nie będziesz dążył do osiągnięcia celu, o jakim mówimy, zapyta cię, dlaczego nie byłeś sobą. Bóg chciał, abyśmy radowali się i rozkoszowali swoim życiem. Kiedy się rozwijam, stając się takim człowiekiem, jakim chcę być, stopniowo uwalniam się od tego człowieka, którego udaję. Nie próbuję już wszystkich przekonać, że jestem kimś ważnym, drżąc w sekrecie ze strachu, że wcale tak nie jest.

Kilka lat temu jadłem obiad z pewnym człowiekiem, którego nie znam nazbyt dobrze. Spędziliśmy razem dwie godziny, a on przez cały ten czas starał się wtrącać w trakcie rozmowy nazwiska różnych znanych ludzi. Jedna po drugiej pojawiały się więc rozmaite ważne osoby, które znał osobiście, ludzie sukcesu, na których zrobił wielkie wrażenie, członkowie zarządów jakichś korporacji, na których decyzje wywarł wpływ. Najbardziej zdumiewające było tutaj jednak nawet nie to, że człowiek ten potrafił rozmawiać ze mną w ten sposób aż tak długo, ale to, że sam w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Nim obiad dobiegł końca, czułem się wyczerpany i przygnębiony. Jak to możliwe, aby ktoś był aż tak ślepy i nieświadomy?

I wtedy przyszła mi do głowy pewna straszna myśl: „Jeżeli ten człowiek mógł być tak ślepy, to co z innymi ludźmi? Co ze mną? Czy ja też mam ten sam problem i cierpię na ten sam rodzaj ślepoty?” Uznałem, że najlepiej będzie spytać kogoś z najbliższych przyjaciół, i tak właśnie zrobiłem w następnym tygodniu, podczas lunchu.

Wraz z moją rozmówczynią stwierdziliśmy, że oboje mamy ten sam problem. Przeprowadziliśmy zatem pewien eksperyment. W następnym tygodniu oboje mieliśmy brać udział w spotkaniu z grupą ważnych dla nas osób, i postanowiliśmy, że będziemy się starali nie mówić niczego, co mogłoby sprawić, że będziemy wydawali się szczególnie inteligentni lub utalentowani. Sam byłem zdumiony, jak niewiele miałem do powiedzenia.

Czasami człowiek, którego udaję, wciąż jeszcze dochodzi we mnie do głosu poprzez drobne dowody próżności. Pewien świeżo upieczony porucznik chciał zrobić wrażenie na pierwszym szeregowcu, który wejdzie do jego nowego gabinetu i udawał, że rozmawia właśnie przez telefon z jakimś generałem, aby dać żołnierzowi do zrozumienia, że jest kimś ważnym. „Tak jest, panie generale, może pan na mnie liczyć” – powiedział, po czym energicznym ruchem odłożył słuchawkę. Następnie zapytał żołnierza, z czym do niego przychodzi. „Mam tylko podłączyć panu aparat telefoniczny, panie poruczniku” – odparł szeregowiec.

Udawanie kogoś, kim się nie jest, to ciężka praca, i właśnie dlatego czujemy się tacy zmęczeni po pierwszej randce lub rozmowie kwalifikacyjnej, lub pośród innych ludzi, na których, jak sądzimy, musimy wywrzeć korzystne wrażenie. Tęsknimy wówczas za szczerością i naturalnością i pragniemy udać się gdzieś, gdzie będziemy mogli po prostu „być sobą”. To prawdziwa ulga, nie musieć udawać, że modlimy się więcej, niż naprawdę, wiemy o Biblii więcej, niż faktycznie wiemy, lub mamy w sobie więcej pokory, niż w rzeczywistości.

W nas samych jest pewna osoba, zupełnie pozbawiona pozorów czy wyrachowania. Wobec Boga nie musimy nigdy udawać, a prawdziwa bezradność i niedoskonałość podoba się Bogu znacznie bardziej, niż udawane uduchowienie. Jeśli mam się kiedyś stać tym człowiekiem, którym chcę być, muszę zacząć od tego, że będę szczerze mówić o tym, kim jestem teraz.

Sądzę, że taki powinienem być

Porównywanie się do innych zabija wszelki duchowy rozwój. Matka z trójką dzieci w wieku przedszkolnym słyszy, jak jej pastor mówi, że kocha Boga tak bardzo, że każdego ranka wstaje bardzo wcześnie, żeby spędzić z Nim w milczeniu godzinę czasu. Ona byłaby zachwycona, gdyby o dowolnej porze mogła znaleźć sobie godzinę spokoju, ale jej dzieci po prostu nie są skłonne do współpracy w tym temacie. Wyciąga więc z tego tylko taki wniosek, że powinna robić tak samo, jak pastor, czyli spogląda na kwestię duchowości przez pryzmat porównania, i żyje przytłoczona poczuciem winy. W ogóle nie przychodzi jej do głowy, że miłość, jaką okazuje swoim dzieciom, mogłaby „liczyć się” jako działalność w sferze ducha. Nawet przez myśl jej nie przejdzie, że prawdopodobnie służy Bogu znacznie lepiej, niż sam pastor, który przez cały ranek zaniedbuje być może swoją żonę i dzieci, aby mieć tę godzinę spokoju.

Towarzyski, spontaniczny mąż ma za żonę kobietę, która uwielbia spędzać czas w samotności. Samotność nie stanowi dla niej problemu, ba! – musiałaby zostać nieco większą ekstrawertyczką, żeby nadawać się na pustelnicę. On ma poczucie, że kompletnie nie potrafi się modlić, ponieważ nie umie trwać w samotności tak jak ona. W ogóle nie przychodzi mu na myśl, że to, iż potrafi okazywać miłość ludziom, też się „liczy”; że ta jego miłość do bliźnich kształtuje jego duszę i jest rozkoszą dla Boga.

Henri Nouwen napisał: „Duchowa wielkość nie ma nic wspólnego z tym, że jest się lepszym od innych. Chodzi w niej natomiast o to, żeby każdy z nas był tak wspaniały, jak tylko potrafi”.

Każdy z nas ma pewne wyobrażenie siebie takiego, jakim, jak sądzi, powinien być, które kłóci się z tym, kim stworzył nas Bóg. Czasem rozstanie z taką osobowością może okazać się ogromną ulgą. Czasami znów bywa tak ponure, jak sama śmierć.

Ja sam dorastałem z potrzebą myślenia o sobie jako o przywódcy, kimś silniejszym, bardziej popularnym i pewnym siebie, niż naprawdę byłem. W szkole kandydowałem na przewodniczącego klasy, ponieważ dorośli przywódcy zawsze powtarzali: „Nawet już w ogólniaku byłem przewodniczącym swojej klasy”. Wymyślałem sobie chwytliwe hasła i prowadziłem zaciekłą kampanię wyborczą, ale zawsze przegrywałem. Prawda jest taka, że byłem raczej typem introwertyka i mola książkowego, niż typowym kandydatem na „przewodniczącego klasy”, za którego chciałem być uważany.

W miarę jak dorastałem, moja potrzeba bycia przywódcą sprawiała, że ciągle próbowałem być kimś, kim tak naprawdę nie byłem. Byłem przez to często bardziej wycofany, spięty, nieszczęśliwy i nieautentyczny w swoich zachowaniach, i nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jakby tego było mało, kobieta, którą poślubiłem, należy do tego rodzaju osób, które ubiegały się w szkole o różne funkcje i zawsze wygrywały. A Nancy nigdy nie miała nawet porządnego wyborczego sloganu. Wygrała wybory szermując hasłem „Don’t be fancy, vote for Nancy” (ang. „Nie wydziwiaj, głosuj na Nancy”). Serio, wcale nie zmyślam!

Wreszcie, mając około czterdziestu lat, przeszedłem przez półroczny okres dojmującej wewnętrznej pustki i depresji, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Nancy pochłonięta była wówczas pracą, która przynosiła jej istną eksplozję rozwoju, a ja czułem się tak, jakby trajektoria mojego życia i pracy zawodowej miała już zawsze tylko opadać. Doprowadziło to do pewnej sytuacji, której nigdy nie zapomnę.

Siedziałem właśnie w naszej piwnicy, i powiedziałem do Boga: „Nie chcę już więcej być przywódcą”. Odezwał się we mnie istny wulkan emocji, wyrywając z mej piersi szloch. Czułem się tak, jakby umarły wszystkie moje marzenia. Wiedziałem tylko tyle, że kurczowe trzymanie się mojej potrzeby bycia przywódcą rujnowało mi życie. Zacząłem się więc modlić: „Zrezygnuję z tego. Marzyłem o tym tak długo, że nie wiem teraz, co mi pozostanie. Jeśli nie mogę stać się tym przywódcą, którym sądziłem, że mam się stać, to nie wiem, co powinienem robić ze swoim życiem. Ale będę się starał ze wszystkich sił, żeby pozbyć się tej potrzeby”.

Tak naprawdę umierał we mnie tylko pewien fałszywy wizerunek samego siebie, iluzja stworzona ze źle ulokowanej dumy, silnego ego i własnych braków – ten ktoś, kim, jak sądziłem, powinienem być.

„Powinność” to bardzo ważne słowo w procesie duchowego rozwoju, lecz plan Boga nie polega na tym, żebyś słuchał Go dlatego, że „powinieneś”, nawet jeśli tak naprawdę wcale nie chcesz. Stworzył cię po to, byś sam zapragnął zrealizować w swoim życiu Jego plan.

Po drugiej stronie śmierci jest wolność, i żaden człowiek nie jest wolny w większym stopniu, niż umarły. Jezus miał wiele do powiedzenia na temat śmierci ludzkiej jaźni, i w czasie podróży do takiego ciebie, jakim chcesz być, także i w tobie coś będzie musiało umrzeć. Jednakże tego rodzaju śmierć jest zawsze śmiercią pomniejszej, fałszywej jaźni, po to, aby mogła zacząć żyć twoja lepsza i szlachetniejsza osobowość.

Człowiek, jakim chcą mnie widzieć inni

Wszyscy ludzie w twoim życiu chcą, abyś się zmienił. Szef chce, żebyś pracował bardziej wydajnie. W klubie fitness chcą, żebyś był bardziej sprawny i poprawiał swoją formę. Bank, który wystawił ci kartę kredytową, chce, żebyś miał większy debet. Stacje telewizje chcą, żebyś częściej oglądał telewizję, a restauracje, żebyś więcej jadł. Twój dentysta chce, żebyś częściej do niego przychodził. Każdy ma dla ciebie jakiś plan. Plany te zaś składają się na wizerunek człowieka, jakim chcą cię widzieć inni.

Jeżeli spędzę całe moje życie, usiłując być tym kimś, nigdy nie będę wolny. Kochać ludzi, to znaczy być czasem skłonnym do tego, by ich rozczarować. Jezus kochał wszystkich, lecz to oznaczało, że w pewnym momencie rozczarowywał każdego z osobna. Dążenie do tego, by stać się tym człowiekiem, jakim chcą mnie widzieć inni, to bardzo płytki i powierzchowny pomysł na życie. Nikt nie będzie w stanie powiedzieć ci dokładnie, jak powinieneś się zmienić, gdyż nikt oprócz Boga tego nie wie.

Kiedy Nelson Mandela więziony był na Robben Island za opór wobec apartheidu w RPA, zamiast długich spodni wydano mu parę szortów, gdyż ludzie, którzy go uwięzili, chcieli, żeby wyglądał jak chłopiec, a nie jak mężczyzna. Osoby mające nad nim władzę pragnęły, aby potulnie zgadzał się na istnienie rasistowskiego społeczeństwa. Rozgniewani ludzie, którzy cierpieli wraz z nim, pragnęli natomiast, aby był żądnym pomsty zaciekłym wrogiem swych ciemięzców.

Mandela nie stał się jednak ani jednym, ani drugim. W czasie trwającego aż 27 lat pobytu w więzieniu znosił cierpienia, uczył i się i rozwijał. Później nazwał to więzienie swoim „Uniwersytetem”. W coraz większym stopniu stawał się oddany idei sprawiedliwości i zarazem przeciwny nienawiści, i życie, jakie prowadził, sprawiło, że gdy nastał kres jego niewoli, nawet pilnujący go strażnicy byli po jego stronie. Najwyższy urzędnik, który miał obowiązek go strzec, zwykł przyrządzać Mandeli wykwintne posiłki. Gdy zaś ten z więźnia Mandeli stał się prezydentem Mandelą, starał się prowadzić kraj drogą pokoju, poprzez założenie Komisji Prawdy i Pojednania, opartej na biblijnej zasadzie, iż „prawda was wyzwoli”.

Bóg nie stworzył cię po to, abyś był Nelsonem Mandelą. Stworzył cię, abyś był sobą, stąd też żaden człowiek w twoim życiu nie może mieć ostatniego słowa w kwestii tego, kim stworzył cię Bóg.

Nawet ty sam nie możesz powiedzieć sobie, jak masz się zmienić, ponieważ sam się nie stworzyłeś. Kochać kogoś, to znaczy pragnąć tego, i działać w tym celu, aby ten ktoś stawał się najlepszą wersją samego siebie. Jedyną osobą w całym wszechświecie, która może w sposób doskonały uczynić to dla ciebie, jest Bóg. On nie ma żadnego innego planu. Nie ma żadnych niespełnionych potrzeb, przy których realizacji mógłby liczyć na twoją pomoc. W dodatku doskonale wie, jak wygląda twoje najlepsze wcielenie. Zachwyciła go już niegdyś sama myśl o nim, i już teraz nad nim pracuje. Apostoł Paweł powiedział bowiem: „Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra”. 9

Co oznacza, że Bóg nieustannie pracuje nad tym, by pomóc ci się stać wymyśloną przez Niego najlepszą wersją samego siebie.

Obawiam się, że właśnie takim człowiekiem chce mnie widzieć Bóg

Jedno z ostatnich badań przeprowadzonych przez Barna Group wykazało, że przeszkodą numer jeden, jeśli chodzi o rozwój duchowy jest to, że większość ludzi utożsamia dojrzałość wewnętrzną z tym, że będą musieli bardzo się starać postępować według zasad zaczerpniętych z Biblii. Nic zatem dziwnego, że badane osoby mówiły również, że odkrywają, iż brak im motywacji do tego, by dbać o swój rozwój. Jeżeli będę myślał, że celem Boga jest masowe produkowanie ludzi, postępujących ściśle wedle zasad, rozwój duchowy zawsze będzie dla mnie raczej przykrym obowiązkiem, niż szczerym pragnieniem mojego serca.

„Prawo nie opiera się na wierze, lecz [mówi]: ‘Kto wypełnia przepisy, dzięki nim żyć będzie’” 10 – pisze święty Paweł. Innymi słowy, obsesyjne wypełnianie jego przepisów może jedynie ukształtować przestrzegającego reguł, wyzutego z pragnień, czytającego Biblię i kontrolującego własne emocje faryzeusza, który ani trochę nie przypomina prawdziwego mnie. W ostatecznym rozrachunku chodzi o to, że nie mogę podążać za Bogiem, jeżeli nie wierzę w to, że rzeczywiście leży Mu na sercu moje dobro.

Litera zabija, lecz Duch daje życie. Jest olbrzymia różnica między posłuszeństwem wobec zasad, a posłuszeństwem wobec Jezusa, ponieważ mogę przestrzegać zasad, wcale nie doskonaląc przy tym swego serca.

Pewien mój znajomy ukończył ostatnio jedną z tych akademii wojskowych, gdzie bardzo poważnie podchodzi się do zasad związanych z utrzymywaniem porządku w pokojach. Czasami znajdywał na ścianach plamy atramentu, które nie chciały zejść, więc musiał obłupywać farbę. Oficerowie dokonujący inspekcji przyznawali bowiem minusy za plamy na murach, ale uważali, że odpadająca farba to problem budowlany. W ten oto sposób przestrzeganie „zasad” przyczyniły się do stopniowej dewastacji pomieszczenia.

Jezus nie powiedział przecież: „Ja przyszedłem po to, byście mogli przestrzegać zasad”. Powiedział za to: „Ja przyszedłem po to, aby [owce] miały życie i miały je w obfitości”. 11

Kiedy przestajemy rozumieć rozwój duchowy jako zmierzanie ku swemu najlepszemu wcieleniu wymyślonemu przez Boga, pytanie „A jak się rozwija twoje życie duchowe?” zaczyna nas przerażać. Nieznośne poczucie winy i brak łaski każą nam mówić: „Nie najlepiej. Nie tak dobrze, jak powinno”. Ludzie często odwołują się do zewnętrznych zachowań i praktyk religijnych, by oszacować stan swego ducha. Oceniają swoje życie duchowe na podstawie tego, jak wcześnie wstają rano, by czytać Biblię, albo jak długo modlą się w ciszy, lub też jak często chodzą do kościoła na nabożeństwa. Nie na tym jednak polega formacja duchowa.

Ja, którego wciąż nie ma

Zostaliśmy ostatnio zalani falą czegoś, co pewien mój znajomy nazywa TLS („trzyliterowe skrótowce”), a ze wszystkich, które słyszałem, najbardziej utkwił mi w pamięci pewien akronim z dziedziny medycyny: FTT.

Po raz pierwszy usłyszałem go od mojej żony. Jako dyplomowana pielęgniarka, Nancy wciąż lubi stawiać ludziom diagnozy. Nieustannie dzieli się ze mną swymi potajemnymi diagnozami dotyczącymi rozmaitych ludzi – nawet zupełnie obcych – poczynionymi na podstawie koloru ich cery. Jeśli dostatecznie długo przyjrzy się twojej twarzy w odpowiednim świetle, prawie zawsze potrafi powiedzieć ci, ile ci jeszcze życia zostało. Jednakże ze wszystkich omawianych przez nią diagnoz, jakie słyszałem, właśnie FTT wciąż tkwi w mojej głowie. Są to litery, które wpisuje się w kartę niemowlęcia, które, często z nieznanych przyczyn, nie jest w stanie przybrać na wadze, ani rosnąć.

Litery te oznaczają tyle, co brak prawidłowego rozwoju i wzrostu (ang. failure to thrive).

Czasami, jak sądzą lekarze, brak prawidłowego rozwoju i wzrostu występuje wówczas, gdy rodzic lub opiekun popada w depresję i to przygnębienie w pewien sposób udziela się dziecku. Czasami po prostu coś wydaje się nie funkcjonować w metabolizmie maleństwa, z powodów, których nikt nie potrafi zrozumieć, wiec FTT to jedna z tych tajemniczych fraz, które brzmią jak wyjaśnienie, ale tak naprawdę niczego nie wyjaśniają.

Psycholodzy zaczęli się wypowiadać na temat najpoważniejszego bodaj problemu ze zdrowiem psychicznym w naszych czasach. Nie jest nim depresja czy lęk, przynajmniej nie na szczeblu klinicznym. Jest to raczej zobojętnienie, a wiec brak prawidłowego rozwoju i wzrostu.

Zobojętnieniem określić można stan kogoś, kto może nawet funkcjonować normalnie, ale utracił wszelką nadzieję i poczucie sensu życia. Nie jest to więc nawet choroba psychiczna jako taka: jest to raczej brak mentalnej i emocjonalnej witalności. Na starożytnych listach śmiertelnych grzechów określano go mianem acedia – znużenie duszy, i nieumiejętność cieszenia się życiem. Mówimy czasem o „wypalonych” małżeństwach i posadach pozbawionych perspektyw; zobojętnienie to natomiast poczucie wewnętrznej pustki. Jest ono przeciwieństwem rozkwitu, i właśnie zobojętnienie miał na myśli Henry David Thoreau, pisząc o tym, że boi się, by, „kiedy przyjdzie mu umrzeć, nie odkryć, że wcale nie żył”. 12

Często bywa tak, że ludzie w młodości mają pomysły na życie i marzenia, ale z czasem po prostu z nich rezygnują. Pisarz i malarz Gordan MacKenzie opisuje, jak złożył wizytę w przedszkolu i zapytał dzieci: „Kto to jest artysta?”. W momencie w górę wystrzelił las rąk.13

Tymczasem w trzeciej klasie ręce podnosi już tylko połowa uczniów. Kiedy dzieci mają po dwanaście lat, tylko kilkoro nieśmiało unosi dłonie. Z czasem wiele z nich odkrywa, że stawanie się tym kimś, kim miały być, jest zbyt trudne lub zajmuje zbyt wiele czasu. Kiedy jednak rezygnujemy z naszego rozwoju i naszego życiowego celu, zaczynamy popadać w zobojętnienie.

Jednakże w każdym z nas jest osoba, która bardzo pragnie rozpocząć własne życie.

CZYM JEST FORMACJA DUCHOWA

Istnieje twoja zewnętrzność – twoje ciało, które kształtowane jest nieustannie przez twoje nawyki związane z jedzeniem, piciem, snem, ćwiczeniami, i ogólnie życiem. Możesz kształtować je dobrze albo źle, świadomie lub nie, ale proces ten i tak ciągle będzie trwał. Oprócz tego istnieje twoje wnętrze – twoje myśli, pragnienia, wola i charakter. Twoje wnętrze kształtowane jest nieustannie przez wszystko to, co widzisz, czytasz, słyszysz, myślisz i robisz. Ten wewnętrzny aspekt ciebie możemy nazwać duchem.

Formacja duchowa to proces, poprzez który kształtowane jest twoje wnętrze i charakter.

Ludzie czasami mówią o tym tak, jakby formacja duchowa była jakąś opcjonalną czynnością, jaką mogą zajmować się tylko niektóre, co bardziej religijne osoby, a pozostałe mogą pominąć. Sądzą, że jest ona zarezerwowana wyłącznie dla mnichów, mistyków i misjonarzy. Jednak wcale tak nie jest.

Każdy z nas ma ducha. Życie wewnętrzne każdego z nas kształtowane jest nieustannie – dobrze lub źle.

Kwitniemy wówczas, gdy nasz duch zakorzeniony jest w Duchu Bożym i jest przezeń kształtowany. Bóg zaś chce kształtować każdego z nas w odmienny i dopasowany do niego sposób.

Taki właśnie mam być

Bóg pokazał prorokowi Ezechielowi obraz martwoty i zobojętnienia: dolinę pełną zeschniętych kości. Był to właśnie symbol braku prawidłowego rozwoju i wzrostu. Bóg zapytał wówczas proroka: „Synu człowieczy, czy kości te powrócą znowu do życia?”, zaś Ezechiel odparł: „Panie Boże, ty to wiesz”. Bóg rzeczywiście to wiedział, i sprawił, że na nowo ożyły. 14

Znam pewnego człowieka imieniem Tim, który był kiedyś uzależniony od narkotyków, stracił rodzinę i wszystko, co miał, po czym odnalazł Boga, porzucił swój nałóg i odzyskał na powrót swe życie. Znam też człowieka imieniem Piotr, niegdyś udręczonego niewolnika swych seksualnych popędów; Bóg jednak wkroczył do jego życia i wszystko się zmieniło. Wiem też o pewnej kobiecie, która tak nienawidziła wszelkich konfrontacji, że pojechała kiedyś w daleką podróż ze swoją najlepszą przyjaciółką i milczała przez trzy dni, aby uniknąć kłótni. Dzisiaj sprzecza się i przekomarza dla zabawy.

Bóg chce, abyś się rozwijał! To On przecież stworzył samo pojęcie rozwoju. Talmud uczy, że nad każdym źdźbłem trawy pochyla się anioł, szepcząc: „Rośnij, rośnij!”. Apostoł Paweł mówił, że w Chrystusie cała wspólnota zbawionych „przyczynia sobie wzrostu dla budowania siebie w miłości”. 15

Kiedy kwitniesz, twój rozkwit nie dotyczy wyłącznie ciebie. Jest to stan, który występuje „po coś”. Bóg stworzył cię, abyś kwitnął po to, byś mógł stać się częścią Jego planu odkupienia w taki sposób, w jaki inaczej nie byłbyś w stanie się doń przyczynić. Pragnie, abyś rozkwitał po to, aby można było dodać odwagi innym ludziom, zazielenić ogrody, pisać muzykę, pomagać chorym, i zapewnić powodzenie firmom, które inaczej nie mogłyby prosperować. Kiedy nie stajesz się tą osobą, którą stworzył Bóg, wszystkich pozostałych omijają dobrodziejstwa, jakimi miałeś ich obdarzyć.

Jezus powiedział kiedyś, że u Boga wszystko jest możliwe, 16 i ogromną zaletą życia z Bogiem jest to, że ciągle możliwy jest twój następny krok na drodze rozwoju. Ten krok ku Bogu uczynić możesz zawsze, nieważne, co takiego zrobiłeś, lub jak zagmatwałeś sobie życie. Jezus wisiał na krzyżu pomiędzy dwoma złoczyńcami, lecz zwracając się do jednego z nich, powiedział: „Dziś ze Mną będziesz w raju”. 17

Zawsze możesz zrobić ten krok.

Chciałbym więc teraz zaproponować toast: „Zdrowie Trevora, i Henriego. A także tego człowieka, którym chcesz być”.

MIEĆ W SOBIE ŻYCIE

Jezus powiedział: „Ja przyszedłem po to, aby [owce] miały życie i miały je w obfitości”.18 Być może słyszeliśmy te słowa, nie rozumiejąc, co tak naprawdę oferuje nam Jezus. Co dokładnie ma na myśli, gdy mówi, że „przyszedł po to, aby [owce] miały życie”?

Wszyscy czujemy, że wiemy, czym jest życie, lecz okazuje się, że nadspodziewanie trudno jest zdefiniować, co to takiego. Moglibyśmy zacząć na przykład tak: „Życie to wewnętrzna siła sprawcza”.

Jeśli rzucisz kamieniem, już wkrótce spadnie i przestanie się poruszać. Jeśli jednak zasadzisz w ziemi nasionko, coś zacznie się dziać. Nasionko wypuści korzeń, zacznie się odżywiać i będzie rosnąć, aby wydać owoce. Żyć w duchu oznacza otrzymywać od Boga moc, aby wywierać pozytywny wpływ na otaczający nas świat.

A ciebie na jakie sposoby Bóg obdarza życiem i witalnością?

Jak mógłbyś uwzględnić sposoby te w swym życiu i planie zajęć?


• Przyroda
• Przyjaźnie duchowe
• Praktyki religijne
• Samotność
• Służba innym
• Nauka
• Przywództwo
• Sztuka
• Wypoczynek
• Świętowanie
• Pismo Święte
• Rekreacja
• Ćwiczenia
• Rodzina
• Długie rozmowy
• Śmiech
• Walka o słuszną sprawę
• Rekolekcje
• Niewielka grupa
• Inne

Święty Ireneusz napisał: „Chwałą Pana jest istota ludzka żyjąca pełnią życia; zaś życie pełnią życia polega na oglądaniu Boga”. 19



Przypisy:

1 Ef 2,10; wszystkie cytaty z Pisma Świętego zaczerpnięte zostały z Biblii Tysiąclecia, wyd. IV.

2 Ps 92,13-14.

3 Ps 100,3.

4 2 Kor 5,17.

5 1 Tm 4,12.

6 Ap 21,1-2.

7 Ap 22,17.

8 If you’re happy and you know it, raise your glass.
If you’re happy and you know it, raise your glass.
If you’re happy and you know it, If you’re happy and you know it,
If you’re happy and you know it, raise your glass.

9 Rz 8,28.

10 Ga 3,12.

11 J 10,10.

12 Henry David Thoreau – Walden, czyli życie w lesie.

13 Gordan MacKenzie – Orbiting the Giant Hairball: A Corporate Fool’s Guide to Surviving with Grace, New York, Viking Press, 1998, str. 19.

14 Ez 37.

15 Ef 4,16.

16 Mk 10,27.

17 Łk 23,43.

18 J 10,10.

19 Święty Ireneusz – Adversus haereses („Przeciw herezjom”).



opr. aś/aś



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama