Fragmenty książki "Dzieła Czasy Ludzie"
ISBN: 978-83-60703-60-1
wyd.: Wydawnictwo SALWATOR 2007
Gdy myślę Ecce Homo, najbliższym skojarzeniem jest obraz pod tym właśnie tytułem namalowany przez Adama Chmielowskiego. Wokół tego obrazu narosło wiele przypowieści, przypuszczeń i interpretacji. Dla mnie sprawą istotną jest to, że jest to obraz niedokończony. Sądzę, że jest to szczególnego rodzaju dowód na trudności, przed jakimi stawał malarz, że niedoprowadzenie płótna „do końca” (zawsze jest to dyskusyjne określenie) jest znakiem wątpliwości malarza, ale i człowieka, który być może bał się malarskiej perfekcji, bardziej wierząc w prawdziwość lęku, by nie powiedzieć za dużo.
Nie wiem, być może to, co napisałem, to też kolejna błędna interpretacja. Patrząc jednak wiele razy na obraz Ecce Homo Adama Chmielowskiego, tak myślałem. Przyjaciele malarza ze „Sztabu Monachijskiego” wspominali przecież, że kłopoty Chmielowskiego z malowaniem wynikały z jego nadmiernej wiedzy o malarstwie, ale i z wewnętrznej dojrzałości. Te wątpliwości odnajdujemy zresztą w korespondencji Adama Chmielowskiego z bliskimi ludźmi, a także w tekście O istocie sztuki wydrukowanym w warszawskim „Ateneum”.
Gdy myślę Ecce Homo, myślę też o obozowym (z Auschwitz) zdjęciu Ludwika Pugeta. Na tej fotografii wykonanej en face i z profilu widzimy twarz znakomitego polskiego artysty, patrzącego (należy przypuszczać) na esesmana, który dokumentował wizerunki przybyłych do obozu, ale też i na nas, ale też być może na swoją śmierć.
Gdy myślę Ecce Homo, przypominam sobie nieduży katolicki kościół pod wezwaniem św. Ludwika, znajdujący się niemal w sąsiedztwie ogromnego gmachu na Łubiance w Moskwie, gmachu, który dziesiątki lat był centralą NKWD, więzieniem i katownią, w której byli przesłuchiwani i więzieni ludzie dzisiaj może zapomniani, ale także znani: Babel, Broniewski, Meyerhold, szesnastu przywódców Polski podziemnej oraz tysiące bezimiennych męczenników radzieckiego systemu. Stojąc przed kościołem św. Ludwika (w niedzielę odprawiano tam mszę świętą i tak tam trafiłem), patrzyłem na ogromne żelazne wrota z tyłu budynku. Wrota, o których czytałem we wspomnieniach Nadieżdy Mandelsztam.
Swoistym i przejmującym paradoksem jest fakt, że kościół św. Ludwika był czynny, był przeznaczony dla zachodnich dyplomatów, ale ręcznie pisane i pozszywane sznurkiem modlitewniki wskazywały, że chodzili tu też zwykli ludzie. Niemal na wprost wejścia do kościoła znajdowało się wejście do biur Łubianki, gdzie udzielano rodzinom i znajomym informacji o więźniach.
Ecce Homo — to słowa przypominające najbardziej dobitnie i najboleśniej zarówno godność człowieka, jego świętość, jak i bezgraniczne możliwości upodlenia człowieka przez bliźnich. W tych dwu słowach być może najdobitniej ujawnione jest człowieczeństwo Boga.
W moich pracach malarskich człowiek obecny jest w przypadku gdy podejmuję motywy religijne, ale również wtedy, gdy obrazy dedykuję ludziom bliskim z wielu powodów, ludziom, którym wiele zawdzięczam. Często, malując krajobrazy, dedykuję je właśnie ludziom albo miejscom, które przez ludzi również były i pozostaną mi bliskie i drogie.
Należę do pokolenia, które zaczynało się interesować sztuką dzięki lekturom, odwiedzinom w muzeach, bardzo niedoskonałym albumom i reprodukcjom, dalekim od oryginałów. Jeżeli wspomnę Historię żółtej ciżemki, Nie od razu Kraków zbudowano, Artystów polskich — ich życie i dzieło Marii Gerson-Dąbrowskiej czy Pasję życia, wyda się to być może naiwną listą sentymentalnych opowieści. Sądzę jednak, że właśnie między innymi te książki, podobnie jak zobaczenie po raz pierwszy (miałem wtedy sześć lat) otwartego dopiero co po wojnie Domu Matejki, wprowadziły mnie w tajemnicę sztuki poprzez losy i życie artystów.
W miarę dorastania, dojrzewania, a teraz w miarę starzenia się świadomość związku między artystą a tym, co on robi, wreszcie tymi, dla których coś robi (nawet jeżeli stale o tym nie myśli), jest oczywista. Na tym polega odnajdywanie tego, co w sztuce bliskie, ale i co obce, olśnienie tym, co odkrywa przeżycia, i tym, co dalekie i zniechęcające.
Jednak w każdym przecież przypadku, co naturalne, jesteśmy w kręgu ludzi twórców i ludzi odbiorców. Jest źle, jeżeli ludziom sztuka jest niepotrzebna, chyba jeszcze gorzej, gdy artyści zbyt pewni siebie nie myślą o swej obecności wśród ludzi i o obecności wśród ludzi tego, co robią.
Lektury tekstów artystów o sztuce, nie tylko zresztą malarzy, ale i muzyków (Lutosławski) czy aktorów (Holoubek), pozwalają dostrzec, że nawet sytuacje dramatyczne i postawy radykalne (Bacon) zawdzięczają swą bolesną prawdziwość nieustannej refleksji metafizycznej i egzystencjalnej.
Jeżeli niepokoję się niektórymi „wydarzeniami” w sztuce najnowszej, jeżeli budzą mój sprzeciw skandalizujące demonstracje czy prowokacje, komentowane potem z rozbrajającą naiwnością przez artystów czy „kuratorów”, to nie dlatego, że są dowodem doraźnych ekstremizmów i modnego gnojenia wszystkiego, co od wieków ważne i szanowane.
Mój niepokój budzi fakt, że większość tych zjawisk i wydarzeń to w istocie nudne i kłamliwe działania, do reszty odpychające ludzi od sztuki. W ten sposób zamiast szukać w sztuce pytań i odpowiedzi, zamiast odnajdywać w niej radość lub niepokój, choćby część prawdy o sobie i o czasach, tak zwany przeciętny człowiek postrzega sztukę jako zupełnie obcą sobie grę, w której tyleż bzdury i szyderstwa, ileż w podrzędnej telewizyjnej audycji czy w brukowym piśmie.
Czy to dopełnienie, czy poszerzenie dramatycznych słów: Ecce Homo?
2005
opr. aw/aw