Świętość, której Bóg oczekuje od człowieka, jest w dużej mierze czystym darem od Niego – łaską otrzymywaną za pośrednictwem Jezusa Chrystusa
Wydawnictwo Święty Wojciech
Rok wydania: 2011
ISBN 978-83-7516-271-4
liczba stron: 296
Rodzaj okładki: miękka
Książka Być chrześcijaninem to poszukiwanie celu i sensu życia. Ludzie pytają: Czy warto dziś być chrześcijaninem? Juan L. Lorda odpowiada krótko a mocno: Warto. A zarazem uczy, jak być nim dzisiaj. Podkreśla, że przede wszystkim trzeba być w pełni człowiekiem. Dopiero ten, kto odkrył i zrozumiał swoje człowieczeństwo, może oddać siebie Bogu.
Jako motto swojej nauki przyjmuje Lorda słowa Jana Pawła II: Kościół nie ma swojego gotowego projektu szkoły uniwersyteckiej, społeczeństwa, ma jednak projekt człowieka, człowieka nowego, odrodzonego przez łaskę (homilia adresowana do studentów, 5 IV 1979 r.).
Chwała Bogu na wysokości, a na ziemi pokój ludziom, których sobie upodobał.
Święty Marek opowiada w swojej Ewangelii (12,28–30) o tym, jak pewnego razu zbliżył się do Pana pewien uczony w Piśmie i zapytał go, które przykazanie jest najważniejsze. Jezus odpowiedział mu: „Pierwsze jest: Słuchaj, Izraelu, Pan Bóg nasz jest jedynym Panem. I będziesz miłował Pana Boga twego z całego serca twego, z całej duszy i ze wszystkich myśli, i ze wszystkich sił”.
Słowa Chrystusa zabrzmiały z pewnością bardzo swojsko w uszach tych wszystkich, którzy Go wówczas słuchali, jako że chodzi tu o fragment Prawa Mojżeszowego (Pwt 6,4), a Żydzi mieli zwyczaj recytować go jako modlitwę przynajmniej dwa razy dziennie. Mimo to sam fakt, że uczony w Piśmie postawił takie pytanie – Święty Mateusz zaznacza, że chciał on Jezusa wypróbować (Mt 23,35) – wskazuje, że odpowiedź mogła być inna lub też że nie wszyscy odpowiedzieliby na nie tak samo.
Wówczas, podobnie jak i dzisiaj, to przykazanie – pierwsze i najważniejsze – w niefortunnej odpowiedzi mogło pozostać niezauważone. Otóż nie jest wcale rzeczą łatwą stawiać je na pierwszym miejscu w codziennym życiu – musi rywalizować z tyloma małymi i wielkimi troskami, które pochłaniają naszą uwagę. Być może nigdy się nie zatrzymaliśmy, by pomyśleć, jak niesłychanie wielkie wymagania niosą z sobą te słowa, których nauczyliśmy się jeszcze w dzieciństwie: „będziesz miłował Pana Boga twego z całego serca twego, z całej duszy i ze wszystkich myśli, i ze wszystkich sił”.
Fakt, że słyszymy je z ust Chrystusa, wydaje się nadawać im specjalne znaczenie, a dla nas, chrześcijan, nabiera przede wszystkim rangi Pierwszego Przykazania, to znaczy staje się tym, czego Bóg nade wszystko od nas oczekuje. Taki jest bowiem podstawowy wymóg i zasada chrześcijańskiego życia: kochać Pana Boga ze wszystkich sił duszy i ciała.
To pierwsze przykazanie pojawia się w nierozerwalnej łączności z drugim: „Miłuj bliźniego swego jak siebie samego” (Mk 12,31; por. Kpł 19,18). W odpowiedzi danej owemu uczonemu w Piśmie Chrystus chciał je połączyć. Później potwierdził je z mocą, dając nowe przykazanie, w którym prosił swoich uczniów, aby się miłowali tak, jak On ich umiłował; to znaczy nie tylko jak samych siebie, lecz taką niezmierną miłością, jaka przepełniała serce Jezusa, który był Bogiem.
Jak zdobyć się na taką miłość? Jakim sposobem za życia umiłować Boga ze wszystkich sił, a bliźniego jak siebie samego, a nawet bardziej, pokochać go miłością Bożą? Chodzi nie tylko o to, by żywić uczucia pewnej sympatii, upodobania czy nawet życzliwości, ale o miłość, która koncentrowałaby wszystkie siły ludzkiej natury. Lecz czy jesteśmy zdolni tak pokierować wszystkimi naszymi siłami, by połączyły się w miłość równie absolutną?
Odpowiedź jest pozytywna, a potwierdza ją doświadczenie wielu ludzi, którzy na przestrzeni wieków usiłowali taką miłość osiągnąć – ona jest możliwa, lecz nie drogą improwizacji. Nie jest ona jednodniowym uniesieniem; i by ją wykrzesać, nie wystarczy decyzja jednej chwili, nawet najbardziej stanowcza – taka miłość jest dziełem całego życia. Jedynie cierpliwy, nieustannie ponawiany i przemyślany wysiłek oraz Boża pomoc uzdalniają do tego, by miłować Boga ponad wszystko, a bliźniego jak siebie samego.
Ta zdolność miłowania zakłada nadzwyczajną koncentrację sił i ogarnia wszystkie poziomy ludzkiej natury. Tradycja chrześcijańska nazywa ten stan świętością: „W nim wybrał nas przed stworzeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani w Jego obecności, w miłości” (Ef 1,4). Czyni ona człowieka podobnym do samego Boga: „Każdy, kto miłuje, z Boga się narodził i zna Boga. Kto nie miłuje, nie poznał Boga, ponieważ Bóg jest miłością. (...) Bóg jest miłością, a kto trwa w miłości, ten trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim” (1 J 4,7–8.16).
Świętość, której Bóg oczekuje od człowieka, jest w dużej mierze czystym darem od Niego – łaską otrzymywaną za pośrednictwem Jezusa Chrystusa. „Na tym zaś polega miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, lecz że On nas umiłował i posłał swego Syna” (1 J 4,10). Uświęcanie się zależy jednak również od wysiłku człowieka, który cierpliwie usiłuje przezwyciężać swoje ograniczenia, zwiększać swoje zdolności i tak koncentrować swoje siły, aby każdego dnia kochać więcej i doskonalej.
Już od bardzo dawna tradycja chrześcijańska posługuje się bardzo szczęśliwym porównaniem, pozwalającym zilustrować ten proces. Jego fundament stanowi wspaniała teofania (objawienie Boga), która dokonała się na górze Synaj i w której Bóg ustanowił, poprzez Mojżesza, uroczyste przymierze z narodem izraelskim (Wj 19,1–24,18). Księga Wyjścia opisuje, jak chwała Boża okryła szczyt góry. Mojżesz wszedł tam, aby rozmawiać z Bogiem „twarzą w twarz, tak jak się rozmawia z przyjacielem” (Wj 33,11; por. Pwt 34,10). Tym razem Bóg powierzył Mojżeszowi całość przepisów moralnych i rytualnych, które miały stanowić zaczątek religii żydowskiej; wśród nich Dekalog. Zanim Bóg się objawił, Izraelici musieli poddać się wielkiemu oczyszczeniu (Wj 19,14–15). Ponadto nie pozwolono nikomu, kto był nieczysty, przekroczyć wytyczonych granic góry (Wj 19,21–22).
Starożytni pisarze chrześcijańscy, jak np. Orygenes czy Święty Grzegorz z Nyssy, widzieli we wstąpieniu Mojżesza na górę obraz wysiłku oczyszczenia, którego powinien dokonać chrześcijanin, aby stać się zdolnym do kontemplowania i kochania Pana Boga. Święty Jan od Krzyża używa tego samego obrazu, jakkolwiek woli nazywać swoją górę Karmelem, na cześć patronów zakonu karmelitańskiego. Podobnie jak wstąpienie na górę, uświęcenie jest procesem, dokonującym się dzięki uporządkowanemu wysiłkowi, postępowaniu krok za krokiem w kierunku szczytu. Właśnie dlatego ten proces oczyszczania, doskonalenia został nazwany ascetyką lub też ascezą – słowo to pochodzi z języka greckiego, a oznacza po prostu wysiłek lub ćwiczenie. Nie trzeba jednak od razu myśleć o jakiejś strasznej, wyczerpującej wspinaczce. Ani Synaj, ani Karmel nie są szczytami bardzo wysokimi i wiodą na nie również proste ścieżki. Najważniejsze – jak podczas górskiej wycieczki – aby wspinać się powoli, smakować widoki ukazujące się na horyzoncie, wdychać aromatyczną woń roślin, chłonąć rozległy błękit nieba i świeżość wiatru. I tak jak podczas wyprawy – przewidziane są chwile odpoczynku i regeneracji sił. Wspinaczka wymaga wyrzeczeń, lecz jej piękno rekompensuje nasz wysiłek. A chrześcijaninowi zdobycie szczytu pozwala kontemplować nie tylko cudowne pejzaże, ale i samego Boga.
Jeśli w tej wspinaczce chcemy uczynić jakikolwiek krok przybliżający nas do szczytu, to rzeczą nieodzowną jest łaska Boża. Bóg udziela jej w sposób hojny i tajemniczy. Może prowadzić chrześcijanina ku kontemplacji po drogach nowych i nieprzewidzianych. A każdego człowieka obdarza nią w inny sposób. Bardzo ważną rzeczą jest liczyć na tę pomoc. Wspinanie się na własny rachunek – z pominięciem Pana Boga – przyniesie jedynie wyczerpanie. Jego rezultatem będzie nie tyle świętość chrześcijańska, która zakłada głęboką równowagę możliwości i zdolności, co raczej osobowość niezrównoważona. Człowiek opanowany pychą mógłby rozpocząć swoją wspinaczkę, licząc tylko na siebie – i może wspiąłby się nawet na pewną wysokość, lecz daleko byłoby mu od szczytu, ponieważ tą drogą się nań nie dotrze. W przypadku chrześcijanina jest inaczej – on, zbliżając się do szczytu, coraz bardziej miłuje Pana Boga, podczas gdy ten drugi kocha jedynie samego siebie.
Chodzi więc o wspinanie się. Lecz czym jest w rzeczywistości ta wspinaczka w życiu człowieka? Co sprawia, że człowiek staje się lepszy, niż był dawniej? Kiedy stawiamy sobie te pytania, zaczynamy powoli wchodzić w cudowny świat naszego wnętrza; przestrzeń o wiele bardziej pasjonującą niż wszechświat materialny, którego piękna zaledwie dotykamy. Każdy człowiek kryje w sobie niezmierzone bogactwo, które jak ziarno oczekuje na rozwój. Jedynie ci, którzy weszli w świat ducha, wiedzą z własnego doświadczenia, że ten świat istnieje – i w pewien sposób już otworzyli się na niego. Jest to świat, którego nie można zobaczyć z zewnątrz, choć pewne jego zewnętrzne przejawy pociągają i zaskakują.
Człowiek, który rozwija swój świat wewnętrzny, przedstawia się niezwykle atrakcyjnie. Podziw budzi spokojna rześkość, z jaką działa, harmonijność ruchów jego ciała, subtelność i pewność w podejmowaniu decyzji, serdeczna i zarazem silna wola, wewnętrzny pokój i radość, to, że potrafi odnaleźć się w każdej sytuacji, rezygnować z tego, co zbędne, bez popadania w smutek, a nawet bez skargi znosić brak tego, co konieczne, przeciwności przyjmować z dobrym humorem, a uśmiechy losu z prostotą. Życie nabiera w tych ludziach takiej głębi, jakiej w innych nie znajdziemy. Podczas gdy w innych wydaje się płynąć i nie pozostawiać jakiegokolwiek śladu, w tych osiada i akumuluje się, gromadzi i rośnie.
opr. aś/aś