Metry kabli spakowanych po kieszeniach koszuli spowodowały migotanie bramki na czerwono, co skutkowało moim - w tył zwrot!. I znów ściągaj to wszystko z siebie, ale tak to jest, jak chce się pójść na skróty...
Poznajmy Kamerun! Andrzej Lewicki będzie nam go przybliżał, wysyłając wieści prosto z Afryki.
Oto trzecia część cyklu Opoki: "Zapiski z Kamerunu".
Po przepakowaniu bagażu postanowiłem odnaleźć odpowiednie lokum do drzemki. Miałem dużo miejsca. Lotnisko wyludniło się i wymarło, jakby nikt tu nie pracował. W pewnym momencie miałem wrażenie, że jestem sam jeden. Dziwne uczucie, jak na tak oblegane miejsce w ciągu dnia i do północy. Taki stan nie trwał długo, bowiem po chwili pojawiła się jakaś młoda osoba płci pięknej i to z azjatyckiej części świata. Podobnie jak ja, oczekiwała na swój lot. Do naszej skromnej międzynarodowej grupy dołączył kolega z jej kontynentu. Poczułem się w mniejszości, mimo, że to środek Europy. Cóż, tak to jest.
Na wysokości bramek do odpraw, bo tam się znajdowaliśmy, długo nie zagrzałem swojego miejsca. Dwoje strażników lotniska w dość konkretny dla siebie sposób kazało nam się przenieść w inny rejon terminala. Ledwo żywy, z nadzieją, że może usnę, byłem zmuszony podjąć wyzwanie poderwania się do góry. Jak się później okazało nowym miejsce „wypoczynku” jest pobliski terminal odpraw bagaży niestandardowych (narty, wózki i wszystko to, co nie ma opakowania podobnego do walizki, a musi być zapakowane do bagażu rejestrowanego). Wszedłem do tego lokalu, rozejrzałem się. Miejsca mało, a ludzi dość sporo, jak na taki metraż. Widocznie większość z nich już dobrze zna zwyczaje lotniska Tegel i od razu wie, gdzie się udać na nockę. Jedni spali na krzesłach zgięci w pół, inni spacerowali, coraz to wychodząc na papierosa, a jeszcze inni drzemali na posadzce wyścielonej gazetami i kawałkiem koszuli. Widok bezcenny, ale kto podróżuje ten wie, że to zupełnie nic egzotycznego. Dopiero będzie egzotycznie.
W końcu znalazłem swoje miejsce, usiadłszy obok starszego niemieckiego małżeństwa. Bardzo mili i uśmiechnięci państwo udostępnili mi nawet swój ekstra kawałek podłogi na bagaż. Podziękowałem im za to i zrobiło się lekko kurtuazyjnie. Wyjadałem resztki jedzenia przeznaczonego na podróż i noc. Przecież jedzenie nie może się zepsuć, a i nadbagaż topnieje! Nie ma jak kolacja o trzeciej nad ranem. Chciałem zasnąć, jednak nie było to takie proste. Pomimo zmęczenia podróżą i ogólnym niewyspaniem organizm nie dawał za wygraną i walczył z samym sobą. Przeżywałem ten nieszczęsny nadbagaż. Co to będzie, jak to będzie?! Polecę – nie polecę?! Udało mi się jakoś wewnętrznie uspokoić. Położyłem głowę na walizce i zasnąłem. Miałem wrażenie, że budzę się co pięć minut, by znów na moment zasnąć. I tak w kółko. Po trzech godzinach takiego mariażu i pogodzenia się z faktem totalnego niewyspania zacząłem ponownie jeść. Czas wolno płynął.
Powoli ludzie zaczęli opuszczać swoje legowiska, udając się na terminal odpraw. W pewnej chwili sam udałem się za tłumem. Minęło kilkadziesiąt minut i mogłem już dokonać odprawy. Na szczęście nie było aż tak dużej kolejki. Podszedłem do stanowiska. Podałem paszport celem weryfikacji i walizkę do zważenia. Powiedziałem, że lecę do Yaounde z przesiadką w Stambule. Pani naznaczyła walizkę naklejką „Transfer transit”, dzięki czemu nie będę musiał się martwić o nią w Turcji, tylko odbiorę dopiero w Kamerunie. Powiedziałem z lekkim stresem w głosie, że w plecaku mam zapakowane 8,5 kg. Na co pani odpowiedziała, że mogę mieć 2 x 23 kg, a przede wszystkim, żebym nie przekroczył limitu 46 kg. Kamień spadł mi z serca. I po co te nerwy i nieprzespana noc? Jak widać, było to niezbędne do zdobycia kolejnego doświadczenia. Tylko jak tu się nie denerwować, jak pani sprzedająca bilet w Warszawie mówi co innego, a pani check – in`ująca w Berlinie zupełnie co innego. Dobrze, że tak się skończyło.
Czekałem jeszcze z godzinę w pobliskiej kafejce na rewizję osobistą. W międzyczasie obserwowałem tłumy przewijające się przez korytarz. Spotkałem pana w turbanie, panią w barchanie czy pracującego na tablecie staruszka. Słowem – cały świat w pigułce i pełen wachlarz ludzkiej różnorodności.
Standardowa procedura sprawdzania bagażu podręcznego zakończyła się dość szybkim powodzeniem. Nie musiałem ściągać obuwia, jak to zwykle bywa przy takich akcjach. Teraz już tylko pozostaje czekanie na otwarcie rękawa i wejście do pierwszego samolotu. Pogoda nie sprzyjała. Ponuro i deszczowo za oknem jeszcze bardziej potęgowało chęć odwiedzenia Czarnego Lądu. Perspektywa dwunastu godzin do wylądowania w cieple oddaliła się jednak o kolejne sześćdziesiąt minut i to z przyczyn nieznanych szerszemu gremium. Wiedziałem jedynie z monitorów, że jest opóźnienie czterdziestominutowe. Na twarzach współpodróżnych zażenowanie i wszechobecne poczucie nudy. Niektórzy uciekali się do czegoś mocniejszego w postaci whisky z colą. Mijały kolejne minuty. Wpatrzone twarze w ogromne panoramiczne okno nie pozostawiały złudzeń, że to już przesada, takie opóźnienie!
Nareszcie na płycie lotniska pojawił się upragniony Airbus A330. Radość była na tyle duża, że wszyscy nagle znaleźliśmy się w sławetnym peersie, oczekując na ostatnie sprawdzenie paszportu i biletu. Każdy miał przydzielone dla siebie miejsce w samolocie, więc nikt nikogo nie deptał po piętach. Z punktualnym godzinnym opóźnieniem statek tureckich linii wzbił się w podróż do rodzimego kraju.
***
Jak to zwykle bywa, trudno mi względnie umieścić nogi po zajęciu odpowiedniego miejsca w samolocie. Próżno szukać tu jakiegokolwiek rozwiązania. Ratowało mnie jedynie to, że siedziałem po wewnętrznej stronie, od korytarza. Chociaż jedna noga miała większe pole do popisu. Europejczyk to jednak Europejczyk, nie dogodzi mu nigdy. Dokonując odprawy, poprosiłem panią o miejsca przy oknie. Wyszło idealnie, jak nie chciałem. Cóż. Dość powiedzieć, że tam nie miałbym już kompletnie pola do popisu. Mimo to, okno przyciąga i kusi szerokim wachlarzem bodźców wzrokowych.
Lot przebiegał nad wyraz spokojnie. Jeśli były turbulencje, to mieściły się one w granicach przyzwoitości, ilościowych i tych jakościowych. Miłym zaskoczeniem był posiłek wliczony w cenę biletu. Stewardessa zaproponowała menu, a w nim między innymi Cheese Ravioli (przyprawiony sos pomidorowy z parmezanem), do tego zasmażane warzywa. Zamówiłem owy zestaw, dodając do całego dziegciu słone herbatniki z masłem i serkiem białym oraz na osłodę podróży, ciasto czekoladowe. Menu zamknąłem francuskim winem. Taka 175 ml pipetka, ale w końcu to do obiadu! Jako ekstra dodatek dostałem schłodzoną wodę w iście egzotycznym opakowaniu. Miękkie pudełeczko, niczym po serku homogenizowanym, jak za dawnych lat, do tego opatrzone aluminiowym pozłotkiem.
Najedzony i napity mogłem już spokojnie lecieć dalej, na południowo – wschodni kraniec Europy. Niestety niedane mi było widzieć, gdzie się obecnie znajduję (morze, ląd?), bo mój współtowarzysz spod okna zasłonił je. Może miał lęk wysokości?! Nie sądzę. Miał taki kaprys! Nie przeżywając dłużej tej sytuacji, oddałem się drzemce na firmowej poduszce, którą również załączono do pakietu podróżnika. To nie koniec prezentów. Czas przelotu dodatkowo uprzyjemniły mi jednorazowe słuchawki. Podłączywszy je do podłokietnika, jakkolwiek to brzmi, odpłynąłem ze swoją ulubioną muzyką. Do wyboru było aż dziesięć kanałów. Z czego dwa milczały. Kolejne dwa przekazywały fonię z włączonego nad głową monitora. Projekcja filmu po angielsku i z dubbingiem tureckim raczej nie spotkała się z uznaniem lecącej publiczności. Większość, bowiem, jak nie spała, to czytała książkę czy gazetę. Chyba, że podczas posiłku. E tam, każdego interesował wówczas tylko jego talerz. Pozostało zatem sześć kanałów do wyboru. Wybrałem oczywiście chillout. Większość kawałków znałem ze swojego radia w Polsce.
Mijały kolejne setki kilometrów. Chmury zapewne uciekały w zawrotnym tempie. Pomijając dziecięce wrzaski i piski, które towarzyszyły przez całą drogę, zrobiło się gwarno na pokładzie. Wkroczyła pani stewardessa. Tym razem proponowała już tylko same napoje. Tylko, albo aż. Klimatyzacja wyjątkowo dawała o sobie znać w końcówce lotu. Suche powietrze podrażniało gardło, co skutkowało jednym wielkim kaszlem w kokpicie. Po rajdzie drinkowym wózkiem nastała cisza.
Jeszcze kilka minut i będziemy na miejscu. Samolot opuszcza centralny korytarz powietrzny, zawieszony względem Ziemi na wysokości prawie jedenastu tysięcy metrów. Zapiąłem pas i spokojnie wypatrywałem zbliżającego się lądu, korzystając z łask kolegi z prawej. Już widać meczet. Jeden, drugi i trzeci. Tak, to Stambuł. Wszystko okraszone białym puchem. Trzeba mi było lecieć aż do Turcji, żeby zobaczyć prawdziwą zimę.
Nie zakładałem kurtki, wychodząc na zewnątrz. Czuło się lekki mróz, jednak słońce na bezchmurnym niebie rekompensowało utratę ciepła. Jak to jakaś pasażerka powiedziała: „Jak ja kocham to tureckie słońce w styczniu!”. Fakt, może zauroczyć swoim wdziękiem. Autobusem podjechaliśmy pod niebotycznie wielki terminal. Czegoś podobnego jeszcze nie widziałem! Trudno wyobrazić sobie lotnisko w Stambule innego imienia, jak tylko samego Mustafa Kemal Atatürka. Pierwszy prezydent Republiki Turcji z pewnością zasługuje na to miano i wielkie wyróżnienie wielkim portem lotniczym.
Mnóstwo drzwi na kilkunastu metrach kwadratowych. Nie wiadomo, gdzie się udać. Ludzie rozpierzchli się momentalnie. Dołączył autobus wypełniony podróżującymi z Trabzonu. Wymieszaliśmy się, chcąc tego, czy nie. Wreszcie ktoś obrał dobry azymut i psychologią tłumu wkroczyliśmy w prawidłowe wrota. I tu zaskoczenie. Jeszcze nigdy w swojej powietrznej karierze nie spotkałem się z kontrolą zaraz po wylądowaniu. Procedura wyglądała identycznie, jak w przypadku check – inu. Kompleksowa kontrola bagażu podręcznego, prezentacja laptopa czy przechodzenie przez bramkę bez paska i telefonu w kieszeni, jest tu rutyną. Metry kabli spakowanych po kieszeniach koszuli spowodowały migotanie bramki na czerwono, co skutkowało moim „w tył zwrot!”. I znów ściągaj to wszystko z siebie, ale tak to jest, jak chce się pójść na skróty.
Minąłem to wszystko bez szwanku. Wjeżdżam schodami na pierwsze piętro. Znaki u sufitu sugerują pójście dalej prosto. Mimo, iż nie musiałem odbierać swojego bagażu rejestrowanego i tak zacząłem się martwić, czy aby nie powinienem pójść po ewentualny jego odbiór. Spaliło na panewce. Poszedłem zatem dalej prosto. Na monitorach widnieje już informacja o locie do Yaounde o 17:45. Pozostało sporo czasu na zwiedzenie tego kolosa. Biorąc pod uwagę spóźniony miniony rejs i tak miałem jeszcze przeszło godzinę.
Doszedłem do centralnego punktu, gdzie zbiegało się większość korytarzy. Jakby ktoś zadzwonił do mnie w tym momencie i spytał: „Co teraz widzisz?”. Bez wahania odpowiedziałbym: „Miasto, ogromne miasto!”. Kolejne pasaże handlowe, bramki, tysiące ludzi stąpających po lśniącym granicie, jasne przestrzenie i ogromne ściany okien. Kunszt i przepych. Na tablicach informacje o odlotach do Tokio, Adis Ababa, Ammanu, Seulu, Delhi czy Dubaju. Taki widok potrafi przyprawić o prawdziwy zawrót głowy.
Jak mi się dobrze spacerowało, że czas stopniał do dwudziestu minut do odlotu. Jak się okazało, zapuściłem się w drugi kraniec „miasta”. Trzeba wracać, by zdążyć. Korytarz wyjątkowo dłużył się, a wskazówki dużego zegara konsekwentnie przemierzały cyferblat. Na horyzoncie tablica, a na niej napis: „Gate 309”. Czyli jestem już w domu, to znaczy prawie w Afryce. Tym razem nikt niczego nie ważył, nie sprawdzał. Okazałem jedynie paszport, a w nim wizę i już byłem w rękawie, bieżąc do Boeinga 747. Z tyłu głowy pozostała myśl o losie walizki...
opr. aś/aś