Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (43/2003)
Od najmłodszych lat lubiłem chadzać, u boku Mamy, na cmentarz, zwłaszcza w dniach poprzedzających Wszystkich Świętych i Zaduszki. Ona krzątała się wówczas przy grobach pokrytych bluszczem, albo tzw. doktorkiem, aby ułożyć później na nich kwiaty i zapalić świeczki. Przy okazji dowiadywałem się, że oto stoję nad mogiłą nazbyt wcześnie zmarłego wujka Mariana, który w czasach II Rzeczpospolitej służył w wojskach ochrony pogranicza - był, ponoć, wyjątkowo uzdolniony muzycznie - albo cioci, która jako nastolatka zachorowała na dyfteryt i zmarła, bo wyrwany ze snu lekarz nie uznał za stosowne udzielić jej na czas pomocy. Albo że jestem nad grobem babci, czy dziadka, którzy nie budzili we mnie, niestety, szczególnych uczuć, bo odeszli do Pana na długo przed moimi narodzinami.
A potem nadchodził dzień Wszystkich Świętych i przy tych samych grobach spotykała się cała rodzina. Po zapaleniu świeczek na wszystkich mogiłach rodzinnych szliśmy do domu wujostwa, albo do nas, aby spędzić czas przy placku drożdżowym i kawie. Na początek rozkładano jednak deskę do prasowania, aby gorącym żelazkiem, przez bibułę, usunąć wosk z rękawów naszych dziecięcych kurtek. Wieczorem towarzystwo rozchodziło się i tylko łuna nad cmentarzem, unosząca się długo w noc - a było ją widać nawet z naszego balkonu - przypominała o mogiłach.
A Zaduszki? W tym dniu trzeba już było iść do szkoły, toteż pytałem: - A cóż to za święto, skoro wszyscy normalnie pracują? Próbowano więc cierpliwie mi tłumaczyć: „Widzisz, synku, nie zawsze tak było. To jest taki dzień, w którym modlimy się za duszki, czyli za dusze wszystkich naszych zmarłych”. Zawsze był to niezwykły czas, naznaczony nie tylko niepowtarzalnym klimatem, pełnym zadumy i nostalgii za tymi, którzy już odeszli, ale i swoistym, eschatologicznym oddechem. Bo też kiedy, jeśli nie w tym okresie, wykorzystać szansę przypomnienia sobie, iż jesteśmy na tym padole łez zaledwie „Bożymi cyganami”? Czyli wędrowcami, którzy nie mają swego miejsca na Ziemi, choć nazbyt często o tym zapominają - może z obawy przed fenomenem nieuchronnego przemijania? To właśnie wtedy zaczyna docierać, nawet do najbardziej zatwardziałych cyników, promyczek światła metafizycznego, a wielu uświadamia sobie, że wszystko to marność nad marnościami, o czym już od wieków usiłują przekonać nas najwięksi mistycy. Bo choć Zaduszki od lat przebiegają podobnym rytmem, to prawie za każdym razem nieco się różnią od poprzednich. Owszem, każdego roku nawiedzamy te same mogiły, ale nieubłagany upływ czasu sprawia, że co i rusz przybywają nam na tej cmentarnej mapie nowe mogiły. Wiadomo, że ludzie nieustannie przechodzą na „drugi brzeg tęczy”, a i nam, z roku na rok, coraz tam bliżej, niż dalej. W końcu przecież - prędzej, niż później - każdy wyruszy w ową drogę, którą wcześniej poszli już inni. Oby tylko udało się nam tam dojść.
Szkoda więc, doprawdy, czasu na rozpamiętywanie, dlaczego Jan Paweł II nie otrzymał pokojowego Nobla, choć media rozbudziły taką nadzieję. Na cóż ona Ojcu Świętemu, skoro nie jest działaczem społecznym? Miałby, z łaski norweskiego Komitetu - któremu przewodzi luterański duchowny oraz lewicujące niewiasty - dołączyć do grona postaci, takich jak Menachim Begin? Zachód nie chce kontrowersyjnych bohaterów, zwłaszcza katolików, bo nadal trwa tam popyt na komunizujących guru. A Kard. Macharski stwierdził, że dla Papieża Nobel i tak czeka. W niebie.
opr. mg/mg