Samolot, gołębica i Matka Boża

Omówienie różnych artykułów prasowych na temat budownictwa sakralnego

 

 

Jest szereg kwestii, których w rozmowach o polskim Kościele albo nie porusza się wcale, albo porusza się je zdecydowanie za rzadko. Jedną z nich jest niewątpliwie wygląd polskich kościołów. Nie tylko tych, które powstawały w ubiegłych stuleciach czy w pierwszej połowie obecnego i dziś czekają, że ktoś zajmie się ich renowacją, należycie je zabezpieczy lub przynajmniej uporządkuje ich wystrój. Chodzi przede wszystkim o kościoły wybudowane w ostatnich 20-25 latach, w okresie "boomu kościelnego", kiedy nadrabiano zaległości w tej dziedzinie z poprzednich dziesięcioleci. Wydaje się, że czas już najwyższy, by ocenić to, co zostało zrobione, i wyciągnąć wnioski na przyszłość. Nie myślę tu tylko o ocenie dokonywanej przez profesjonalistów, bo z tym nie jest jeszcze tak źle (choć przydałoby się, żeby więcej na ten temat dyskutowano i żeby coś z tych dyskusji docierało do wiernych). Interesują mnie raczej opinie "użytkowników" owych świątyń, czyli nas, którzy przychodzimy się tam modlić, uczestniczyć we Mszy świętej, brać śluby, chrzcić dzieci i żegnać naszych zmarłych. Te opinie zebrać i rozważyć najtrudniej. Już teraz sygnalizuję, że "Znak" planuje w przyszłym roku numer zatytułowany Czy podobają się nam nasze kościoły?, a na razie zdaję sprawę z tego, co na temat budownictwa sakralnego w Polsce przeczytałem ostatnio.

"Od przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wybudowano w Polsce ponad tysiąc nowych świątyń", pisze na łamach "Ethosu" ks. Krzysztof Niedałtowski (Sztuka - sacrum - rytuał. Współczesna perspektywa polska, 40/1997). Jednakże ani księża (jako inwestorzy), ani architekci (nie mający dotychczas zbyt wiele okazji do przyjmowania tego typu zamówień) nie byli do tej sytuacji odpowiednio przygotowani. "Uzyskane pozwolenia na budowę kościołów zaczęto wykorzystywać w pośpiechu, zamawiając projekty o dużej skali przestrzennej, tak aby świątynie mogły pomieścić licznych mieszkańców nowych osiedli. Architekci, pozbawieni odpowiednich doświadczeń, wymiany myśli ze środowiskami artystycznymi Zachodu oraz edukacji w zakresie liturgii posoborowej, projektowali bryły nie zawsze odpowiednio przystosowane do naszych warunków, często dziwaczne i dalekie od dobrych wzorów. Brak współpracy przy projektowaniu wnętrza z liturgistą, plastykami i specjalistami w zakresie akustyki i oświetlenia spowodował wiele nieodwracalnych braków lub strat. Tylko niewielki procent współczesnych kościołów polskich zasługuje na miano realizacji udanych."

Właściwie do każdego z powyższych zdań - trafnie, lecz bardzo ogólnie opisujących sytuację przez niektórych uznawaną za alarmującą - dodać by należało słówko komentarza. Bo, po pierwsze, monumentalne projekty zamawiano przecież nie tylko w miastach i nie tylko dlatego, że odpowiadały aktualnym czy przewidywanym potrzebom parafii (o czym poniżej). A po drugie, prócz inwestora i architektów wpływ na ostateczny wygląd świątyni miało (i ma) jeszcze wiele innych czynników. Na niektóre z nich ks. Niedałtowski zwraca zresztą uwagę. "W zestawieniu z doświadczeniami Kościołów zachodniej Europy proces powstawania projektu i jego realizacji w warunkach przeciętnej polskiej parafii jest nacechowaną ryzykiem pomyłki grą takich elementów, jak: indywidualne upodobania proboszcza, nieprzewidywalny dopływ sił i środków wykonawczych, przypadkowy dobór ludzi realizujących wystrój wnętrza i to, co można określić mianem »gustu zbiorowego« parafian. Ten ostatni czynnik w praktyce odgrywa niekiedy decydującą rolę. Niezawiniony przez zainteresowanych brak wyczucia estetycznego przestrzeni sakralnej owocuje nieświadomym przenoszeniem z hal ludowych i świetlic najgorszych wzorców kształtowania wielkich wnętrz. W ten sposób prezbiteria naszych świątyń stają się scenami przystrojonymi w palmy, wzorzyste dywany, błyszczące świeczniki i styropianową propagandę przypominającą »słuszne hasła«." Ten zalew "miernoty, kiczu i przypadku w kształtowaniu świątyń, które na stulecia pozostaną wizytówką kondycji duchowej naszego pokolenia", jest zjawiskiem niepokojącym tym bardziej, że przeciętny Polak "najczęściej spotyka się z żywą sztuką (...) nie w galerii, sali koncertowej czy w teatrze, ale właśnie w świątyni podczas niedzielnej liturgii".

Jak owym negatywnym zjawiskom przeciwdziałać? Ks. Niedałtowski wskazuje na trzy elementy wymagające zmiany. Po pierwsze, konieczna jest "edukacja estetyczna kandydatów do stanu duchownego (...), którzy w przyszłości decydować będą (często indywidualnie) o estetyce liturgii i kształtowaniu gustów znacznej części społeczeństwa" (autor nie precyzuje jednak, na czym konkretnie miałaby ona polegać, i wyczuwam, że raczej nie wierzy w możliwość rychłego spełnienia tego postulatu). Po drugie, muszą się zmienić (na bardziej partnerskie) formy współpracy duchownych z artystami, a to może się stać tylko wówczas, gdy zmieni się sposób rozumienia miejsca artystów w Kościele. "Artyści też są częścią Kościoła i chcą mieć w nim możliwość posługiwania się właściwym dla nich językiem." Nie należy od nich oczekiwać, że stworzą coś w rodzaju współczesnej biblii pauperum. "Współczesna religijność powinna raczej karmić się sztuką symboliczną, a nawet abstrakcyjną, zapraszającą odbiorcę do współinterpretacji, a nie tylko do konsumpcji estetycznej dekoracji", uważa ks. Niedałtowski. Jedynym warunkiem podjęcia współpracy z twórcą powinna być szczerość jego intencji (o nieszczerości świadczy np. zamiar świadomego nadużycia symboli religijnych czy wywołania sensacji). I wreszcie po trzecie, należy więcej uwagi poświęcić teorii sztuki sakralnej oraz opisywaniu (i ocenianiu!) tego, co się dzieje w praktyce. "Zadziwiający jest fakt, iż w kraju prowadzącym najwięcej chyba w skali globalnej inwestycji w zakresie architektury i sztuki sakralnej nie ukazuje się żaden specjalistyczny periodyk" tej dziedzinie poświęcony.

Braku tego, z oczywistych względów, nie wypełni poświęcony współczesnym kościołom numer miesięcznika "ARCHITEKTURA-murator" (2/1998), przynosi on jednak mnóstwo interesującego materiału, dającego podstawy do oceny tego, co działo się - zwłaszcza w latach 80. i na początku obecnej dekady - w polskim i światowym budownictwie sakralnym. Taką - ogólną z konieczności - ocenę formułuje zresztą na łamach pisma Konrad Kucza-Kuczyński w krótkim, syntetyzującym szkicu Architektura sakralna przed końcem wieku. Według niego we wspomnianym okresie "świat wielkich nazwisk nie stworzył wyraźnego wspólnego mianownika dla nowej architektury sacrum, ograniczając się do pokazania własnego oblicza [tzn. tworząc tę architekturę wedle indywidualnego stylu, stosowanego również w obiektach niesakralnych], tyle że uczynił to na dobrym poziomie" (autor wspomina m.in. słynne realizacje Imre Makovecza czy Mario Botty). Architektura polska natomiast "skierowała się w stronę bezpiecznego języka nowoczesnego eklektyzmu, powtórek przeszłości", w najciekawszych swoich dziełach odchodząc jednak na ogół od rozwiązań monumentalnych, mocno zaznaczających się w otaczającej je przestrzeni, ku pewnemu "wyciszeniu". O polskiej "średniej" autor pisze bez ogródek: "stale wznoszone są (...), nawet jakby w większej niż przedtem liczbie, świątynie nieudane, wręcz brzydkie. Zapewne jednak i one są kochane przez wiernych. To paradoks tej architektury. Wspomnijmy również o - planowanym jako wotum na dwutysiąclecie chrześcijaństwa - sanktuarium-monstrum w Licheniu, mającym być (...) kopią bazyliki watykańskiej. Nie wiem, kto będzie się z niego tłumaczył, bo nawet już kościelna hierarchia odcina się od tego deprymującego przedsięwzięcia."

Bardziej optymistycznie ocenia budownictwo sakralne lat 90. profesor Witold Cęckiewicz; według niego dziś, gdy kościołów powstaje znacznie mniej, "są one zdecydowanie lepsze od tych sprzed dziesięciu lat. Nauczyliśmy się już pewnej skromności, której do tej pory nam brakowało." "Zdaniem profesora Cęckiewicza", pisze Katarzyna Świeżak w artykule Między architektem a plebanem ("ARCHITEKTURA-murator" jw.; o ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie następne cytowane artykuły pochodzą z tego numeru pisma), "diecezjalne Komisje artystyczno-architektoniczne przy zatwierdzaniu projektów przykładają dziś większą wagę do programu mających powstać świątyń, w tym do adekwatności ich rozmiarów do potrzeb parafii. Zmianę podejścia wymusiły stosunki ekonomiczne w kraju." Wcześniej budowano na ogół "na zapas", z różnych zresztą powodów. Uwarunkowania polityczne wpływały na to, że, jak zauważa Grzegorz Stiasny (Struktura kryształu), "zamiast miejsca modlitwy często powstawały ostentacyjne manifestacje światopoglądowe". Czasem decydowały ambicje proboszcza lub architekta; "świątynie aspirowały do miana »dzieła życia« zarówno autorów projektów, jak i inwestorów" (Między architektem a plebanem...). Były też inne, bardziej racjonalne przyczyny, na przykład trudności i szykany związane z uzyskaniem pozwolenia. Charakterystyczny jest przykład kościoła na osiedlu Kalinowym w Nowej Hucie, którego budowę rozpoczęto (w połowie lat 80.) od... wzniesienia potężnej plebanii z sześcioma salkami katechetycznymi i kaplicą, ponieważ władze wydały pozwolenie jedynie na budowę ośrodka duszpasterskiego. "Okopaliśmy się tu na pięćdziesiąt lat", wspomina ks. proboszcz Stanisław Poddziorny (w artykule Marka Bartosika, Arka i inne nawy, "Gazeta Krakowska" z 20 marca 1998 r.), "bo kto mógł przypuszczać, że komuna tak szybko padnie". Prace wokół samej świątyni ruszyły dopiero dziesięć lat później i nie wiadomo, kiedy się zakończą. Nawiasem mówiąc, legendarne nowohuckie kościoły, mimo imponujących rozmiarów, nie świecą pustkami. Przeciwnie, wciąż są za małe w stosunku do potrzeb. To parafie są zbyt duże; w Bieńczycach (gdzie znajduje się słynna Arka) na każdego z "czynnych" księży przypada 3 000 wiernych, gdy średnia krajowa wynosi 1200. W takich warunkach o budowaniu zintegrowanej parafii nie ma nawet co marzyć.

Cytowany artykuł Między architektem a plebanem zawiera szereg interesujących spostrzeżeń dotyczących współpracy, o której pisał ks. Niedałtowski. Projekty świątyń od 1973 roku mają być przedstawiane do akceptacji diecezjalnym komisjom artystyczno-architektonicznym, powoływanym przez biskupa ordynariusza. "W skład diecezjalnych komisji wchodzą osoby świeckie i duchowne: architekci, plastycy, liturgiści, historycy sztuki. (...) Zatwierdzony przez członków komisji projekt musi zostać zaakceptowany przez biskupa ordynariusza, który może jednak wyrazić zgodę na realizację koncepcji odrzuconej przez komisję. »Jak warszawscy jezuici z ulicy Rakowieckiej padli przed prymasem na kolana, prosząc, aby zatwierdził projekt ich kościoła (...) odrzucony przez komisję ze względu na udziwnioną bryłę obiektu - to uzyskali zgodę na budowę świątyni« - opowiada ksiądz doktor Andrzej Luft, historyk sztuki, członek archidiecezjalnej komisji. (...) Czasem po przychylnej opinii komisji, już podczas budowy dochodzi do zmian w projekcie, przeprowadzanych bez konsultacji z ekspertami." Komisja zwraca uwagę między innymi na te elementy projektu, które mogą być źle odbierane przez wiernych. Omawiając jedną ze stosunkowo najciekawszych realizacji z lat 80. - kościół Wniebowstąpienia Pańskiego na Ursynowie (który Konrad Kucza-Kuczyński w cytowanym artykule nazywa "katedralnym w nastroju i jednocześnie »mądrze ubogim«") - ks. Luft stwierdza: "Bryła tej świątyni jest na pewno architektonicznym klejnotem w otoczeniu bloków-pudełek. Niehumanitarne wnętrze budzi jednak poważne zastrzeżenia. Kamienne, nie podparte łuki sprawiają wrażenie, jakby miały za chwilę spaść, toteż uczestniczący we mszy wierni unikają tych miejsc. Niepokój wprowadza również, niezgodny z ikonografią chrześcijańską, negatyw krzyża. Fasada i ściana w prezbiterium wyglądają jakby wyrwano z nich krzyż." Podobnych, niepokojących optycznie elementów znaleźć można we współczesnej architekturze sakralnej więcej. "Projekt kościoła powinno zaczynać się od opracowania jego wnętrza", stwierdza w tym samym artykule architekt Krzysztof Dyga. "Trzeba przy tym pamiętać o zapisanej w tradycji sylwecie obiektu sakralnego. Jeżeli autorowi projektu uda się w świątyni wytworzyć atmosferę spokoju, to jest już całkiem nieźle."

Jak dochodzi do spotkania architekta z inwestorem? "»Najzdrowsza sytuacja panuje wtedy, gdy budowa kościoła jest wynikiem konkursu« - twierdzi architekt Janusz Pachowski. (...) Na projekty kościołów są one jednak rzadko organizowane. (...) Proboszczowie na ogół sami wybierają autorów budowanych przez siebie świątyń. Rzadko kiedy architektów wskazują komisje. Czasem inwestorzy sugerują tylko architektoniczne rozwiązania, kładąc nacisk na funkcjonalność przestrzeni, czasem stawiają bardzo konkretne wytyczne." Proboszcz podwarszawskiej parafii zażyczył sobie na przykład, by "jego" świątynia była podobna do jednego ze stołecznych XIX-wiecznych kościołów, chciał mieć bowiem "gwarancję, że wybudowany kościół będzie piękny". Jeszcze bardziej wymagający okazał się zleceniodawca, który zwrócił się do Krzysztofa Dygi i jego kolegów: "poprosił nas, aby zaprojektować kościół przypominający gołębicę i samolot. Ten kościół, pod wezwaniem Ducha Świętego, był położony w miejscowości znanej z przemysłu lotniczego. W bryle miała zarysować się również postać Matki Bożej. Zrezygnowaliśmy z tego przedsięwzięcia." Znalazł się jednak inny architekt, który przyjął te warunki.

Ale porozumienie się co do projektu to bynajmniej nie koniec kłopotów. W cytowanym artykule architekt Andrzej Pawlik wspomina: "Gdy kiedyś przyjechałem na budowę zaprojektowanego przeze mnie kościoła (...) mało apopleksji nie dostałem. Dziś się do tego projektu nie przyznaję. Został on przez majstrów, doradców księdza, tak drastycznie zmieniony, że budynek ma całkowicie zachwiane proporcje. Tłumaczyłem księdzu, że jak będzie się przyczyniał do powstawania szpetoty, to przysłuży się diabłu. Ksiądz zgadzał się ze wszystkim i dalej robił swoje." Naturalnie nie zawsze współpraca układa się w ten sposób. Inny architekt, Marek Mierzejewski, podkreśla, że ma raczej dobre doświadczenia. "Wszystko zależy od tego, jak architekt traktuje swoje dzieło, czy rozumie wszelkie jego uwarunkowania. Musi wiedzieć, co jest w jego projekcie najważniejsze, czego nie można zgubić, powinien też odznaczać się umiejętnością negocjacji."

Takie zestawienie opinii może sugerować, że problem leży przede wszystkim po stronie inwestorów. A to nieprawda. Tak jak to już zostało powiedziane wcześniej - obie strony zaskoczyła sytuacja, w której księża, dotąd poświęcający się normalnej pracy duszpasterskiej, stawali się faktycznymi kierownikami budów, a architekci, nie zajmujący się wcześniej projektowaniem obiektów sakralnych, zaczęli nagle otrzymywać na nie zamówienia. O ile jednak problemy, przed jakimi stanęli księża, związane były ze specyficzną polską sytuacją (w tym także - polskim "podziałem obowiązków" w Kościele), o tyle kłopoty polskich architektów to część szerszego zjawiska.

Uświadamia to dobrze tekst Jacka Moskwy Wieczne Miasto potrzebuje świątyń, mówiący o inicjatywie Wikariatu Rzymu, który postanowił Wielki Jubileusz Roku 2000 uczcić budową 50 kościołów. Może się to wydawać dziwne, że w stolicy katolicyzmu brakuje świątyń. Tymczasem choć "od zakończenia drugiej wojny światowej wybudowano w Rzymie dwieście katolickich kościołów, nadal ponad trzysta pięćdziesiąt tysięcy obywateli Wielkiego Miasta żyje w nowych dzielnicach pozbawionych nie tylko świątyń, ale wręcz odpowiednich struktur parafialnych. Proboszczowie muszą odprawiać msze w garażach czy w opuszczonych zabudowaniach fabrycznych." W tej sytuacji w 1994 roku ogłoszono międzynarodowy konkurs na projekty dwóch nowych świątyń w peryferyjnych dzielnicach Rzymu: Dragoncello i Tor Tre Teste. Wpłynęły 534 prace, lecz tylko jedną (!) z nich "uznano za godną realizacji" - uderzający prostotą rozwiązań projekt Bruno Bozziniego (w oparciu o niego wzniesiono kościół w Dragoncello). Ponieważ wśród pozostałych prac nie znaleziono takiej, która byłaby odpowiednia dla parafii w Tor Tre Teste, w 1996 roku zdecydowano się na rozpisanie konkursu zamkniętego wśród twórców najwybitniejszych. Zwyciężył Richard Meier (co ciekawe - nowojorski Żyd), który "przedstawił wizję najsilniej nawiązującą do chrześcijańskiej duchowości, odpowiadającą na specyficzne potrzeby katolickiego kultu". "To architektura potrafiąca połączyć wykorzystanie muru z wrażeniem przejrzystości, bezpieczeństwo z otwarciem na niebo, izolację z chóralnością", napisał jeden z krytyków. Jednak nie wszyscy wypowiadają się o projekcie Meiera (którego realizacja dopiero się rozpoczęła) z takim entuzjazmem. Cytowany tu już kilkakrotnie Konrad Kucza-Kuczyński stwierdza, nie kryjąc ironii, że w tym przypadku mamy do czynienia z architekturą "na pewno »meierowską«, lecz może niekoniecznie sakralną". (Dodać można, że w konkursie wyróżnił się jeszcze jeden niechrześcijanin - Japończyk Tadao Ando, który zaprojektował kościół "ascetyczny i mistyczny, zakorzeniony w tradycji Dalekiego Wschodu".)

Przy okazji tego konkursu padło zresztą szereg cierpkich uwag pod adresem współczesnego budownictwa sakralnego. Wikariusz Rzymu, kard. Camillo Ruini ujawnił, że "Jan Paweł II nie przepada za architekturą nowych kościołów, często pokracznych budowli z żelbetu, w których człowiek współczesny nie może odnaleźć sacrum". Zwrócił też uwagę na dwa podstawowe braki tej architektury. "Przede wszystkim - jak to się dzieje, że architekci i artyści, także ci (...) mający w swym dorobku dzieła wybitne, nie potrafią przyswoić i zinterpretować wielkiego bogactwa znaczeń i zawartości symbolicznej, które w przeszłości znajdowało właściwe formy wyrazu? Z drugiej strony [natomiast], spotyka się często obiekty poświęcone kultowi, których autorzy nawiązując do tradycji, proponują na nowo język formalny i elementy stylistyczne nie należące już do naszej epoki i dawno zarzucone przez architekturę świecką." Słowa te znakomicie odnoszą się do naszej sytuacji. "Monumentalna prostota" współczesnych polskich kościołów łączy się często z ubóstwem treści w nich wyrażonych lub zwyczajnie - z nudą (tu zresztą można zadać pytanie: co lepsze - nuda czy niepokój?). O iluż nowych polskich świątyniach można powiedzieć, że brak im "wielowątkowej narracyjności kościołów dawnych" (Grzegorz Stiasny), że oferują człowiekowi tylko jeden język, a nawet - jeden komunikat! Sacrum z kościoła jednako wyganiają formalizm i dydaktyzm; w przypadku tego ostatniego "nawet jeśli doświadczenie sacrum poprzedza dzieło, to naczelny wymóg skuteczności perswazji powoduje, że artysta dąży do form łatwych, jeżeli nie stereotypowych, które mają umożliwić szybką i jednoznaczną identyfikację treści" (Ewa Klekot, Obraz tego Boga, którego wielbi artysta, "Ethos" jw.). "Wstępnym warunkiem sukcesu architekta", pisze Noemi Mezei-Wiśniewska (Na trudne czasy), "jest (...) zarówno głębokie przeżycie symboliki chrześcijaństwa i kultury europejskiej, wyrażonej w powszechnej i lokalnej tradycji, jak i pewna skłonność do uwzględniania w projektowaniu własnych metafizycznych przemyśleń i dylematów. Naturalnie bez dosłownych cytatów i bezradnego ekshibicjonizmu."

Czy w ostatnich latach wzniesiono w Polsce świątynię, która spełniałaby te warunki? Redakcja miesięcznika "ARCHITEKTURA-murator" nieprzypadkowo otworzyła swój "kościelny" numer szkicem Mieczysława Porębskiego o greckokatolickiej cerkwi Narodzenia Przenajświętszej Bogarodzicy w Białym Borze na Pomorzu Zachodnim, zaprojektowanej i wykonanej przez Jerzego Nowosielskiego (wspólnie z architektem Bogdanem Kotarbą) dla mieszkającej tam ludności ukraińskiej, przesiedlonej na te tereny w ramach akcji "Wisła". "Jest sacrum łączące wspólnoty religijne (religio znaczy łączę), jest również sacrum prywatności, (...) sacrum wyobraźni, sacrum czyjegoś przeżywania, wewnętrzny świat artysty. Jest wreszcie sacrum, w którym to, co najbardziej prywatne, osobiste, włącza się w to, co wspólnotowe, nadaje mu własny kształt i barwę, proponuje taki a nie inny sposób, modus - samookreślenia się, współprzeżywania, zaistnienia." Porębski podkreśla fakt, że świątynia Nowosielskiego znakomicie wpisuje się w otoczenie (nowe polskie kościoły raczej się mu przeciwstawiają); cerkwie zresztą, poza szczególnymi przypadkami, "rzadko epatowały ogromem, wolały, gdy już trzeba było, tworzyć żyjące własnym ukrytym życiem skupiska. Ta w Białym Borze jest samotna, osadzona w jałowym, równinnym krajobrazie, zestraja się z nim bielą i rdzawą czerwienią tynków, zwartością elewacji." Czytając przepiękny opis tej cerkwi (zbyt obszerny, by cytować go tu w całości, i zbyt precyzyjny, by cokolwiek zeń wyjąć), nie mogłem nie czuć zazdrości. Ale przypomniałem też sobie siebie sprzed lat dziesięciu, biegającego z taczkami wypełnionymi betonem po budowie parafialnego kościoła, jednego z tych naprawdę przyzwoitych "okrąglaków", niczym okręt zacumowanego na brzegu pudełkowatego osiedla - kościoła "bez architekta", w którym "sacrum wspólnotowemu" nie wyszło na przeciw "sacrum prywatne". Wszystko mi się wtedy podobało i byłem autentycznie szczęśliwy. Piękne lata!

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama