Nie trzymajmy światła pod korcem

Z wiarą jest podobnie jak z każdą autentyczną prawdą. Umacniamy się w niej i poznajemy coraz więcej dopiero wtedy, kiedy pragniemy dzielić się nią z innymi. Jeśli uwierzyłem w Chrystusa, ale wiarę uważam za ściśle prywatną sprawę i z nikim się nią nie podzielę, to tak jakbym schował zapaloną świecę pod korcem – pisze o. Jacek Salij OP.

Świętego Augustyna – zanim jeszcze poprosił o chrzest – bardzo poruszyło następujące wydarzenie. W czasach jego młodości cieszył się sławą wielkiego intelektualisty Mariusz Wiktoryn, wielki wróg wiary chrześcijańskiej. Otóż łaska Boża sprawiła, że walcząc z chrześcijaństwem, Wiktoryn coraz lepiej je poznawał, w końcu sam w Chrystusa Pana uwierzył i poprosił o chrzest.

Kapłan, który go przygotowywał do chrztu, domyślał się, że publiczne przyznanie się do wiary może być czymś trudnym dla niedawnego jej wroga, toteż zaproponował mu, że udzieli mu chrztu dyskretnie, w obecności tylko najbliższych przyjaciół. Wielki intelektualista obruszył się na tę propozycję: „Tak długo broniłem publicznie nieprawdy – powiedział – teraz chcę publicznie wyznać prawdę. Tylu ludzi słyszało moje bluźnierstwa, teraz chcę wyznać publicznie, że się myliłem. Nie wstydzę się tego, że uwierzyłem w Chrystusa, do mojego Zbawiciela chcę się przyznać publicznie”.

Na młodym Augustynie ta postawa Mariusza Wiktoryna wywarła wielkie wrażenie i stanowiła ważny moment w jego drodze do wiary. Augustyn wtedy zobaczył, że w Chrystusa Pana można uwierzyć naprawdę. Zobaczył, że ten człowiek nie z jakichś ludzkich obliczeń poprosił o chrzest, który go wprowadzi do Kościoła. On po prostu zrozumiał, że kiedy walczył z wiarą chrześcijańską, ciężko się mylił, a teraz ucieszył się, że publicznym wyznaniem Chrystusa może chociaż częściowo dawne błędy naprawić.

Decyzja starożytnego intelektualisty skojarzyła mi się z wydarzeniem w warszawskim kościele św. Anny, o którym opowiedział mi kiedyś śp. ks. Tadeusz Uszyński. Mianowicie jednemu ze studentów, którego on przygotował do chrztu, ogromnie zależało na tym, żeby sakrament przyjąć podczas niedzielnej mszy dla studentów, kiedy kościół jest wypełniony ludźmi. Podczas spotkania po mszy jeden ze studentów zagadnął go: „Wiesiek, w tak uroczystym dla ciebie dniu na pewno masz nam coś ważnego do powiedzenia.”. A Wiesiek zareagował tak, jakby mu kolega na odcisk nadeptał: „Chciałbym wam przede wszystkim powiedzieć, że nie mogę wyjść ze zdumienia. Bo widzę tu tylu kolegów i tyle koleżanek, których bym nigdy nie podejrzewał o to, że jesteście katolikami”.

To jest niestety smutna prawda o nas. W czasach, kiedy ludzie różnych światopoglądów otwarcie deklarują swoje duchowe przynależności, nam często jakby zależało na tym, żeby nikt się nie domyślił, że jesteśmy katolikami. Niekiedy sprawiamy wrażenie, jak byśmy wstydzili się naszej wiary. Tyle się dzisiaj wygaduje, również w naszej obecności, przeciwko wierze, Kościołowi, a nawet przeciwko samemu Panu Bogu, a my siedzimy wtedy cicho jak myszka pod miotłą.

Nie stać nas nawet na zwyczajne słowa: „Proszę cię, przestań tak mówić. Ja jestem katolikiem i taka mowa sprawia mi przykrość. Nawet jeśli ci się wydaje, że mówisz prawdę, uszanuj przynajmniej moją wrażliwość”.

Jeśli swoją wiarą mało się przejmujemy, ona będzie w nas gasła. Nie zapomnę dobrotliwego uśmieszku znajomej rehabilitantki, kiedy na jej propozycję, że zajmie się moją złamaną ręką, odpowiedziałem jej, że rehabilitacja nie będzie potrzebna, bo ręka ma być w gipsie zaledwie pięć tygodni. Zrozumiałem ten uśmieszek po zdjęciu gipsu. Ręka była jak uschnięta. Wystarczyło pięć tygodni nieużywania.

Podobnie zanika wiedza, z jakiej przez dłuższy czas nie korzystaliśmy. W ciągu zaledwie kilku lat można utracić nawet zdolność wykonywania wyuczonego zawodu. Wskutek nieużywania zmniejsza się nasza znajomość obcego języka, a nawet musimy sobie odświeżyć umiejętność obsługiwania maszyny, z którą przez jakiś czas nie mieliśmy do czynienia. Nawet więzi małżeńskie mogą – na szczęście nie muszą – się rozluźnić wskutek długiej rozłąki.

Ale i odwrotnie: Łączące nas relacje z tymi, których kochamy, możemy pogłębiać, w poznanej prawdzie się umacniać, a w nabytych umiejętnościach nabierać coraz większej biegłości. Powie to każdy dobry nauczyciel, że wykładany przez siebie przedmiot – podczas studiów poznany zaczątkowo – naprawdę poznał dopiero wtedy, kiedy zaczął uczyć go innych.

Z wiarą jest podobnie jak z każdą autentyczną prawdą. Umacniamy się w niej i poznajemy coraz więcej dopiero wtedy, kiedy pragniemy dzielić się nią z innymi. Jeśli uwierzyłem w Chrystusa, ale wiarę uważam za ściśle prywatną sprawę i z nikim się nią nie podzielę, to tak jakbym schował zapaloną świecę pod korcem.

Kto Ewangelię i nowinę o zbawieniu wprawdzie przyjmuje, ale ma ją tylko dla siebie, skończy się to tym, że nie będzie jej miał nawet dla siebie. Bo z wiarą jest podobnie jak chyba z wszystkimi wartościami duchowymi: dzieląc się wiarą z innymi, sami w niej wzrastamy, a jeśli zatrzymujemy naszą wiarę tylko dla siebie, ona będzie w nas więdła, a może nawet zginie. Sam Pan Jezus nas przestrzega: Bo kto ma, temu będzie dane, a kto nie ma, temu zabiorą i to, co mu się wydaje, że ma (Łk 8,18).
 

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama