Opowieść o pracy ludwisarza
foto: Jakub Szymczuk
podpis: Antoni Kruszewski: Do ludwisarstwa trzeba mieć serce. Ten zawód nie może zginąć...
Do tej roboty trzeba serca jak dzwon. Trzeba też gliny, kamertonu, starej krowy, cegieł i ludzkich włosów. No i trzeba być facetem. Twardym jak spiż.
Równouprawnienia w ludwisarstwie nie uświadczysz. To robota dla chłopa. Najlepiej dla czterech. Żonom, siostrom, córkom, dziennikarkom — wstęp... ograniczony. Żadna zresztą nie chciałaby babrać się w glinie, całe dnie spędzać wśród dziwnych narzędzi i jeszcze dziwniejszego zapachu. A gdyby ta ostatnia jednak chciała? To może... popatrzeć. I to nie na wszystko.
Działo się to prawie sto lat temu. Jakub Kruszewski był czeladnikiem ludwisarskim u mistrza Włodkowskiego. A że zdolny i pracowity, to mu mistrz Włodkowski, dziękując Bogu, bezpotomnym pozostając, cały swój ludwisarski majątek przekazał. Po Jakubie tajniki odlewu dzwonów i dzwonniczą smykałkę odziedziczył syn jego Antoni. A Antoni nauczył ludwisarstwa swoich synów — Adama i Andrzeja. Adam wciągnął do zawodu swojego syna Antoniego, a Andrzej syna Wojciecha. I tak, w całej Polsce, mistrzów ludwisarstwa jest pewnie z dziesięciu, z czego na ul. Ludwisarskiej w Węgrowie czterech: Adam, Andrzej, Antoni (junior) i Wojciech.
Od czasów mistrza Jakuba powstało w Węgrowie kilka tysięcy wielkich dzwonów. Największe miały prawie dwie tony. Dzwonią teraz na całym niemal świecie: w Stanach Zjednoczonych, na Ukrainie, Białorusi, Litwie, Syberii, w Rumunii, Rwandzie, Papui--Nowej Gwinei. Dzwonią w całej niemal Polsce, w kościołach i cerkwiach. Dzwonią i na warszawskim Zamku Królewskim, bo Kruszewcy w czynie społecznym tak Warszawę odbudowywali. A te małe, co niedawno zaczęli je wyrabiać, dzwonią w domach prywatnych i w firmach. Jadą do zwykłych ludzi, żeby obwieścić sąsiadom, że wnuk na świecie, że córka wyszła za mąż, że złote gody... Jadą i do nowoczesnych firm, żeby szefowi tradycyjnym dzwonieniem i pięknie urobionym znakiem firmy wielką radość sprawić, a konkurencji „zabimbać” na nosie.
Z wierzchu szary budynek, niepozorny warsztat. W środku — miejsce niezwykłe, gdzie czas jakby zastyga, zmienia się w oparach dziwnego dymu. Mieszanina popiołu, gliny, z nutką ni to gorzkawą, ni słodką. Księżycowo-pustynny krajobraz. Cisza.
Ludwisarze krążą jak w powolnym tańcu, prastarym rytuale. Raz, dwa, trzy kroki. A pośrodku rośnie „dzwon”. Z cegieł i gliny. „Dzwon” fachowo nazywa się rdzeń. Starszy mistrz, Adam, oblewa rdzeń rzadką gliną. Glina spływa, by za chwilę, przytrzymana żylastymi dłońmi, zostać choć na milimetr. Szablon, co się go wokół glinianego „dzwonu” kręci, wyznacza właściwy kształt. Raz za razem. Glina, dłonie, glina, dłonie, glina... Równo, rytmicznie, długo, mozolnie, cierpliwie. Która to już warstwa? A bo to się liczy? Obok suszy się druga forma „dzwonu” z gliny. Jeszcze ciepły, paruje w rytmie na dwa. Nieco dalej — rośnie trzeci gliniany „dzwon”. Za ponad miesiąc glina zamieni się w spiż, a trzy nieme rdzenie, staną się dzwonnym trójdźwiękiem. Będą chwalić Boga i wspominać Wyszyńskiego, Felińskiego i Matkę Boską. Ale na razie o tym się nie myśli. Na inną robotę czas.
Gotowy rdzeń z daleka wygląda tak prawdziwie, że tylko cisza go zdradza: ciepłe „dzwony” milczą. Rdzeń, czyli jakby wnętrze przyszłego dzwonu, maluje się grafitem. A potem zaczyna się kolejny etap pracy: powstaje dzwon fałszywy. Robi się go znów z rzadkiej gliny. Jest formą wewnętrzną dzwonu. Kiedy jest gotów, smaruje się go łojem ze starej krowy (taka najlepsza), a potem nakleja ozdoby z ludwisarskiego wosku wycięte: litery, finezyjne kształty, czasem jakąś płaskorzeźbę. Wszystko jak z lustrzanego odbicia. Litery dłubie pan Antoni: to lubi z całej pracy najbardziej. A gdy ornamenty są już przyczepione, nadchodzi kolejna faza lepienia. Z gliny, wody, piasku z pobliskiego Liwca i drobniutko ciętych... ludzkich włosów, robi się masę, która szczelnie oblepia gliniano-ceglano-woskową formę. W tej masie, co się ją nazywa „płaszczem”, odbija się cały model dzwonu wraz z ornamentami.
Gdy forma dzwonu (Antoni: — Forma wydmuchana, wychuchana, wypieszczona i wygładzona...) jest gotowa, wypala się ją. Wosk i łój wytapiają się, pozostawiając między warstwami gliny wolne miejsce. Miejsce na spiż. I kulminacja: w wielkim piecu płonie. Roztapia się cyna i miedź. W niezmiennych proporcjach: 22 i 88 proc. Gotowe formy idą do dołu, pod ziemię. Spiż przez wąskie kanaliki spływa do glinianych form. Trwa to może ze dwie minuty.
I uwaga: odkrywamy zagadkę włosów! Gdyby nie te włosy, co je
mistrzowie wcześniej do masy na „płaszcz” dodali, pewnie nic by z dzwonów nie było. Bo wytwarzane podczas lania gorącego spiżu gazy formę natychmiast by zniszczyły. Ale włosy, wypalając się, pozostawiają mikrokanaliki: gazy nimi uchodzą, a proces szczęśliwie zmierza ku końcowi. Jeszcze tylko dwa dni w ziemi — żeby wszystko porządnie wystygło. I praca prawiew skończona.
Finał: mistrzowie stłuką gliniane formy, a spiżową zawartość odpowiednio oczyszczą. Oto on: dzwon! Dotkną go jeszcze kamertonem. I spiżowy płaszcz musi zabrzęczeć tak, jak oni, mistrzowie, wcześniej mu zagrali. I już wiadomo: miało być Dis? Jest Dis! I jeszcze dzwon dostanie od mistrzów serce... Choć akurat serc to wkładali w niego przez dwa miesiące aż cztery. I dopiero wtedy zawieszą mistrzowie swe dzieło na belce, prowizorycznej dzwonnicy. Zimny dzwon rozdzwoni cały Węgrów. Gotowe!
Ale na razie pan Adam lepi swoją glinianą formę. Szur, szur, chlap, chlap. Powoli. Pomaga Antoni i Wojciech. Gliniana forma musi być doskonała, żeby i prawdziwy dzwon miał doskonały dźwięk.
Skąd wiadomo, że ta forma, co stoi tu obok, po lewej, gdy zamieni się w prawdziwy dzwon, rozkołysana przez pobożnego kościelnego będzie niezmiennie dzwonić: A-dur, A-dur, A-dur? A skąd wiadomo, już od samego początku, że dzwon ma grać dolne „C” albo razkreślne „a”? Kto decyduje: dur czy moll? Ano też ludwisarz. Bo dobry ludwisarz jest trochę jak kompozytor. Musi słyszeć już wtedy, gdy w pracowni góra gliny, cegieł i piachu z Liwca. Musi znać i interwały, i wiedzieć, co to dysonans. A jeśli się nie zna, to musi czuć. No pewnie: czasem jakiś proboszcz dobre ucho ma, to chce konkretny trójdźwięk. Ale najczęściej to oni, Antoni z Wojciechem, tony dzwonom dobierają. A czasem nawet jadą do parafii, żeby posłuchać starych dzwonów. I dorobić im brata w harmonii.
Czy kobieta może być mistrzynią ludwisarstwa? Chlupanie gliny na chwilkę milknie, a cisza przybiera barwę półzłośliwą. Podobno jest Polsce ludwisarka... Ano jest, ale się głównie zdobieniem zajmuje. U Kruszewskich ludwisarz to facet. Z dziada pradziada. A przyszłość? Przyszłość przed nimi. Chociaż jak na razie, to nie wiadomo, kto ludwisarnię przejmie. Antoniemu dwie małe potomkinie rosną.
Czego w ludwisarni nie wolno żonom, córkom, dziennikarkom?
Oglądać końcowej fazy: samego wytapiania. Raz — bo czasu nie ma. Dwa — bo ludwisarski przesąd, co się już raz sprawdził... Przyjechała kiedyś wycieczka: czterdzieści pań z jednej parafii. I mimo ludwisarskiego zwyczaju, weszły do środka. No i był potem spory problem przy odlewie. Problem, co normalnie nigdy się nie zdarza... Może i przypadek. Ale na dzwon lepiej chuchać niż...
— No to może... patron pomoże? Patron ludwisarzy... — Jest taki?! No to trzeba podobiznę na logo firmy umieścić — ożywia się mistrz Antoni. Owszem, jest. Agata na logo! Kobieta do ludwisarni! Choćby i święta.
opr. aw/aw