W redakcji LISTU odbyła się dyskusja na temat lęku, do udziału w niej, zaproszono psychologa o. Stanisława Morgallę SI
Ela Konderak: Ojcze, skąd się bierze lęk?
Stanisław Morgalla: Myślę, że z tajemnicy, jaką człowiek jest sam dla siebie i dla drugiego. Wzięta z Księgi Rodzaju pierwsza teoria na temat lęku mówi, że pierwsi ludzie przestraszyli się, bo byli nadzy i ukryli się. Już ona odsyła do tajemnicy człowieka, do jakiegoś wewnętrznego rozdarcia. Dzisiaj ludzie tłumaczą sobie lęki używając nieco innego języka, ale w gruncie rzeczy idzie o to samo: o rzeczywistość osnutą tajemniczą niewiedzą. Jedni upatrują źródło lęku w nieuświadomionych konfliktach, inni twierdzą, że nabywa się go drogą uczenia, jeszcze inni dopatrują się go w nieautentyczności człowieka. Teorii jest wiele, ale ostateczna odpowiedź - jeśli w ogóle taką można dać - jest ciągle przed nami. W moim kontakcie z ludźmi objawy lękowe traktuję jak końcówkę nici Ariadny - chwytam się jej, by idąc jej śladem odkryć długą i intrygującą historię osobistą, ale w końcu dochodzę do tego samego kłębka, do tajemnicy, jaką jest każdy człowiek. Wtedy zwykle odkrywam głębszy sens lęku i tym próbuję się dzielić z zainteresowanymi: tak nielubiane przeżycie jak lęk zmusza do stawiania sobie ważnych egzystencjalnych pytań o sens istnienia i życia. Te pytania z kolei otwierają przestrzeń religijną.
Judyta Syrek: Z tego wynika, że lęk niekoniecznie wiąże się z patologią?
Lęk jest częścią naszego życia, bo wszyscy ciągle się czegoś boimy i przed czymś drżymy. Nierzadko nawet nie potrafimy dokładnie określić przedmiotu naszych obaw. To wcale nie jest patologiczne, ale przeciwnie, to jest w jakimś sensie motorem naszego rozwoju. Taki niepokój towarzyszy nam od początku, bo nasz wzrost opiera się na tym pełnym napięcia pokonywaniu własnych ograniczeń i płynących z nich niepewności. Czy pierwsze kroki małego dziecka nie przypominają nam widoku kroków pierwszego człowieka na Księżycu? Dla malucha to przeżycie jest wysiłkiem porównywalnym do lądowania na Księżycu. Zapewne w jednym i drugim przypadku idzie o pokonanie lęku i zaufanie własnym możliwościom. W życiu chodzi więc o to, by niepokój czy lęk utrzymać na takim poziomie, aby nie zahamował rozwoju, ale mu sprzyjał. Niepokój przed tym, co nas czeka, zawsze będzie nam towarzyszyć, jest elementem naturalnym, dlatego pozbywanie się go na siłę jest błędem. To dobrze, że się boimy, bo dzięki temu możemy się przygotować na niejedną okoliczność i uniknąć wielu nieprzyjemnych sytuacji. Z drugiej strony pokonywany lęk zmusza do aktu wiary i przekroczenia siebie.
E. K.: Ludzie chcą za wszelką cenę uwolnić się od lęku. Czy to możliwe?
To dość złożone zagadnienie. Lęk jest bowiem zjawiskiem codziennym, zdrowym i pożądanym, ale i symptomem wielu chorób i zaburzeń psychicznych. Konieczne jest więc rozróżnienie. Różne są przyczyny lęku i różny stopień świadomości ludzi, ale generalnie nieprzyjemne objawy fizjologiczne i psychiczne są podobne. To od nich próbujemy się najczęściej wyzwolić. Posłużę się przykładem: trema przed ważnym egzaminem, choć nieprzyjemna, zmusza do solidnego studiowania, dlatego jest pożyteczna i warta tolerowania. Łatwo jednak może przekształcić się w traumę. Np. w dobrze zapowiadającej się karierze akademickiej napotyka się złośliwego (czy jak się dziś mówi - „wymagającego inaczej”) profesora, który znajduje przyjemność w wielokrotnym i żmudnym egzaminowaniu studenta. U tego ostatniego każdorazowo lęk rośnie i może stopniowo przybrać monstrualne formy fobii, wybuchów paniki itp. Z czasem może zarazić też inne sfery życia i ostatecznie doprowadzić do dezintegracji osobowości, do choroby psychicznej. Lęk obnaża nasze słabe strony, a ponieważ my nie lubimy naszej nagości, musimy się kryć, a przynajmniej ukryć swój lęk; oto uproszczona geneza naszych mechanizmów obronnych. Dlatego nie mówimy profesorowi wprost, co o nim myślimy, ale zaczynamy kwestionować kierunek studiów, który podjęliśmy i marzymy np. o byciu świeckim misjonarzem na Czarnym Lądzie. Albo też realizujemy się w grach komputerowych, w których liczba zabitych przeciwników rośnie proporcjonalnie do stopnia naszej frustracji.
Piotr Dylik: Lęk i agresja idą często w parze...
Najlepszą obroną jest atak, a człowiekowi wylęknionemu wydaje się, że musi się bronić. Poza tym rozładowana na kimś agresja daje poczucie kontroli nad bezpodmiotowym lękiem, który czai się w tle. Agresja nierzadko bierze się z frustracji i z bezradności, z braku zaspokojenia podstawowych potrzeb psychicznych, choćby potrzeby miłości. Niewłaściwe rozumienie tych potrzeb nakręca całą spiralę zła. Dlaczego zaniedbany i smutny chłopak z rodziny alkoholowej, gdy dorasta, staje się agresywnym „dresiarzem”, postrachem całej dzielnicy? Bo nie był i nie jest dostatecznie kochany. Dzięki agresji zostaje przynajmniej dostrzeżony w grupie i zyskuje szacunek - namiastkę miłości - jej członków. Ale z tej samej rodziny może wyjść inny człowiek: cichy i potulny nieudacznik, może kolejny z długiej dynastii alkoholik, bo całą agresję skierował przeciw sobie. „Skoro nie byłem godny miłości, to jestem nic niewart i nic w życiu mi się nie uda” - myśli sobie i powiela znienawidzone skądinąd schematy, wybuchając od czasu do czasu złością i nienawiścią do całego świata. Nikt nie może żyć bez miłości. Myślę, że agresja, której różnorakie przejawy z przerażeniem obserwujemy dookoła, jest wskaźnikiem tego kryzysu miłości. Nie czujemy się kochani i boimy się kochać.
Jędrzej Majka: Z jakimi lękami spotyka się Ojciec najczęściej jako psycholog i terapeuta?
Najczęstszy lęk zdefiniowałbym jako lęk przed rozwojem. Opiszę go posługując się pojęciami wizji człowieka, w duchu której zostałem wychowany jako psycholog. Otóż w życiu człowieka ważne są dwa światy: świat potrzeb i świat wartości. Świat potrzeb wiąże się z rzeczywistością psychologiczną, stanem aktualnym człowieka. Świat wartości dotyczy spraw duchowych, stanu idealnego, ideału wartego osiągnięcia. Te dwie rzeczywistości znajdują się w nieustannym napięciu: by sięgać gwiazd, trzeba znosić trudy, tzn. zapominać o bardziej przyziemnych potrzebach. Problem w tym, że nierzadko potrzeby biorą górę nad wzniosłymi pragnieniami i to w sposób nieuświadomiony. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy - jak już wspomniałem - ważne potrzeby nie zostały zaspokojone. Ktoś, kto nie doświadczył w wystarczającym stopniu miłości, będzie tej miłości nieświadomie szukał, ale też nieświadomie będzie się jej bał, bo już raz się zawiódł. Ktoś taki nie chce wracać do smutnej przeszłości, ale też nie potrafi z nadzieją spojrzeć w przyszłość. Zatrzymany w rozwoju poszukuje bardziej azylu niż miejsca wzrostu. Jedni znajdują go w klasztorze, inni „wieszając się” na drugim człowieku w małżeństwie czy w innych układach międzyludzkich. Dramat zaczyna się wtedy, gdy znienawidzona historia z przeszłości się powtarza i spirala zła zatacza nowy krąg raniąc kolejnych ludzi.
Aleksandra Krząstek: Czego oczekują przychodząc do terapeuty?
To zależy. Ci uwikłani w świecie własnych niezaspokojonych potrzeb nieświadomie chcą, żeby spełnić ich życzenia i mają nierealistyczne oczekiwania. Zjawiają się u terapeuty nie dlatego, że pragną być wyzwoleni, ale dlatego, że ich azyl nie spełnia oczekiwanych standardów. Często wiele w tym bólu i cierpienia, ale jest to ból i cierpienie bardzo stare, bo dawne rany się odnawiają. Taki moment, choć bolesny, jest jednocześnie szansą, bo pozwala dotknąć wreszcie tego, co jest źródłem nieuświadomionych potrzeb. Wiele z tych dawnych ran można wyleczyć, a inne, te niemożliwe do zaleczenia z różnych powodów, przeżywać w zupełnie nowym duchu. Proces terapeutyczny jest jednak bardzo trudny i czasem może wzmóc lęk.
E. K.: Zdarza się, że człowiek niepokoi się własnym niepokojem?
Owszem, najważniejsze jednak jest to, co on z tym niepokojem zrobi. W książce Chrześcijanin i lęk Hans Urs von Balthasar pokazuje, że lęk i zadziwienie (to, które jest początkiem filozofii) są przeciwnymi stronami tego samego medalu. Wchodząc więc w trudną sytuację lęku z tą nadzieją, że istnieje druga, pozytywna strona tego medalu, można odkryć coś nowego, fascynującego, co sprawi, że życie zacznie być przygodą. Natomiast zamknięcie w lęku, z którego nie ma wyjścia, jest początkiem choroby i to takiej, która kończy się nawet szpitalem. Z własnej praktyki wiem, że skuteczność terapeutyczna zasadza się w głównej mierze na przywracaniu ludziom nadziei. Kiedy uda się w człowieku zapalić iskierkę nadziei - szczególnie w okolicznościach, które po ludzku wydają się bez wyjścia - nawet krańcową sytuację zaczyna przeżywać jako swoją szansę.
E. K.: Skąd pewność, że każdy lęk ma tę drugą, pozytywną stronę?
Istnieje nadzieja, która zawieść nie może. My chrześcijanie wierzymy, że tajemnica, jaką jest człowiek (a lęk jest częścią tej tajemnicy) ostatecznie wyjaśnia się w Bogu-Człowieku, w Jezusie Chrystusie. Także lęk, zwłaszcza ten graniczący z obłędem lęk przed ostatecznym odrzuceniem, samotnością, brakiem miłości, śmiercią został przez Niego przezwyciężony. On jest Słowem, które odpowiada na każde nasze pytanie.
A. K.: Można więc na lęk spojrzeć jako na swego rodzaju dialog z Bogiem?
Oczywiście. Drugą osobą w tym dialogu jest zawsze Bóg, bo to On w ostatecznym rozrachunku zsyła nam dobro i czasem dopuszcza na nas zło. Bardzo dużo mówi o tym chociażby Księga Hioba. Hiob to człowiek sprawiedliwy, który cierpi niezasłużenie, ofiara tajemniczego zakładu Boga z Szatanem. W jego przejmującym doświadczeniu cierpienia i lęku, w którym nawet śmierć jawi się jako synonim ulgi i odpocznienia, uczymy się tego jednego: żeby wołać do Boga i nie ustawać. Wobec bezsensu swego istnienia Hiob nie rozpacza, Hiob lamentuje. Natomiast dzisiaj ludzie pogrążają się w rozpaczy, nie chcą lub nie potrafią lamentować. Mało kogo udaje się przekonać, żeby wszedł do kościoła i płakał, wyrzucał Panu Bogu wszystko, a nawet wyzywał Go na pojedynek jak Hiob... Ludzie zapominają chyba o tym, że Bóg chce rozmawiać, że nie jest Bogiem milczącym. Zapominają też o tym, że Bóg nie tylko jest blisko, że wręcz niesie nas na swoich rękach, kiedy źle się mamy.
J. M.: Ostatecznie więc wszystko sprowadza się do lęku specyficznie religijnego?
Tak, bo to jest ważna lekcja, której uczy nas Biblia i jej wielkie postacie. Gdy zastanawiam się nad tajemnicą lęku, wracam często do kontemplacji lęku Abrahama na górze Moria, lęku człowieka mającego wydać swojego syna na ofiarę i tym samym przekreślić wszystkie nadzieje. Widzę jego ból, samotność, nieznośną próbę wiary i rozumu. Nie potrafię się wczuć w jego sytuację, ale próbuję uczyć się tego bezgranicznego zaufania Bogu nawet wbrew samemu sobie. Być może Bóg jawił mu się jako nieskończona pustka, w którą trzeba się rzucić z nadzieją, że po drugiej stronie nie ma przepaści bez dna, lecz jest Ktoś, kto uchwyci w silne ramiona. Rzadko kiedy Bóg dopuszcza na nas takie próby, ale być może mogliby nam o nich opowiedzieć ludzie dotknięci chorobą psychiczną?... Ich samotność nierzadko przypomina coś z tej nieskończonej pustki Abrahama.
Myślę czasem, że Bóg dopuszcza na nas bardzo trudne, hiobowe sytuacje po to, żebyśmy „polegli” lub poddali się i dzięki temu odkryli nowy, nieznany horyzont. Często tym samym Bóg uderza w bardzo czuły punkt, bo my najbardziej boimy się stracić kontrolę nad wszystkim. Niejeden, gdy traci pracę lub coś innego ważnego w życiu uważa, że jednocześnie kończy się jego świat. A zamyka się tylko jeden rozdział i to być może wcale nie najważniejszy. Zadziwiające jest to, że ludzie, którzy dużo przeszli w życiu, często zachowują niezwykły pokój ducha, nadzieję i wiarę w Boga. Matka Teresa z Kalkuty miała powiedzieć, że jeśli chce się odkryć, czym jest nadzieja, to trzeba pójść tam, gdzie ludzie umierają. Coś w tym jest, czego trzeba nam się uczyć.
J. S.: W jaki sposób odróżnić lęk psychologiczny od lęku religijnego?
Ten podział wydaje się nieco sztuczny, bo mówiąc o sferze wiary odnosimy się do całego człowieka, bez dzielenia go na sacrum i profanum. Mimo to okazuje się użyteczny z praktycznego punktu widzenia: z nerwicą lepiej udać się do psychiatry, z lękiem religijnym do kierownika duchowego. Ale i tu czasem się pojawia trudność, gdy mamy do czynienia z patologią o treści religijnej. Np. ktoś z obawy przed potępieniem wiecznym popada w dręczące skrupuły i szuka wytchnienia w spowiedzi. Z gorliwością godną lepszej sprawy oddaje się rytuałom, których celem jest absolutnie dokładne wyznanie wszystkich grzechów. Nie chcę powiedzieć, że spowiedź jest tu niepotrzebna, ale często nie jej sakramentalna wartość jest ważna, lecz raczej terapeutyczna skuteczność - po prostu uspokaja. Lęk, który wydaje się lękiem religijnym, jest bardziej wyrazem trudności psychicznych i wymaga raczej leczenia niż dosadnego tłumaczenia prawd teologicznych. Nota bene, w innych okolicznościach życia taki lęk może wplątać się w zupełnie inny temat, np. precyzję i sumienność w pracy, i wtedy ktoś z powodzeniem może się sprawdzić jako księgowy dużej firmy.
Kluczem w rozeznaniu rodzaju lęku jest wolność człowieka. Skrupulant nie jest wolny, bo nie poddaje się sugestiom spowiednika, człowiek przeżywający lęk religijny potrafi się otworzyć na prawdę, którą słyszy ze strony chociażby kierownika duchowego. Temat jednak jest bardzo delikatny i trzeba być ostrożnym z uogólnieniami.
P. D.: Wróćmy jednak do zwyczajności. Mówił Ojciec wcześniej o lęku przed rozwojem. Czy wiara w Boga może pomóc w pokonaniu tego lęku?
Wiara rodzi nadzieję, bez której nie można żyć. Pośród codziennych spraw odkrywam, że coś ze wspomnianego wcześniej dramatu Abrahama powtarza się wszędzie tam, gdzie chodzi o przebaczenie, bezinteresowną służbę, świadome wybieranie ostatnich miejsc, jednym słowem - o Ewangelię. O tę wiarę trzeba wciąż walczyć. Jak trudno np. ludziom, którzy ze swego życia rodzinnego zrobili piekło, uwierzyć, że drogą wyjścia z zaklętego kręgu jest wzajemne przebaczenie. Dlaczego? Wybaczając musieliby opuścić swoje wznoszone często latami fortyfikacje, a to budzi lęk przed nieznanym. Paradoksalnie lepsze jest piekło, które znamy, niż niebo, które pozostaje niewiadomą. Być może tu znajduje się klucz do tajemnicy ludzkich serc, które przez długie lata tkwią w grzechach ciężkich i nie chcą się od nich uwolnić. Albo tam, gdzie ludzie ze sobą bezpardonowo rywalizują, gdzie nie ma miejsca na sentymenty i skrupuły, gdzie ważny jest tylko sukces, wszędzie tam spotkać można paraliżujący lęk przed utratą uciułanego dobra i niewiarę w proste prawdy Ewangelii, które dają wolność. „Kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich”.
J. M.: Dlaczego boimy się wierzyć?
Każdy lęk można sprowadzić do jednego: do lęku o samego siebie. Jeśli wyzwolimy się od tego lęku, to osiągniemy wolność. Takiej wolności uczy tylko Chrystus, bo to On pokazuje nam, jak żyć na tym świecie, mając jednocześnie życie ukryte w Bogu, czyli nie mając powodu lękać się o siebie. Wtedy czy w życiu, czy w śmierci należymy do Pana, jak mówi św. Paweł. Natomiast na lęku o siebie żeruje duch zły, który od zarania dziejów zwodzi ludzi w ten sam sposób: jeśli chcesz, by ci się dobrze działo, zadbaj sam o siebie. Nieuporządkowana miłość własna sięgająca aż po pychę i samouwielbienie - po tym zawsze można rozpoznać diabła, a my dajemy się łatwo podejść jego podstępom.
A. K.: A jak Ojciec radzi sobie z opanowaniem własnego lęku?
Mnie bardzo pomogła w życiu druga reguła rozeznawania duchów św. Ignacego. Mówi ona o tym, że u ludzi, którzy idą od dobrego ku lepszemu, zły duch działa w ten sposób, że gryzie, zasmuca i stawia przeszkody, niepokojąc fałszywymi racjami, aby przeszkodzić w dalszym postępie - natomiast duch dobry dodając sił, otuchy, nadziei i zachęcając do dobrego. Bardzo często nawet gorliwi chrześcijanie nie dostrzegają tej prostej prawdy i dają się obezwładnić duchowo przez wspomniane podstępy ducha złego. Wystarczy niewiele, aby mogło być inaczej: krótka modlitwa, konfrontacja z kierownikiem duchowym czy nawet zaufanym przyjacielem, aby usłyszeć głos ducha dobrego i odnaleźć siły i nadzieję.
opr. ab/ab