Docenić miłość

Dzieci (nie)dojrzałych rodziców: relacje z rodzicami nie muszą być idealne, ale muszą umożliwiać dojrzewanie dziecka ku samodzielności. Ani pełna dominacja, ani wycofanie nie są właściwą relacją wychowawczą

Docenić miłość

Matka czy ojciec, którzy nie wiążą syna lub córki ze sobą, którzy nie wypełniają sobą całej psychicznej przestrzeni dziecka — to ogromny skarb. Ale nie wszyscy rodzice to potrafią.

Długo myślałem, od czego zacząć. W głowie miałem pustkę. Od dziecka wiem, jak brzmi przykazanie otwierające drugą tablicę dekalogu. Ale co napisać i jak niebanalnie ująć temat czci wobec rodziców? Cokolwiek przychodziło mi na myśl, wydawało się oklepane. Wystarczy otworzyć katechizm — pomyślałem — by znaleźć to, co najważniejsze, i to jeszcze w pigułce. Jasno, konkretnie, w sposób przemyślany i uporządkowany. Czego chcieć więcej? Można jeszcze sięgnąć do źródła, do Biblii. A potem, w ramach deseru, można zaserwować sobie jakieś mądre teologiczne tomiszcze, np. o życiu społecznym w Biblii, o rodzinie, miłości wzajemnej — najlepiej międzypokoleniowej... i sprawa załatwiona. Ale nie dla mnie.

Zobowiązałem się — na moje szczęście lub nieszczęście — wobec samego naczelnego do napisania tekstu na temat przykazania, z którym chyba nigdy nie miałem większego kłopotu. No, może poza okresem dojrzewania, kiedy mama trzymała mnie stanowczo, ale to stanowczo (!) za krótko. Mama, bo tata — jak to się zwykło dziś określać — był raczej rodzicem nieobecnym. Buntowałem się i złościłem, poszukując dróg do zdecydowanie większej niezależności. Bywało różnie. Testowałem granice moich rodziców. Na ile mogłem, poszerzałem własną przestrzeń decyzyjną. Jak się później okazywało, z marnym skutkiem. Czy ich nie szanowałem? Nie kochałem? Czy nie było we mnie czci wobec nich?

Po trzykroć nie. Kochałem ich tak, jak umiałem. A że inaczej nie potrafiłem? Bunt był na wyciągnięcie ręki. Był najprostszy, a zarazem najoczywistszy. Również robienie na złość. Spowiadałem się z własnych przewinień, nie dlatego że tak było trzeba. Przepraszałem za moje grzechy w poczuciu wyrządzonej im krzywdy i z żalem, że nie umiałem być z nimi blisko. Presja, którą odczuwałem, restrykcyjność zasad, niepodważalny obowiązek posłuszeństwa i niewielka otwartość na dialog — wszystko to prowokowało do walki. Nie tylko ja się męczyłem. Moi rodzice również. Dziś wiem, że im też nie było łatwo. Zapracowani, z problemami, którym codziennie musieli stawić czoło i pod których ciężarem niejednokrotnie padali na kolana, walcząc o godny byt dla nas, swoich dzieci: by było co do garnka włożyć, w co się ubrać. Okazywali się w tym wszystkim bardzo dzielni, zwłaszcza mama. Krótkie trzymanie służyło ujarzmieniu młodego gniewnego. To była krótka piłka. Raz dwa, i problem załatwiony... zewnętrznie, bo w środku, jak pamiętam, aż mi się gotowało od nadmiaru emocji, z którymi nie wiedziałem, co począć. Rodzice szybko, jak cięciem skalpela, dochodzili do obranego celu, by po poradzeniu sobie z synem zyskać jeszcze czas na dopięcie niedopiętego. Opanowanie krnąbrności dotyczyło zwłaszcza mojego zachowania. Brat był o ponad dekadę starszy i o trzy nieba grzeczniejszy ode mnie. To on z naszej dwójki był tym bardziej usłuchanym. Na niego mama faktycznie zawsze mogła liczyć.

Wiele rzeczy mi się nie podobało w moim domu rodzinnym. Po dziś dzień mógłbym się nadal użalać, zanosić pretensje, wylewać łzy i się złościć. Mógłbym obwiniać innych i jednocześnie usprawiedliwiać samego siebie. Powiedziałem sobie jednak w pewnym momencie — dość! Koniec rozgrzebywania przeszłości! Tak musiało być i basta! Inaczej być nie mogło. Po różnych życiowych zakrętach dziś już wiem, za co warto dać życie. Efekt? Moja mama może dzisiaj na mnie liczyć.

Nie tylko dla dzieci

Zatrzymał mnie kiedyś termin czcić. O rany — stwierdziłem — przecież to przykazanie nie rozpoczyna się od słowa słuchaj. Tam jest wyraźnie czasownik: czcij! Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie chcę powiedzieć, że nie należy słuchać rodziców, zwłaszcza gdy chodzi o dzieci jeszcze niedorosłe. Nie w tym rzecz. One nie tylko powinny, ale muszą słuchać! Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Chodzi tu jednak o coś znacznie istotniejszego niż tylko kwestia słuchania i nie tylko o dzieci niepełnoletnie. Przez określenie czcij przykazanie nie zawiera żadnego limitu wiekowego osób, do których jest skierowane. Można mieć 70 lat i nadal być zobowiązanym do okazywania szacunku rodzicom. Dość długo jednak czwarte przykazanie jawiło mi się jako skierowane do niepełnoletnich, choć Bóg mówi o poszanowaniu rodziców także do dorosłych. A może przede wszystkim do nich?

Analizując prawo Starego Testamentu, można zauważyć, że wielokrotnie w nawiązaniu do czwartego przykazania kieruje ono swoje słowa do dorosłych (nie do dzieci!), gdy zakazuje bicia ojca lub matki (Wj 21,15), złorzeczenia im (Wj 21,17), gdy zakazuje buntu przeciw rodzicom (Pwt 21,18—21) lub pozostawiania ich bez opieki (Prz 19,26). Gdy z upływem czasu okrzepniemy w życiu i przyodziejemy się w dorosłość, moglibyśmy sobie nawzajem życzyć dużo bardziej świadomego, nacechowanego miłością, dbania o rodziców. Mędrzec Syracydes powie:

Synu, czynem i słowem okazuj szacunek ojcu, abyś otrzymał jego błogosławieństwo (...). Synu, opiekuj się swym ojcem, gdy się zestarzeje i nie zasmucaj go przez całe jego życie. Chociażby stracił rozum, miej cierpliwość i nie znieważaj go, gdy jesteś w pełni sił. Miłosierdzie względem ojca nie pójdzie w zapomnienie i będzie postawione w miejsce twoich grzechów. W dniu utrapienia ono zostanie ci przypomniane, jak szron w blasku słońca znikną twoje grzechy. Kto porzuca ojca, jest jak bluźnierca, kto znieważa swą matkę, obraża Boga (3,8.12—16).

Choć nie o słuchaniu jest głównie mowa w przykazaniu o czci rodziców, to jednak słuchanie prowadzi do szacunku i z niego wynika. Prowadzi, gdy dziecko ma doświadczenie bycia słyszanym i bezwarunkowo przyjmowanym przez rodzica, i wynika, gdy dziecko samo uszanowane i z całym swoim jestestwem przyjęte oddaje to, co otrzymało. Pięknie byłoby, gdyby rodzice nie tylko udzielali wskazań, nie tylko mówili do dzieci, ale też żeby ich słuchali i by sami byli żywym ucieleśnieniem swoich nakazów. Umiejętność porozumiewania się z dzieckiem w sposób dostosowany do jego wieku to jedno z najważniejszych zadań rodzicielskich. Dzieci czują się ważne, kiedy wiedzą, że mogą otwarcie się wypowiedzieć przed swoimi rodzicami. Uczą się przez to właściwego postrzegania siebie, twórczego rozwiązywania problemów, współpracy z innymi, a także czci. Dobra komunikacja jest ważna także dlatego, że gdy dzieci dorastają, rodzice w znacznie mniejszym stopniu mają wpływ na otoczenie dziecka, a otwarty, uczciwy dialog — nienacechowany lękiem ze względu na brak potoku krytycznych uwag ze strony rodzica — staje się wówczas najefektywniejszą i często jedyną metodą wychowawczą. Jeżeli nastolatek potrafi rozmawiać z własnymi rodzicami, to ma zdecydowanie większe szanse na pomyślne przeżycie tego jedynego w swoim rodzaju czasu, w którym kształtują się podwaliny jego tożsamości. Rodzice niezdolni do dobrej komunikacji najprawdopodobniej doprowadzą do niekończącej się próby sił lub zostaną zmuszeni do czekania na tzw. lepsze jutro. Postulaty? Uważniej słuchać. Rozmawiać, a nie monologować. W miejsce pośpiechu, więcej czasu poświęcanego dzieciom. Więcej zaufania, a mniej presji, by wymienić tylko niektóre.

Wychowanie zmierza do osiągnięcia przez dziecko samodzielności i zaradności. Przecież właśnie do tego dojrzewamy, żeby gdy czas się wypełni, odciąć pępowinę i już samemu (choć nie w osamotnieniu) budować własną niepowtarzalną historię; by opuścić ojca i matkę i złączyć się ze swoim współmałżonkiem tak ściśle (jeśli ktoś do małżeństwa jest powołany), by stanowić z nim jedno ciało (por. Rdz 2,24). Wszyscy jesteśmy dziećmi naszych rodziców, niezależnie od wieku. Kiedy rodzina jest zdrowa, kochająca się, a wzajemne relacje nie są nacechowane przemocą i obojętnością, kiedy nie są ani zbyt odległe, ani nadmiernie bliskie, wtedy cześć i szacunek idą jak z płatka. Zarówno w jedną, jak i w drugą stronę. Rodzice kochają swoje dzieci, a one kochają swoich rodziców, no bo dlaczego miałoby być inaczej. Naturalna kolej rzeczy. Pokoleniowa sztafeta szacunku, czci i miłości. Dla jednych rodzina jest miejscem, w którym doświadczenie ciepła, poczucia bezpieczeństwa i inspiracji do dobrego życia to norma, dla drugich rodzina to środowisko chłodne, groźne, by nie powiedzieć: toksyczne. O ile w pierwszym przypadku o wzajemną miłość i cześć nie jest trudno, o tyle w drugim ani kochać, ani czcić nie przychodzi łatwo, zwłaszcza gdy ciężar doświadczeń i relacji z zaniedbującymi, krzywdzącymi lub nieudolnymi rodzicami jest zbyt duży. Zdarza się, że dzieci takich rodziców często same, po czasie, uwikłane we frustrujące i dotkliwe relacje ze swoimi małżonkami lub dziećmi dźwigają smutne konsekwencje strat, samotności i braku nadziei. W miejsce szacunku, czci i miłości wkrada się niepostrzeżenie w odniesieniu do rodziców gniew, ból i zniechęcenie, a nierzadko nienawiść.

Kiedyś pewien nastolatek w przypływie buntu z wyrzutem zapytał mnie, dlaczego czwarte przykazanie mówi tylko o szacunku względem rodziców, a milczy o szacunku wobec dzieci? Czy Bóg zapomniał o dzieciach i o ich poszanowaniu? A może nie są one dla Niego wystarczająco ważne? Przypomniał mi się wtedy fragment Listu św. Pawła do Kolosan: „Ojcowie, nie rozdrażniajcie waszych dzieci, aby nie upadały na duchu” (3,21; por. Ef 6,4). Wyjaśniłem, że milczenie tekstu nie wyklucza czczenia dzieci przez rodziców, lecz przyjmuje je jako naturalne, że prawdziwe przesłanie tego przykazania dotyczy właśnie wzajemności obowiązków między pokoleniami i że wymaganie szacunku wobec rodziców wcale nie oznacza kopiowania ich zachowań, zwłaszcza gdy nie postępują oni dobrze (por. Ez 20,18—20).

Dorosłe dzieci niedojrzałych rodziców

Do grona szczęśliwców można zaliczyć dorosłych, którzy po latach, wspominając swój dom rodzinny, czynią to z nostalgią i wdzięcznością. Niosąc w sobie obraz rodziców, widzą ich — nawet po czasie — jako kochających się, niezniewalających, mądrze towarzyszących. Kiedy tylko nadarza się okazja, chętnie — bez przymusu i odbierającego siły brzemienia powinności — do nich wracają. W dorosłym życiu potrafią się obyć bez pomocy rodziców, ale też nie noszą w sobie obaw, by o tę pomoc prosić. Żyją bez poczucia winy, że opuścili rodzinne gniazdo, że założyli rodziny i że rodzice nie są już jedynymi ukochanymi osobami w ich życiu. Matka czy ojciec, którzy nie wiążą syna lub córki ze sobą, którzy nie wypełniają sobą całej psychicznej przestrzeni dziecka — to ogromny skarb. Ale nie wszyscy rodzice to potrafią. Wielu dorosłych doświadcza długotrwałego kryzysu wskutek nierozwiązanej separacji. Przeżywają zarówno miłość, jak i nienawiść do rodziców. Miłość, bo jawią się oni jako jedyni i niezastąpieni — w świecie, który wskutek przekazu rodziców ciągle jest zbyt zagrażający i nieprzyjazny. Nienawiść, bo trwając w zależności od nich, czują, że zostali oszukani i usidleni — w pozornym zaciszu rodzicielskiego domu, z którego nie ma wyjścia.

Narracja, że świat jest zagrażający i okrutny, niejednemu zniszczyła życie, utrudniając samodzielne stawianie kroków. Ale może być też inaczej. Rodzice mogą się domagać od dziecka, by ono jak najszybciej dorosło i wyszło z domu, by przeskakiwało, a nie przechodziło, naturalne etapy rozwojowe. Chcą, by było lepsze od innych, trzymało fason i podtrzymywało lub podnosiło w ten sposób splendor rodziców. Jest chwalone za sprostanie stawianym mu wymaganiom i ganione za nieporadność czy niedosięganie do za wysoko podniesionej poprzeczki. Takie przedwczesne oddzielanie dziecka od siebie wiąże się ze zbytnim eksploatowaniem go i skutkuje budowaniem przez nie nieprawdziwego obrazu siebie, w którym nie ma miejsca na słabość, choć słabością jest już sama potrzeba potwierdzania siebie w oczach innych osób i unikanie tego, co o słabości ludzkiej kondycji mogłoby przypominać.

Przejawy szacunku i czci — lub innymi słowy sposoby zachowywania czwartego przykazania — nie są jednakowe dla wszystkich, tak jak nie są identyczne sposoby wychowania. Dla jednych odwiedzanie rodziców i opiekowanie się nimi to słodkie jarzmo i lekkie brzemię, dla drugich przykry obowiązek, z którego się dyspensują przy każdej okazji, niestety! Jeszcze inni w ogóle nie odnajdują w sobie chęci pomagania rodzicom i troszczenia się o nich, a szkoda! Wychodzą z założenia, że jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Jedni noszą w sobie z tego powodu poczucie winy, inni nie. Trudno jest do wszystkich przyłożyć jedną miarę. Powiedzieć, że dwa lub trzy razy w tygodniu powinno się — z szacunku i czci — dzwonić do rodziców, raz lub dwa razy na miesiąc się u nich pojawić itd. Nie sposób tego dokonać.

Zależność między doświadczeniem wyniesionym z domu rodzinnego a tym, jacy jesteśmy w dorosłym życiu, jest nie do uniknięcia i nie do zakwestionowania. Nosimy w sobie naszych rodziców. Jednak chowanie się za opowieściami o tym, jak to bardzo zostaliśmy w życiu skrzywdzeni — nawet jeśli jest to święta prawda — odbiera nam siły i wiarę, że może być inaczej. Nawet jeśli niedaleko pada jabłko od jabłoni, to uwewnętrzniona przez nas, powtarzana od dziecięcych lat negatywna rodzicielska opowieść o nas samych już dłużej nie musi nami rządzić i nas osłabiać. To już nasz wybór. Nie musimy odpłacać rodzicom pięknym za nadobne, powtarzając, tym razem już swoimi własnymi ustami, opowieść o przekleństwie rodzinnego bagażu. Przecież można się temu przeciwstawić. Profesor Bogdan De Barbaro w jednym z wywiadów powiedział, że z przeszłością rodzinną jest jak ze strychem, na którym znajdują się różne pamiątki z minionych pokoleń. Byłoby dobrze, aby je co pewien czas przejrzeć i zabrać ze sobą te, które uznamy za wartościowe, a wyrzucić to, co w naszym przekonaniu jest niepotrzebne i obciąża strop. Co zatem chcielibyśmy zabrać z tego, co dostaliśmy w dzieciństwie? Jakie mądrości życiowe naszych rodziców, dziadków według nas nadal do nas pasują i które z nich chcielibyśmy przy sobie mieć, a które już nie przystają do naszej aktualnej rzeczywistości i obranego systemu wartości? I, co najważniejsze, czy dajemy sobie w ogóle prawo do ich weryfikacji?

Oskarżając innych, pozbawiamy się mocy sprawczej. Kontakt z rodzicem nie musi się wiązać z frustracją, gdy dochodzi do niego dość często, a rodzice — mimo że nadal są utyskujący czy nadmiernie kochający — nie muszą nas doprowadzać do szewskiej pasji. Nie musi być też połączony z poczuciem winy, gdy ich nie odwiedzamy. Dojrzewanie do postawy czci i szacunku względem rodziców mogłoby iść w parze z wypracowaniem odpowiedniego, zdrowego i niekrzywdzącego dystansu wobec rodzicielskich słów i zachowań, nawet jeśli zaznaliśmy od nich różnych krzywd. Wiemy przecież, że zło mamy zwyciężać dobrem (por. Rz 21,12).

Przykazanie z obietnicą

Gdy się uważnie przyjrzymy, zauważymy, że w tekście dekalogu po przykazaniach określających relacje człowieka z Bogiem następują przykazania regulujące zasady życia wspólnego, a przykazanie: „Czcij swojego ojca i matkę, jak ci nakazał Pan, twój Bóg, abyś cieszył się długim życiem i aby ci się dobrze powodziło na ziemi, którą ci daje Pan, twój Bóg” (Pwt 5,16) rozpoczyna temat relacji międzyludzkich od więzi międzypokoleniowych. Jak stwierdza Katechizm Kościoła katolickiego — jest ono „wprowadzeniem do przykazań dotyczących szczególnego poszanowania życia, małżeństwa, dóbr ziemskich i słowa” (nr 2198) i — obok rodziców — „dotyczy związków pokrewieństwa z innymi członkami rodziny, np. dziadkami, a nawet z nauczycielami, pracodawcami, przełożonymi, czy obywateli względem ojczyzny oraz tych, którzy nią rządzą lub kierują” (nr 2199).

Czcić ojca i matkę to czcić dar życia, którego przekazywanie jest właściwe każdemu żyjącemu stworzeniu. André Chouraqui twierdzi, że istnieje doskonała symetria między czcią oddawaną ojcu i matce, sławieniem Stwórcy i wychwalaniem życia. Czasownik czcić (hebr. kabbēd) znaczy tyle, co: „Wyznaj słowem i czynem, że ktoś jest ważny, znaczny”. Czasownik ten pojawia się także w tekstach mówiących o czci względem Boga, pierwszego i najważniejszego Rodzica (Sdz 13,17; Iz 29,13; 43,20.23; Ps 22,24; 50,23; 86,9; Prz 3,9; 14,31).

Do czwartego przykazania, dla wszystkich zachowujących je, została dołączona obietnica długiego życia. Syracydes rozwinie ją, stwierdzając: „Synowie, słuchajcie swojego ojca, bo tak postępując, będziecie żyć szczęśliwie. Gdyż Pan wywyższył ojca względem dzieci i umocnił prawo matki nad synami. Kto szanuje ojca, zadość czyni za grzechy, kto czci swoją matkę, jakby skarby gromadził. Kto szanuje ojca, będzie się cieszył dziećmi i w dniu modlitwy będzie wysłuchany. Kto czci ojca, będzie żył długo, kto szanuje matkę, otrzyma nagrodę od Pana” (3,1—6), ale również: „Kto porzuca ojca, jest jak bluźnierca, kto znieważa swą matkę, obraża Boga” (3,16). A zatem: „Błogosławieństwo ojca umacnia dom synów, a przekleństwo matki rujnuje fundamenty” (3,9).

Pan Jezus potwierdza postępowanie zgodne z nakazem: „czcij twego ojca i twoją matkę” i zwraca uwagę, by miłość względem rodziców nie stała się bałwochwalstwem. Nie podważył wartości więzów ciała i krwi, ale dał do zrozumienia, że relacje z rodzicami wtedy będą właściwe, gdy będą podporządkowane nadrzędnej miłości Boga: „Jeżeli ktoś kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godny” (Mt 10,37) i „każdy, kto ze względu na Mnie opuści dom, braci, siostry, ojca, matkę (...) stokroć więcej otrzyma i będzie miał udział w życiu wiecznym” (Mt 19,29).

ks. Dariusz Larus — ur. 1972, teolog, psycholog i psychoterapeuta, prowadzi psychoterapię indywidualną i grupową (krótko- i długoterminową) oraz psychoterapię par małżeńskich. Jest ojcem duchownym w Prymasowskim Seminarium Duchownym w Gnieźnie.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama