Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (47/2000)
Rzadko chodzę do kina, ale o niektórych filmach słyszy się niezależnie od tego, czy się je widziało w kinie. Usłyszałem na przykład o pewnej hollywoodzkiej produkcji, której fabuła sugeruje, iż to amerykańscy chłopcy odkryli tajemniczą niemiecką maszynę szyfrującą, znaną jako „Enigma”. W niektórych polskich mediach zawrzało, bo wiadomo, że rozwiązanie zagadki „Enigmy” zawdzięczamy polskim matematykom: Rejewskiemu, Różyckiemu i Zygadle. Jakże tak można — pytają ludzie, którzy miesiąc temu dziwili się oburzeniu niektórych Polaków na sławetny film, który miał być prezentem telewizji publicznej z okazji rocznicy wyboru Ojca Świętego.
Jeśli słychać protesty przeciw fałszowaniu prawdy, to nie dlatego, że ktoś się boi, iż prawda polegnie — ona przeżyje, przyczajona gdzieś głęboko w książkach, po które znakomita większość ludzkości nigdy nie sięgnie. Bać się należy wpływu Hollywood na znakomitą większość ludzkości, która po obejrzeniu filmu nie ma ochoty ani zdolności, żeby sprawdzić, jak było naprawdę. Jak się zdaje, dla sporej części ludzkości to, czego nie było na filmie, w ogóle nie istnieje. Kości dinozaurów od dawna próchniały w muzeach, ale dopiero Spielberg stworzył „dinomanię”. To by jeszcze było pół biedy, ale czasem odnoszę wrażenie, że szereg poważnych, zdawałoby się, wypowiedzi na temat Holocaustu narodziło się po „Liście Schindlera” — jak choćby ów nieszczęsny zarzut, że Karol Wojtyła spokojnie przeżył okupację i nic nie zrobił dla Żydów. Wnuczka mojego wuja, więźnia Oświęcimia, po obejrzeniu filmu była święcie przekonana, że w takim razie jej dziadek jest Żydem. Niestety, wielu dorosłych zakończyło swoje przygody z logiką na takim właśnie dziecięcym poziomie.
Gdy katolicy wyrażają swoje niezadowolenie — z powodu tamtej rocznicowej projekcji albo małpowania Papieża — to im się tłumaczy, jak komu dobremu, że nie mają racji, że nie zrozumieli, że nie ma się o co obrażać. Czekałem tylko, aż ktoś powie, że min. Siwiec z wrodzonym sobie poczuciem humoru nie pogniewałby się przecież, gdyby to Papież go przedrzeźniał. Ten argument nie padł, podobnie jak nie padł min. Siwiec, wybitny kaliszanin i znakomity kierowca, którego mandaty się nie imają. Za to katolikom przy każdej okazji przypomina się, że są skazani na tolerancję aż do bólu. Wszystko dlatego, żeby odsunąć podejrzenia o tęsknoty za państwem wyznaniowym.
Katolickiego państwa wyznaniowego to my raczej nie doczekamy; ono istnieje tylko w eseldowskich kompleksach i resentymentach antyklerykałów. Za to nauczyciele tolerancji krzewią inne kulty, skupiając się z braku czasu na wybranych elementach. I tak popularny staje się hinduizm, a raczej jego fragment — cześć oddawana świętym krowom. Stadko jest całkiem pokaźne. Ujmując się za poglądami czy osobami drogimi sercu katolika, człowiek słyszy, że mamy pluralizm, wolność słowa i trzeba więcej tolerancji dla myślących inaczej. Spróbujcie jednak nie wykazać dostatecznego entuzjazmu dla poczynań Jurka Owsiaka. Popełnicie laickie świętokradztwo.
opr. mg/mg