Jezus z Nazaretu

Fragmenty książki będącej zapisem rekolekcji p.t. "Za Jezusem z Nazaretu"

Jezus z Nazaretu

Wydawnictwo ESPRIT,
Rok wydania: 2012,
ISBN 978-83-61989-87-5

Brat Moris

Za Jezusem z Nazaretu

Jesteśmy stworzeni, aby kochać i być kochanymi, lecz musimy uważać, aby wciąż kochać Jezusa. Może się bowiem zdarzyć, że Jezus stopniowo zniknie z centrum naszej uwagi. Krok po kroku w naszej codzienności Jego miejsce mogą zająć problemy niesione przez życie i w ten sposób naszym sercem mogą zawładnąć miłości zastępcze. Jeśli się tak stanie, nie będziemy szczęśliwi, gdyż nic nie będzie mogło wypełnić naszego serca tak, jak wypełniał je Jezus.
Słowa te pierwotnie zostały skierowane przez Morisa do osób z jego własnej wspólnoty, jednakże uniwersalność i prostota jego wypowiedzi sprawia, że każdy człowiek, bez względu na powołanie czy zawód, jaki wykonuje, może poczuć się zaproszony do szczególnej, głębokiej więzi z osobą Jezusa Chrystusa.
Fragmenty

WstępSpojrzenie JezusaJezus z Nazaretu

Jezus z Nazaretu

Kiedy mówimy o Jezusie w Nazarecie, oczywiście myślimy najpierw o dzieciństwie Jezusa, o życiu Świętej Rodziny, odwołując się do opisu, który daje nam św. Łukasz. Lecz Ewangelie niewiele mówią o czasie, który Jezus spędził w Nazarecie. Kiedy jednak mówimy o misterium Nazaretu, myślimy nie tylko o specyficznych warunkach, w jakich Jezus wzrastał, lecz również o tym, jaki był przez całe swoje życie. Jezus żył w Nazarecie przez trzydzieści lat. Również w latach swego nauczania, w drodze na Golgotę, był Jezusem z Nazaretu. Podczas całego swego ziemskiego życia Jezus był znany jako „Jezus z Nazaretu”. Tak się nazywał i dlatego też wolę dzisiaj mówić o Jezusie z Nazaretu niż o Jezusie w Nazarecie. W czasie mesjańskiego wejścia do Jerozolimy, gdy tłumy wielbiły Go, a niektórzy pytali, kim On jest, odpowiadano: „To jest prorok, Jezus z Nazaretu” (Mt 21, 11). W Getsemani tych, którzy przyszli Go uwięzić, Jezus pyta: „Kogo szukacie?”. Odpowiedź brzmi: „Jezusa z Nazaretu”, a Jezus odpowiada: „Ja jestem” (J 18, 4—5). Upomina się o swoje imię. Na krzyżu zaś było napisane: „Jezus Nazarejczyk, Król Żydowski” (J 19, 19).

Dzięki Ewangelii, ale również dzięki historii i archeologii możemy lepiej zrozumieć, jak wyglądało życie Jezusa w Nazarecie. Była to wieś z około tysiącem mieszkańców, ale prawdopodobnie mogło ich być dużo mniej. Mieszkało tam kilku rzemieślników, wielu rolników i pasterzy. Galilea, prowincja, gdzie leżał Nazaret, nie była znaczącą częścią Palestyny, raczej wręcz przeciwnie — jej odległymi, zaniedbanymi peryferiami. Sam Nazaret również nie miał dużego znaczenia; cieszył się nieciekawą opinią miasta, z którego nic dobrego nie może pochodzić (por. J 1, 46). Właśnie tam Jezus mieszkał z Maryją i Józefem. Z pewnością życie, które prowadzili, było życiem najzwyklejszym, podobnym do życia każdej innej rodziny. Pozornie niczym się nie wyróżniali. Jak w każdej rodzinie, przede wszystkim zaprzątała ich codzienna praca. Maryja, podobnie jak każda inna kobieta, chodziła po wodę, prowadziła dom. Józef pracował w warsztacie. A wszystko obejmowała modlitwa. Możemy być pewni, że Józef, aż do czasu gdy Jezus osiągnął swój wiek, brał Go do synagogi i jak każdy ojciec uczył Go modlitwy.

Gdy tylko Jezus podrósł, zaczął pracować. Z Ewangelii wynika, że nie odebrał takiego wykształcenia jak uczeni w Piśmie, co wrogowie skrzętnie Mu wypominali, ale prawdopodobnie chodził w Nazarecie do szkoły związanej z synagogą, gdzie uczył się Pisma Świętego i przygotowywał się do bar micwy.

Dla osób patrzących z zewnątrz była to zupełnie zwyczajna rodzina, pełna wzajemnej miłości i ciepła. Jedyne, co ją wyróżniało, to wstrząsająca tajemnica obecna w sercu Maryi i Józefa — świadomość, że to dziecko, które podobnie jak inne dzieci uczy się chodzić, mówić, modlić się, jest Słowem Boga, przez które — jak mówi św. Jan — wszystko się stało. Cały świat stworzenia, który Jezus odkrywa w miarę dorastania i dojrzewania, jest przez Niego stworzony; to jest tajemnica Osoby Jezusa. Nawet jeśli o tej tajemnicy mówi nam teologia, po ludzku nikt nie jest w stanie jej wytłumaczyć czy pojąć. Jedynie w wierze, w kontemplacji i miłości możemy wejrzeć głębiej w tę tajemnicę i pochylić przed nią głowę. Jest to misterium Wcielonego Słowa.

Tak więc Stworzyciel świata ze względu na miłość staje się częścią stworzenia, w Jezusie staje się człowiekiem. To małe dziecko jednocześnie jest prawdziwym człowiekiem i prawdziwym Bogiem.

Jak każdy człowiek, Jezus miał ciało, serce, które jest zdolne cierpieć i kochać. Miał przyjaciół, z którymi przeżywał radość, ale też płakał, bał się, był kuszony... A jednocześnie Jezus to wieczny Bóg, Prawda i Miłość; Jezus rzeczywiście jest prawdziwym człowiekiem i Bogiem. A ponieważ jest prawdziwym człowiekiem, mógł prawdziwie cierpieć, kochać jak my, patrzeć jak my. Skoro jednak jest też Bogiem, to najmniejszy z Jego czynów ma wartość wieczną. W tym zawiera się całe misterium odkupieńczego Wcielenia.

Kiedy mówimy o Nazarecie, musimy odróżnić to, co wyznaczało ramy życia Świętej Rodziny, od tego, co tworzy misterium Nazaretu, które jest misterium Wcielenia. I gdy mówimy o naszym nazaretańskim powołaniu, nie możemy zapominać w naszym życiu o żadnym z jego aspektów, gdyż wzajemnie się one uzupełniają.

Chciałbym teraz zwrócić uwagę na dwie sprawy, które wydają mi się bardzo ważne, jeśli chodzi o Jezusa. Otóż Bóg dokonał świadomego wyboru. Możemy powiedzieć, że całe życie Jezusa było wyborem Boga i objawieniem tego, kim jest Bóg, czemu daje pierwszeństwo, co uważa za najważniejsze. Istniało wiele innych możliwości objawienia się Boga. Oczywiście, Izrael był wybranym ludem, lecz pośród samego izraelskiego narodu było wiele plemion, byli lewici, kapłani. Judea miała lepszą opinię niż Galilea. Szczególnym autorytetem cieszyli się faryzeusze i uczeni w Piśmie. A jednak wybór Boga okazał się zupełnie inny — Bóg wybrał region najbardziej oddalony, zupełnie zwyczajny. Jego rodzina, miejscowość, z której pochodził, niczym specjalnym się nie wyróżniały. Stał się synem cieśli. I poprzez taki sposób objawienia się Boga ludziom odkrywamy, jak głęboko Bóg umiłował to, co małe, pokorne, zwyczajne, ubogie. W tym wyborze Boga zawiera się już pierwsza zapowiedź Dobrej Nowiny. Kiedy Jezus rozpocznie swoje nauczanie, kiedy zacznie głosić Dobrą Nowinę ubogim, Jego słowa będą docierały do ich serc nie tylko dlatego, że na nich będzie patrzył czy litował się nad nimi (choć i to jest ważne), lecz przede wszystkim dlatego, że należy do nich, że On sam jest jednym z nich. A to objawia nam Boże upodobania i preferencje.

Nasz Bóg jest pełnią prostoty, jest samą Prawdą i Miłością. Nie ma w Nim miejsca na to, co w naszych społeczeństwach cenimy najbardziej. On jest Miłosierdziem. Kiedy się objawia, czyni to w największej prostocie i miłosierdziu. To właśnie powinno stać się światłem dla nas, to powinno być światłem dla całego Kościoła. Jesteśmy dziś świadkami, jak Kościół coraz bardziej tę prawdę sobie uświadamia, mówiąc już w Medellín ustami biskupów Ameryki Południowej o „preferencyjnej opcji dla ubogich”, o uprzywilejowanej miłości do ubogich. Chodzi o uprzywilejowaną opcję, ale w żadnym wypadku nie o wykluczenie kogokolwiek. Zadaniem Kościoła jest kroczenie po ścieżkach wybranych przez Jezusa i dla nas również to powinno być regułą.

Właśnie to było istotą intuicji Karola de Foucauld. I jest to druga uwaga, która bardziej dotyczy naszego życia. Kiedy dziś czyta się jego pisma, można mieć trudności w dotarciu do jego relacji z Bogiem — często jest w nich tyle uczuciowości wyrażonej w stylu właściwym tamtej epoce. W dodatku teksty te wcale nie były przeznaczone do publikacji, to zwykłe notatki na kawałku papieru, modlitwy, w których trudno doszukiwać się teologicznych czy filozoficznych rozpraw. Były zapisem intymnego dialogu, serca mówiącego do Serca Jezusa. Są to listy miłosne do kogoś, kogo się kocha. Większość z tych zapisków, które zwykliśmy nazywać „pismami duchowymi”, pochodzi właśnie z czasu, kiedy Brat Karol żył w Nazarecie. Miał zwyczaj spisywać je w trakcie swych długich modlitw przed tabernakulum. Jeśli zaczniemy modlić się tymi tekstami, staną się one dla nas światłem i odkryjemy całe bogactwo i głębię Nazaretu. Kiedy Brat Karol zamierzał opracować regułę życia, wciąż powracał do Ewangelii, do Jezusa, i jak refren powtarzał pragnienie, aby żyć „jak Jezus w Nazarecie”. Jest to osią naszego powołania, światłem, które zrodziło nasze zakonne życie w Kościele[1].

Karol de Foucauld nie ustalił podstaw tej formy życia zakonnego, którą dziś próbujemy realizować, lecz wyraził jej ducha. Nasi pierwsi przełożeni umieli tę intuicję przedstawić w sposób dla nas bardziej zrozumiały i konkretny. Między intuicją Brata Karola a powołaniem, które otrzymaliśmy w Kościele, istnieje ścisła i bezpośrednia więź. Właśnie w tym, co bezpośrednio dotyczy naszego powołania, odnajdujemy te dwa aspekty, o których mówiłem wcześniej. Mamy tu do czynienia z Nazaretem jako „ramami życia” oraz jako misterium Wcielenia.

Kiedy patrzymy na nasze wspólnoty, mamy wrażenie, że swoją formą przypominają bardziej życie rodzinne niż życie w klasztorze. To codzienna prosta praca, codzienne relacje braterskie we wspólnocie, zwykłe mieszkanie podobne do mieszkania sąsiadów, równość, partnerstwo i przyjaźń z kolegami w pracy, z tymi, którzy mieszkają wokół. Ale istnieje też w tym życiu głębszy aspekt, który najczęściej jest mniej widoczny. To modlitwa, czas adoracji, rekolekcji, cały wysiłek naszego wnętrza, aby stać się bardziej  zjednoczonym z Bogiem. Najczęściej ten wymiar naszego życia jest bardziej ukryty przed ludźmi i mało kto z naszych znajomych uświadamia sobie jego istnienie. Wymiar modlitwy jest podtrzymywany przez coś zasadniczo pierwotnego i dużo głębszego — przez całkowity dar z samego siebie złożony Bogu. Jest to ofiara naszego życia, którą złożyliśmy Bogu bezinteresownie, na Jego chwałę, ze względu na miłość i dla zbawienia ludzi. Tak jak robił to Jezus.

W naszym życiu te dwa aspekty nie są po prostu na siebie nałożone, lecz się wzajemnie uzupełniają. I nawet jeśli możemy je rozróżnić, to nie możemy i nie powinniśmy nigdy ich rozdzielać. Inaczej będziemy ryzykować zafałszowanie naszego powołania. Dlatego właśnie całe nasze życie, nasza aktywność — od relacji międzyosobowych poprzez pracę, życie braterskie, aż po modlitwę — jest przeniknięte tym Bożym darem, pragnieniem jedności z Bogiem. To pragnienie, rozpoznane przez Kościół, staje się fundamentem życia kontemplacyjnego w świecie. Bowiem o kontemplacji nie decyduje ilość czasu poświęconego modlitwie, jej różnorodność czy podniosłość recytacji wspólnotowej. Same te elementy nie mogą sprawiać, że życie staje się mniej lub bardziej kontemplacyjne. O kontemplacyjnym wymiarze powołania i życia decyduje odpowiedź na udzielanie się Boga, dążenie do poznania Go i zjednoczenia się z Nim. I ta odpowiedź realizuje się we wszystkich aspektach naszego życia. Dla nas zaś poznawanie Go i jednoczenie się z Nim dokonuje się właśnie pośród świata, w życiu codziennym prostego człowieka naszego środowiska — „tak jak u Jezusa z Nazaretu!”.

Poznajemy Boga i dążymy do Niego, należąc w pełni do naszego otoczenia, będąc jego częścią we wszystkich trudach codziennego życia. Musimy być ludźmi z ludu. Nie chodzi o to, abyśmy zachowywali się tak, jak byśmy byli z ludu. Nie. Mamy być z ludu, należeć do ludu. To nasze środowisko, nasza rodzina. Musimy być autentyczni na tej drodze i rzeczywiście w prawdzie uczestniczyć w całej sytuacji i losie ludzi ubogich, wśród których mieszkamy. Poprzez wiarę musimy przyjąć te wymagania do końca i nie próbować ich omijać. Wierność tej drodze powinna być stale obecna w naszej refleksji nad życiem, na tej samej zasadzie, co inne istotne elementy naszego powołania. I w tej wierności powinniśmy sobie nawzajem pomagać.

Nasze wspólnoty mają przypominać dom Jezusa w Nazarecie. Nasze życie braterskie nie może być sprowadzone jedynie do wspólnego życia kilku zakonników. Nie do nas należy ocena tego, czym żyją inni, lecz mamy uczciwie dążyć do tego, co jest związane z autentyzmem życia w naszych wspólnotach. W tym życiu bowiem chodzi o głęboką jedność, zaufanie, dar z siebie dla innych, niesienie innych w swoim sercu. Mamy być nie tylko dla siebie braćmi, ale i przyjaciółmi. Mamy być osobami sobie bliskimi nie tylko dlatego, że mieszkamy w małych mieszkaniach, ale przede wszystkim dlatego, że jest to konsekwencja naszego życiowego wyboru. Jesteśmy wezwani do tego, aby w pełnym tego słowa znaczeniu być dla siebie nawzajem braćmi i tworzyć jedną rodzinę.

Nasze życie kontemplacją nie opiera się na uroczystym i długim oficjum, idealnej ciszy życia klauzurowego, ale na miłości. Jesteśmy kontemplatykami nie tylko wówczas, gdy modlimy się w kaplicy czy w pustelni na rekolekcjach, ale również gdy jesteśmy w pracy pośród ludzi czy jemy w domu obiad. Jesteśmy nimi wtedy, gdy jako należący do ludu przebywamy w kaplicy, jak również wtedy, gdy jesteśmy w fabryce czy na budowie. Chodzi o to, aby w takim życiu być prawdziwym — tylko wówczas Bóg może w nas zrealizować swoje dary. Tylko wówczas możemy być wobec Niego świadkami tych ludzi, do których chcemy należeć. A jednocześnie wobec nich, w pracy, w naszym miejscu zamieszkania, mamy świadczyć o miłości Boga do ludzi. Jednak o to nie musimy się już troszczyć ani też pragnąć świadomego przeżywania tego. Skuteczność życia kontemplacyjnego, jego promieniowanie i apostolskość należą całkowicie do Boga.

Nasze kontemplacyjne życie w świecie można określić jako przedłużenie odkupieńczego Wcielenia. Jedynym celem tego życia jest właśnie uczestniczenie w misji Jezusa. I dlatego też Kościół nie powierzył nam żadnych innych konkretnych zadań, a jedynie domaga się, abyśmy żyli w prawdzie ze wszystkimi konsekwencjami życia ludzi ubogich i w takim życiu oddawali się całkowicie Bogu. Skuteczność, owocność takiego życia nie do nas należy; to tajemnica Boga i tylko On może się naszym życiem posłużyć. Zakonnicy prowadzący duszpasterstwo czy inną służebną działalność Kościoła są zobowiązani do badania skuteczności swojej pracy. Tylko w ten sposób mogą lepiej zorganizować swą posługę. W naszym kontemplacyjnym życiu byłoby to błędem. Nasze życie jest ofiarowane Bogu. Jedyną naszą troską ma być pytanie, czy jesteśmy wierni Jego wezwaniu, czy jesteśmy wierni temu powołaniu, które od Niego otrzymaliśmy. Niekiedy możemy ujrzeć owoce naszego życia, wtedy składajmy Bogu dzięki. Ale zawsze będzie to szczególnym i wcale niekoniecznym darem Boga.

To powołanie, choć tak piękne, nie zawsze jest łatwe i czasami trudno jest w nim zachować równowagę. Nie jest łatwo być jednocześnie człowiekiem Boga i człowiekiem z ludu. Istnieją dwie możliwe, jeśli tak można powiedzieć, „pokusy”.

Z bliska doświadczamy realizmu ubóstwa naszego ludu, widzimy jego potrzeby, braki i cierpienia. Uświadamiamy sobie, jak mimo wszystko przez sam fakt posiadania braci i sióstr, przez sam fakt należenia do szerszej wspólnoty, jesteśmy chronieni przed tym wszystkim, co jest udziałem naszych przyjaciół. Możemy wówczas pragnąć pójść dalej, aby pełniej do swego ludu przynależeć, aby razem z innymi bardziej zaangażować się na rzecz sprawiedliwości społecznej albo poprawy warunków życia. To zależy od środowiska i sytuacji. Tę „pokusę” często odczuwają nasi bracia. I ona sama w sobie nie jest czymś złym, gdyż najczęściej wypływa z pozytywnych uczuć, z hojności. A jednak w naszym życiu pójście za tym pragnieniem może czasami doprowadzić  do zaniedbania innych aspektów koniecznych do utrzymania równowagi w naszym życiu. Może zabraknąć nam czasu i warunków do autentycznego życia braterskiego, może zabraknąć otwartości, więzi, których to życie wymaga. Skuteczność naszego zaangażowania może dyskredytować pozorną bezpłodność czasu spędzonego w milczeniu w kaplicy. Nasze zaangażowanie na zewnątrz może całkowicie zakłócić tę równowagę. W konsekwencji trudno będzie mówić dalej o życiu kontemplacyjnym, choć może być ono w pełni chrześcijańskie, bardzo hojne, a nawet heroicznie oddane ubogim. Musimy być tego świadomi i na to uważać.

Z drugiej strony ogołocenie życia ubogich może nas przerażać, możemy bać się całkowitego zaangażowania. Możemy obawiać się, że sami jesteśmy zbyt słabi. Jeśli do tego dochodzi zagrożenie dla naszego życia wspólnotowego, możemy przeżywać pokusę zachowania czegoś dla siebie, zachowania swojej wrażliwości, upodobań, czasu... Zadbamy wówczas o stworzenie minimalnych barier odgradzających nas od trudności i problemów, które niesie życie w naszym środowisku; znajdziemy uzasadnienie dla przywilejów, na które wewnętrznie się zgodzimy. Zaczniemy wówczas kłaść nacisk na organizację czasu modlitwy i większą ilość zajęć wspólnotowych; zaczniemy wybierać prace mniej męczące i dające więcej wolnego czasu. I ostatecznie stopniowo odgrodzimy się od innych, gdyż przestaniemy być przejrzyści i zabraknie nam wewnętrznej wolności, aby do nich należeć. Nasze świadectwo już nie będzie tym samym, co dawniej. Jeśli nasze uczestnictwo w życiu ubogich, nasze zakorzenienie się w realnym środowisku ich życia nie będzie prawdziwe w najwyższym możliwym stopniu, jakże możemy być świadkami życia ludzkiego przed Bogiem? W tym świadectwie składanym Bogu chodzi nie tylko o intencje wypowiadane przez nasze wargi, lecz o całą naszą istotę, o to, kim jesteśmy ciałem i duszą. Jeśli to świadectwo jest prawdziwe, mówimy Bogu o owych intencjach nawet zmęczeniem ciała i głową pełną problemów, które przynieśliśmy z pracy. Wówczas — gdy trwamy przy sercu Jezusa — ludzie, do których chcemy należeć, są obecni w tej modlitwie, obecni przed Bogiem, wyryci na naszych dłoniach i w sercu, w naszej pamięci. Poprzez to wszystko dokonuje się modlitwa wstawiennicza samego Jezusa. To On modli się w nas do Ojca, On nas ogarnia, bierze do siebie. O to właśnie chodzi w modlitwie wstawienniczej, która urzeczywistnia się w naszym życiu.

Jeśli mówiłem o tych dwóch możliwych tendencjach, o tych dwóch „pokusach”, to po to, aby pokazać, że nasze powołanie, pomimo swojej złożoności, jest JEDNO. Życie kontemplacyjne w świecie, pośród ludzi, realizuje się wówczas, gdy jest zachowana równowaga między tymi aspektami. Jeśli jeden z nich jest we wspólnocie ograniczony lub zablokowany, równowaga kontemplacyjnego powołania w świecie zostaje zaburzona.

Wróćmy jeszcze do Jezusa z Nazaretu. W wieku trzydziestu lat Jezus jest prostym człowiekiem, który żyje z pracy własnych rąk. Dociera do Niego, podobnie jak i do innych mieszkańców tego regionu, wieść o Janie Chrzcicielu, który jest Jego krewnym i który nad Jordanem wzywa do pokuty. Pewnego dnia, być może wraz z innymi, Jezus wyrusza w drogę. Przybywszy do Jana, bardzo pobożnie, jak grzesznik, wchodzi do wody. Jan powstrzymuje Go, mówiąc: „To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie?” (Mt 3, 14).

Chrzest Jezusa w Jordanie z pewnością nie wyglądał tak, jak nam to przedstawiają pobożne obrazy. Prawdopodobnie do wody wchodziły całe grupy ludzi, które modliły się o oczyszczenie z grzechów, a Jan Chrzciciel, który w imieniu Boga wzywał ich do nawrócenia, modlił się nad nimi. Tak więc Jezus wkroczył do rzeki razem z innymi, a zaraz potem, „w chwili gdy Jezus wychodził z wody” i modlił się, nastąpiło nadzwyczajne objawienie. Duch Święty ukazał się pod postacią gołębicy i dał się słyszeć głos mówiący: „Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie” (Mk 1, 10—11).

Razem z Jezusem do wody wkracza więc cała ludzkość —  po to, aby zostać oczyszczoną. I wobec każdego z nas, wobec wszystkich braci i sióstr, poprzez pokolenia dokonuje się to samo misterium miłości Ojca. Jeśli zostaliśmy ochrzczeni i jeśli przyjęliśmy Ducha Świętego, za każdym razem, gdy stajemy przed Bożym obliczem, Ojciec, patrząc na nas, widzi swego Syna i powtarza każdemu z nas: „Ty jesteś moim ukochanym dzieckiem, w tobie złożyłem całą swoją miłość”.


Jezus z Nazaretu Brat Moris urodził się 1928 roku w Paryżu. W wieku 23 lat nawrócił się podczas pielgrzymki do Chartres. Wkrótce potem wstąpił do Trapistów, jednakże zachwycony duchowością Małych Braci w roku 1953 rozpoczął u nich postulat i nowicjat. Pierwsze lata swego wspólnotowego życia spędził na Saharze i w Maroku. Później odbył studia teologiczno–filozoficzne w Tuluzie. Po zakończeniu studiów pełnił różne odpowiedzialne funkcje we wspólnocie. 25 lat temu, jak sam mówi, przypadkiem trafił do Polski. Od 13 lat mieszka na stale w Polsce, gdzie zajmuje się koordynowaniem formacji duchowej i intelektualnej swoich młodszych braci. Przez 10 lat posługiwał najbardziej biednym i potrzebującym na warszawskiej Pradze, Brat Moris jest autorem wielu książek, ale też artykułów publikowanych w „Więzi”, „Znaku”, w „Drodze”, w „Tygodniku Powszechnym” i w „Pastores”.

[1] Opisane m.in. w książce Brata Morisa pt.: Bral Karol de Foucauld, Warszawa 1997.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama