Z ojcem Mateuszem Hincem OFMCap, wykładowcą psychologii i psychoterapeutą, rozmawia Cezary Sękalski
Czy w psychologii używa się pojęcia „nadzieja”?
W psychologii coraz częściej używa się tego pojęcia, aczkolwiek z różnym natężeniem i częstotliwością, różnorodnie określając także jego zakres. W psychologii teoretycznej trudniej to słowo znaleźć, ale już w psychoterapii, gdzie mówi się o pomocy drugiemu człowiekowi i o pracy z nim, tam na pewno się ono pojawia.
Jak zatem definiuje się nadzieję w psychologii?
Przejrzałem kilkanaście słowników psychologicznych i w żadnym z nich nie znalazłem tego terminu. Zawiera go dopiero włoski słownik wydany przez wydawnictwo Garzanti. Autor ten w ciekawy sposób opisuje nadzieję, widzi ją w różnych wymiarach praktyki psychologicznej. Przede wszystkim oznacza ona dla niego zaufanie pokładane w przyszłości, nawet mimo porażek czy braku realizacji nieadekwatnych pragnień.
Jeden z psychologów, T. M. French, rozróżnił w swoich badaniach dwa rodzaje nadziei. Pierwszy pochodzi z naszych wcześniejszych życiowych doświadczeń, z radosnych chwil, które przeżyliśmy. Ta nadzieja realizuje się w dorosłym życiu poprzez uciekanie w marzenia i szukanie w ten sposób pokrzepienia. U podłoża drugiego rodzaju nadziei leży pragnienie zrealizowania konkretnego planu.
A zatem teoretyczna psychologia zdaje się uciekać od pojęcia nadziei, a tam gdzie spotykamy się z człowiekiem w terapii, staje się rzeczywistością pierwszej potrzeby?
Myślę, że nadzieja „ucieka” ze słowików, dlatego że nie bardzo można ją w sposób naukowy zdefiniować. Definicja, o której wspominałem (czy badania Frencha) mają sens tylko wtedy, gdy mówimy o konkretnym człowieku, a nie o zadrukowanym papierze.
Czy można powiedzieć, że większość problemów psychologicznych wynika z chronicznego braku nadziei?
Takie stwierdzenie byłoby chyba przesadą. O nadziei rozumianej w sensie egzystencjalnym bardzo dużo mówił V. E. Frankl i on, owszem, rozpatrując pustkę egzystencjalną człowieku, w jakiś sposób zakładał brak nadziei. Niemniej jednak gros problemów psychologicznych nie musi bezpośrednio wiązać się z tym zagadnieniem. Wielu moich pacjentów miało kłopoty związane np. wykorzystaniem seksualnym w dzieciństwie, co spowodowało ogromne spustoszenie w ich życiu. W takich wypadkach u początku problemu tkwi psychiczna rana.
Ale skutek tej rany dziś może wiązać się z brakiem nadziei...
Łatwo powiedzieć, ale do tego trzeba dopiero dojść. Na skutek zranień, których doświadczyliśmy w dzieciństwie, często rodzi się w nas ogromne poczucie winy, zupełnie nieadekwatne do sytuacji. Można to dobrze zrozumieć na przykładzie Dorosłych Dzieci Alkoholików (DDA). W rodzinie, w której ktoś z bliskich nadużywa alkoholu, dziecko przeżywa ten fakt bardzo boleśnie, biorąc na siebie winę za nałóg rodziców (nie obarcza zaś nich samych, co byłoby zupełnie uprawnione, gdyż to realna ocena faktu). Dziecko myśli, że rodzice piją dlatego, że się źle uczyło, było niegrzeczne itp. Wobec tego zaczyna starać się być lepszym, ale rodzice i tak piją. I nie jest ważne, czy robią przy tym awanturę, czy nie. Ważne, że wywołują strach, lęk, niepewność. Tym bardziej, że w oczach małego dziecka rodzic jest kimś doskonałym. W postrzeganiu małego dziecka Bóg jest prawie tak dobry jak rodzice i w tym tkwi ogromny problem rodzin dysfunkcyjnych. Nie jest to więc tylko kwestia braku nadziei, bo w przypadku dziecka trudno o niej mówić, ale problem postrzegania rzeczywistości.
Zgadzam się, że przy analizie źródeł pewnych problemów psychologicznych trudno dopatrzyć się zagadnienia nadziei. Kiedy jednak spojrzy się na dorosłego człowieka, który te zranienia z przeszłości dźwiga, często dostrzegamy, że nie ma on w sobie dynamizmu, pragnienia zdobycia konkretnych celów życiowych. Komuś, kto z dzieciństwa wyniósł negatywny obraz siebie, trudno jest mieć nadzieję, że coś w życiu może mu się udać...
To prawda, ale nie aż taka prosta. Niektóre zranienia, np. wspomniane już DDA, mogą sprawić, że człowiek w dorosłym życiu przyjmuje maskę bohatera i działa, ma energię, bo ciągle musi się wykazywać.
Osoby zranione, gdy uświadomią sobie, że same sobie nie radzą z powodu zranień wyniesionych z dzieciństwa, bardzo często zastanawiają się nad tym, czy mogą wyjść ze swoich problemów. Myślę, że gdyby nie jakaś szczypta nadziei, nigdy nie zgłosiłyby się do gabinetu psychologicznego. Ich problemem jest nie tyle brak nadziei, ile samo zranienie i to, co ja nazywam pamięcią emocjonalną. Sprawia ona, że mimo istnienia dystansu czasowego, w świadomej dorosłości, człowiek gdzieś w środku pozostaje jednak małym, zranionym dzieckiem, które cały czas reaguje tak, jak wtedy — podczas zranienia. Proszę zobaczyć, jak głębokie jest to rozbicie. Najlepiej widać te skrajności w przypadku depresji. Z jednej strony w człowieku rodzi się wielkie pragnienie wyjścia z problemów, a z drugiej jakiś wir, jakaś siła ściąga go w dół. Istnieje też nadzieja, aczkolwiek bardzo nikła.
Kiedy brak nadziei jest chorobą, a kiedy słabością duchową?
Dla mnie jako psychologa brak nadziei może mieć przeróżne przyczyny. Wcale nie musi być chorobą, choć myślę, że Frankl powiedziałby, że to czynnik chorobotwórczy, wzmacniający inne zaburzenia.
Natomiast kiedy jest to słabość duchowa? Myślę, że jeśli wiąże się z jakimiś zaniedbaniami człowieka albo z pustką egzystencjalną, o której mówił Frankl, wtedy nie chodzi już o problem psychologiczny, lecz duchowy. Jeżeli doświadczam pustki egzystencjalnej i nie widzę sensu życia, to znowu powstaje pytanie: czy to już jest choroba, którą trzeba leczyć, czy też mamy do czynienia z duchowym zaniedbaniem?
Być może kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest stopień wolności wewnętrznej danego człowieka. Choroba polegałaby na silnym wewnętrznym zniewoleniu na skutek różnych zranień, z kolei słabość duchowa domagałaby się jakiejś mobilizacji i samowychowania, a w tym kierownictwo duchowe mogłoby być pomocne...
W tradycyjnym podziale zaburzeń psychicznych wyróżniamy psychozy, w których potrzeba leczenia farmakologicznego i w terapii na ogół niewiele mamy do powiedzenia poza wsparciem. Dalej występują nerwice — Pan nazwał je zniewoleniem — które zawierają jakiś element niezależny od człowieka. Ale trudno w ich wypadku mówić o zaniedbaniu. Jest to choroba. Istnieją też zaburzenia osobowości, a to już dużo trudniejsza sprawa. W mniej skomplikowanych przypadkach, które nie przeszkadzają w normalnym życiu, mogłoby wystarczyć wsparcie udzielone w kierownictwie duchowym. W tych ostatnich wypadkach pomoc można by sprowadzać do pracy nad nadzieją.
Jak pracować nad naszą nadzieją?
W psychoterapii praca z pacjentem jest bardzo mocno zindywidualizowana. W przypadku każdej osoby wygląda ona inaczej. Ja zwykle próbuję bazować na tym, co człowiek posiada, a nie na jego zranieniu, z którym przychodzi. Próbuję pomóc pacjentowi w odkryciu darów, w jakie został wyposażony.
Często bowiem ludzie, którzy przychodzą po pomoc, są bardzo silnie wpatrzeni, uwikłani, przywiązani do swojego zranienia. Moja praca nie polega zatem na tym, aby mówić komuś: Zobacz, jak bardzo jesteś zraniony!, bo ta osoba o tym doskonale wie. Staram się przede wszystkim powiedzieć: słuchaj, oprócz zranienia posiadasz mnóstwo darów!
Bardzo często bywa tak (o czym mówił Pan Jezus), że człowiek swój talent zawija w chusteczkę, zakopuje w ziemi i mówi: Panie Boże, ja niczego nie posiadam! Potem odkopuje go, oddaje i mówi: Masz! Tyle dostałem i tyle Ci oddaję! Wielu ludzi właściwie nie wykorzystuje daru, który otrzymali. Dla mnie praca nad nadzieją polega na tym, żeby pomóc takim osobom w odkryciu ich talentów. One nie są fikcyjne. Odkrycie danej zdolności i przyznanie się do niej, a następnie mrówcze, milimetr po milimetrze, uczenie się jej wykorzystywania, to krok ku nadziei. Wówczas człowiek zmienia sposób patrzenia na siebie: już nie jest „do niczego”, nie jest „ten chory”, ale odkrywa swoją wartość.
Sługa z przypowieści zakopał własny talent z lęku przed panem oraz z obawy przed utratą otrzymanego daru...
Tak często bywa. Jedną z cech dojrzałości psychicznej (o którą zresztą toczy się spór wśród psychologów: istnieje czy nie istnieje?) jest zdolność do koncentrowania się na tym, co robię, na wykonaniu zadania. Dużo błędów, które popełniamy w życiu, wynika z obawy przed oceną innych ludzi. Jeśli boję się, że czegoś nie wykonam dobrze, i koncentruję się na opinii innych, zamiast na samym zadaniu, porażka jest nieunikniona. Jeśli ciągle myślę o tym, jak wypadnę, czy popełnię jakąś gafę, to jaki może być efekt moich działań?
Spotkałem się ze statystyką dotyczącą doświadczenia sukcesu w życiu ludzi. Stwierdzono tam, że jeśli w naszym życiu osiągniemy 70 procent naszych zamierzeń, to i tak zrobimy bardzo wiele. Jest to jednak możliwe tylko wtedy, kiedy pozwolimy sobie na 30 procent porażek. Można zatem powiedzieć, że osiągniemy sukces, czyli zrealizujemy talenty, które otrzymaliśmy od Boga, pod warunkiem, że pogodzimy się z faktem naszej niedoskonałości. A skoro tak, to mamy zarówno talenty, jak i słabości. Nie mówię tu o grzechu. Słabością może być np. nieumiejętność gry na pianinie — choć bardzo byśmy pragnęli umieć to robić. Musimy się pogodzić z tym, że pewnych rzeczy nie potrafimy i nigdy nie zdobędziemy takich umiejętności, ale za to posiadamy inne dary.
Dopóki nie pokochamy siebie, nie uznamy, że mamy prawo do upadku i popełnienia błędu, będziemy żyli w obawie o każdy nasz krok. W rezultacie starań o uniknięcie 30 procent pomyłek, z czasem zmarnujemy 70 procent talentów. W tym momencie z pomocą przychodzi święty Paweł, który do pierwszych chrześcijan pisał: Do wolności wyswobodził was Chrystus! A więc do umiłowania tego, czym obdarzył nas Bóg. Nie chodzi tu o umiłowanie swoich wad i rezygnację z pracy nad sobą, ale o akceptację tego, że jestem człowiekiem i mam różne słabości. Pan Bóg nie posłał nas przecież, abyśmy ponosili porażki, ale odnosili sukcesy, w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie chodzi tu o sukces materialny, za którym wielu ludzi dzisiaj goni, ale o sukces polegający na ofiarowaniu swojego życia innym, bo właśnie to stanowi prawdziwą wartość.
Jezus w Ewangelii mówi: kto straci życie, znajdzie je. Może to też oznaczać, że jeśli trzymamy się kurczowo wyobrażeń o sobie i nie chcemy zaryzykować „utraty naszej reputacji” w jakichś działaniach, nie możemy nic nowego zyskać.
Teologowie mogą powiedzieć, że jest to naciąganie Ewangelii do swoich celów, ale trudno się z tym nie zgodzić. Nie wypełnimy swojego powołania, jeśli nie pokochamy siebie.
Często kiedy słyszymy hasło: „pokochaj siebie”, włącza się dzwonek ostrzegawczy, czy aby nie jest to zachęta do egoizmu. Uważam, że słowa Pana Jezusa: kochaj bliźniego swego jak siebie samego, prowadzą nas daleko od dwóch skrajności. Pierwsza z nich to zalecenie: kochaj tylko siebie, myśl tylko o sobie, niszcz drugich — takiej postawy w prawdziwej akceptacji siebie nie ma. Druga, która też jest zła, to takie tracenie siebie aż po zupełne odrzucenie troski o własne dobro. Nie wolno tego robić. Już samo słowo „tracić” jest złe. Pan Jezus nie tracił swojego życia, On je ofiarował. Ale żeby móc siebie ofiarować, najpierw trzeba siebie pokochać.
Psychologia nie zachęca do kochania siebie w sensie egoistycznym, bo opisuje zaburzenie, jakim jest narcyzm: wpatrzenie w siebie, uznanie, że jestem w centrum, tylko ja istnieję, nikt inny się nie liczy. W tym kontekście bardzo pomocne jest Jezusowe wezwanie: miłuj bliźniego jak siebie samego. Nie: miłuj siebie, a potem bliźniego, ale miłuj bliźniego, naprawdę go kochaj. W tym zdaniu to nie ja jestem na pierwszym miejscu. Ono sugeruje, że jeśli siebie nie zaakceptuję i nie pokocham, nie będę miłował bliźniego. Będzie to fikcja, bo albo będę się bał popełnienia błędu, albo będę drugą osobę nieustannie kontrolował i wytykał jej najdrobniejsze pomyłki. Ale czy to będzie miłość bliźniego?
Czasami spotyka się osoby, które swoją niechęć do ryzyka pokrywają kurczowym trzymaniem się kategorii woli Bożej. Chcą wszystko robić zgodnie z nią i nieustannie się boją, że jakakolwiek ich inicjatywa może być przejawem szukania siebie, dlatego z niej rezygnują.
Od razu włącza mi się myślenie zawodowe: takie osoby w sposób bardzo wygodny ukrywają swoją lękowość za Panem Bogiem. Nie chcą podejmować decyzji, bo to Pan Bóg ma za nie decydować. A przecież On może powiedzieć: Słuchaj, dziecko kochane, dałem ci rozum i wolną wolę!
Można też zapytać, skąd mamy wiedzieć, że coś jest wolą Bożą? Dostaniemy z nieba faks z pieczątką? Nie ma czegoś takiego! Ryzyko jest potrzebne.
Takie osoby można nauczyć otwarcia na nadzieję. Pomaga w tym pewna technika, która pozwala ocenić, czy w danej sytuacji czynimy z siebie ofiarę („nic nie mogę zrobić”, „nie wolno mi”, „boję się”), czy decydenta („zostawcie mnie w spokoju”, „to mój problem”, „sam sobie poradzę”). Swoich pacjentów często uczę tej drugiej postawy: Nie jesteś ofiarą! Jesteś decydentem! To pozwala im odnaleźć światełko w tunelu, pomyśleć: A jednak to ja decyduję! W moim rozumieniu to właśnie jest nadzieja. Nie „ja” egoistyczne, ale „ja” — człowiek, który od Boga otrzymał liczne dary. Tym, co nas totalnie pozbawia nadziei jest słowo „muszę”. Proszę zobaczyć, jak często go używamy. A winniśmy całkowicie wyeliminować je z naszego słownika. Musimy tylko umrzeć albo od czasu do czasu skorzystać z ubikacji.
Warto popracować nad zmianą sposobu mówienia, ponieważ wpływa on na naszą postawę. Dobrze jest zamienić słowo „muszę” na „chcę”, „ode mnie to zależy”, „to ja jestem decydentem”. Jeżeli nim nie będę, nie odkryję w swoim życiu Pana Boga. Jeśli zrobię z siebie tylko ofiarę, nie uczynię nawet kroku.
W moim odczuciu w życiu duchowym brak nadziei oznacza niewypełnienie własnego powołania. Mogę być bardzo ubogi materialnie, mogę być chory, ale to wcale nie oznacza, że moje życie nie ma celu. Nawet w obliczu choroby mogę znaleźć cel swojego życia i do niego dążyć. Wiem, że łatwo tak mówić, a trudniej wykonać, ale moje doświadczenie z pacjentami pokazuje, że jest to możliwe.
W życiu mistyków pojawiały się pokusy przeciw nadziei. Było to bardzo wyraźne zwłaszcza w życiu św. Franciszka, kiedy stawiał dramatyczne pytanie: Czy Bóg do mnie rzeczywiście przemówił? A przecież pytał o to człowiek, który założył zgromadzenie zakonne i prowadził za sobą setki duchowych dzieci. W jego życiu pojawił się kryzys, który nie był chorobą, ale próbą mającą pomóc mu ukształtować w sobie heroiczną cnotę nadziei...
Boję się słowa „próba”, bo czasem zawiera ono wypaczony obraz Pana Boga. Bo czy Pan Bóg mnie nie zna i musi mnie jakoś próbować? On mnie kocha i ja wcale nie muszę zasłużyć sobie na Jego miłość.
Niemniej jednak w kryzysach momentalnie dotykamy problemu nadziei, zwłaszcza jeśli dotyczą one wiary, życia zakonnego czy małżeńskiego. Trzeba je zatem świadomie przeżywać, nie uciekać od nich, ale poddać refleksji. Czasem odbieramy kryzys jako coś negatywnego. W psychologii natomiast jest to słowo bardzo pozytywne, tak jak w medycynie. Oznacza ono, że dochodzi wówczas do apogeum w naszym życiu i albo się umrze, albo wyjdzie z choroby.
Katechizm Kościoła Katolickiego definiuje nadzieję jako cnotę teologalną, która sprawia, że pragniemy królestwa Bożego i życia wiecznego, ponieważ jawi się nam jako szczęśliwe. Przekładając tę definicję na język psychologiczny, powiemy, że jeśli posiadamy w życiu cel i widzimy możliwość jego osiągnięcia, wówczas nosimy w sobie nadzieję.
Pięknie o nadziei mówi ewangeliczna przypowieść o ubogiej wdowie, która do skarbony wrzuciła wszystko, co posiadała. Wynika z niej, że dzielić się potrafi ten, kto wie, co znaczy odczuwać brak. Analogicznie rzecz ujmując, dawać nadzieję potrafi ten, kto wie, co znaczy bez niej żyć. Dlatego według mnie ważne jest, aby wychowawcami młodzieży byli ludzie, którzy sami przeszli w życiu choć jeden kryzys. Dopiero na tej podstawie można zrozumieć kryzysy innych. Nie da się bazować tylko na optymizmie, marzeniach i ideach. To wszystko jest potrzebne, ale niewystarczające.
Tu pośrednio dotyka Ojciec wielkiej popularności świętego Ojca Pio. Bo człowiek, który przez kilkadziesiąt lat nosił na swoim ciele otwarte rany, a mimo to potrafił być aktywny i wybiegać w przyszłość z marzeniami, jest znakiem ogromnej nadziei. To chyba najbardziej ujmuje Jego czcicieli.
Myślę, że gdyby Ojciec Pio nie miał w sobie nadziei, nigdy nie powstałby pierwszy szpital w San Giovanni Rotondo, a potem Dom Ulgi w Cierpieniu. Definicja nadziei zakłada, że człowiek pomimo porażki potrafi patrzeć w przyszłość. Ojciec Pio właśnie taki był. Ale jednocześnie proszę zobaczyć ten jego bój o wypełnienie woli Bożej. Przez cały czas słał do swojego kierownika duchowego, ojca Agostina, listy, w których zastanawiał się, czy to, co robi, podoba się Panu Bogu. Z jednej strony nadzieja ofiarowana wielu ludziom, z drugiej zaś wielki znak zapytania w stosunku do siebie samego. Ale to doświadczenie wielkich ludzi.
Ojciec Mateusz Hinc (ur. 1962), kapucyn, odbył studia na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie oraz na Papieskim Uniwersytecie Salezjańskim w Rzymie, zakończone doktoratem z psychologii. Wykłada psychologię rozwojową i pastoralną w wyższych seminariach duchownych kapucynów, paulinów, bernardynów, a także w Studium Psychologii i Psychoterapii SPCh w Warszawie. Prowadzi praktykę psychoterapeutyczną dla osób duchownych przy Klasztorze Braci Mniejszych Kapucynów w Krakowie.
„Głos Ojca Pio” (nr 43/2007)
opr. mg/mg