Jezus przykazał swoim uczniom: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Tymczasem zamiast ewangelizacji i katechizacji wielu zdaje się proponować „towarzyszenie” – pisze ks. prof. Dariusz Kowalczyk.
Rozmawiałem ostatnio z pewnym współbratem z Afryki. Krytykował Kościół na Zachodzie, że coraz bardziej rozmywa katolickie prawdy wiary i nauczanie moralne, a w konsekwencji nie zajmuje jasnego stanowiska, kluczy, nie mówi wiernym, co – według Ewangelii – jest Bogu miłe, a co niemiłe. Ewangeliczne „tak” i „nie” jest przykrywane dyplomatycznymi uśmiechami i poklepywaniem wszystkich po plecach. Stwierdził, że biskupi afrykańscy postępują inaczej. Starają się w różnych kwestiach przedstawiać jednoznaczne katolickie stanowisko. Robią to wobec wierzących i niewierzących.
Kiedy ów współbrat był ostatnio w Afryce, katolicy, którzy wiedzieli, że mieszka i pracuje w Rzymie, pytali go: Co wy tam w tym Watykanie robicie? Wprowadzacie błogosławieństwa dla par homoseksualnych. Przecież to niezgodne z Biblią i dwutysiącletnim nauczaniem Kościoła! Muzułmanie i wyznawcy lokalnych religii się z nas śmieją – dodawali.
Na włoskim portalu „La Nuova Bussola Quotidiana” ukazał się tekst na temat sytuacji i priorytetów Kościoła w perspektywie zbliżającego się konklawe. Tekst nie jest przez nikogo podpisany, ale portal twierdzi, że „został napisany głównie przez jednego z kardynałów, który zebrał sugestie innych purpuratów i biskupów”.
Czytamy w nim, że „zadaniem następnego pontyfikatu musi być odzyskanie i przywrócenie prawd, które powoli ulegają zaciemnieniu lub zostają zatracone wśród wielu chrześcijan. Te prawdy, to m.in.: Jezus Chrystus jest jedynym Zbawicielem wszystkich ludzi; miłosierdzie nie przekreśla sprawiedliwości, Bóg jest Zbawicielem, ale także Sędzią; obiektywne prawdy o ludzkiej naturze są poznawalne przez rozum i dzięki Objawieniu; człowiek został stworzony przez Boga, a zatem nie stwarza się sam realizując swoje emocjonalne wyobrażenia i żądze; Pismo Święte jest nieomylne w sprawach dotyczących zbawienia i nie można go dowolnie zmieniać; Kościół ma misję „nauczania wszystkich narodów” (Mt 28,19).
Oczywiście mówi się dziś o ewangelizacji, ale jednocześnie przestrzega się, że nie wolno uprawiać prozelityzmu, przy czym to pojęcie pozostaje niejasne. W Biblii nazywano prozelitą poganina, który przyjął judaizm. W „Nocie doktrynalnej na temat niektórych aspektów ewangelizacji”, wydanej przez Kongregację Nauki Wiary 14 grudnia 2007 roku, mówi się, że prozelityzm w negatywnym znaczeniu może oznaczać jakąś formę przekupstwa lub przymusu do zmiany wyznania. Z tego jednak nijak nie wynika, jak chcieliby niektórzy, że właściwie każda forma wzywania do nawrócenia, czyli przyjęcia wiary w Jezusa Chrystusa i w Jego Kościół katolicki, jest złym prozelityzmem. Jezus głosił: „Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię” (Mk 1,15). A na koniec swej ziemskiej działalności przykazał swoim uczniom: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego” (Mt 28,19). Wszystkie znaczy wszystkie. Także te, które tradycyjnie nazywane są prawosławnymi lub protestanckim, ale w których nie brakuje masowej obojętności i niewiary. Również naród żydowski nie jest wyjęty spod tego misyjnego nakazu Chrystusa.
Zamiast ewangelizacji i katechizacji wielu zdaje się proponować „towarzyszenie”. Nie jest to pojęcie nowe w Kościele. Towarzyszenie drugiemu jest zasadniczo czymś dobrym. Tyle że dzisiaj nabrało specyficznego znaczenia. Opowiadał mi pewien działacz ruchów na rzecz rodziny o spotkaniu z ważnym kardynałem. Purpurat przekonywał, że nikogo nie wolno osądzać, tylko trzeba towarzyszyć. Na pytania, czy i w którym momencie należałoby kogoś pouczyć, napomnieć, wskazać na to, czego naucza Kościół, czyli po prostu wezwać do nawrócenia, hierarcha odpowiadał niezmiennie, że trzeba towarzyszyć bez narzucania czegokolwiek. Słuchacze odnieśli wrażenie, że takie rozumienie towarzyszenia oparte jest na permanentnej niejednoznaczności, a tego ani Chrystus, ani apostołowie nie uczyli.
To prawda, że w dziejach Kościoła zdarzała się przemoc i zbytnie odwoływanie się do strachu, ale dziś trzeba się zapytać, czy Kościół nie przechyla się w drugą skrajność, czyli w jakąś religię „buonizmu” i dobroludzizmu”. Tymczasem Kościół, który koncentruje się na przepraszaniu, że żyje, na zapewnianiu, że nikogo nie chce nawracać, ale raczej chce słuchać, bo może się od niewierzących lub wierzących inaczej wiele nauczać, Kościół bagatelizujący grzech i mrugający okiem, że miłosierny Bóg i tak wszystkich przecież zbawi, taki Kościół nie tylko traci swoją tożsamość, ale przestaje być komukolwiek tak naprawdę potrzebny.