Echo katolickie 30(682) 24 - 30 lipca 2008
Prawo i Sprawiedliwość postanowiło przeprowadzić bojkot dziennikarzy stacji TVN i TVN24. Ta „porażająca” wiadomość obiegła światek dziennikarski z szybkością przekraczającą prędkość światła...
Początkowo z niedowierzaniem, a później z nerwową wesołością, dziennikarze wymienionych stacji starali się zakryć swoje zdumienie, że ktoś ich zbojkotował. Na nic zdały się podchody, łapanie za rękaw na korytarzach sejmowych, próby zagadnięcia z pozornie wyłączonym mikrofonem. Jak na razie politycy pozostali nieugięci w swoim postanowieniu. Pozornie wydawać by się mogło, że mamy do czynienia z kolejnym zagraniem medialnym, mającym podbudować pozycję w rankingach politycznych czy też ze strzałem w kolano, jaki na własne życzenie funduje sobie PiS. Jednak moim zdaniem, może stać się to podstawą do ponownego przemyślenia roli dziennikarzy i ich profesji przez nasze społeczeństwo. Powtarzanie mitologii o istnieniu tzw. czwartej władzy spowodowało, że sami zainteresowani uwierzyli we własną „mesjańską misję”, a pokazanie im miejsca w szeregu, spowodowało nerwowe przebieranie nóżkami.
Kiedy opinię publiczną zelektryzowała wiadomość, że czołowa partia opozycji postanawia zrezygnować z występowania w wyżej wymienionych stacjach, podniosły się głosy oburzenia, że blokuje się dostęp do wiadomości i informacji, a społeczeństwo nie może być pozbawione wieści o działalności partyjnej. Pojawiły się nawet pomysły prawnego zmuszenia działaczy PiS do wynurzeń przed kamerami. Wśród pomruków niezadowolenia, jedną z czołowych tez, lansowanych przez redakcje bojkotowanych stacji, było stwierdzenie, że tamuje się w ten sposób prawo do informacji, a politycy nie tylko mają prawo, ale i obowiązek informowania dziennikarzy o swoich poczynaniach. Problem w tym, że nie bardzo jestem w stanie zrozumieć ten obowiązek. O ile w odniesieniu do sprawujących władzę kontrola mediów publicznych jest jeszcze uzasadniona, a dziennikarz posiada swoiste prawo i przyzwolenie na zbieranie informacji, o tyle w odniesieniu do tych, którzy obecnie władzy nie sprawują, to prawo zdaje się być lekko naciągane. Dziennikarz oczywiście ma prawo zadawać pytania, ale nie może rościć sobie uprawnień właściwych organom śledczym, tzn. nie może oczekiwać, że polityk zechce z nim rozmawiać, a także nie może uzurpować sobie prawa do tego, że dany polityk ma obowiązek za każdym razem z nim rozmawiać. Polityk ma prawo do odmowy rozmawiania, np. z panią Olejnik, bądź z panem Miecugowem, bo żadne prawo państwowe nie nakłada na partie polityczne takiego obowiązku. Posługiwanie się prawem do informacji w tym przypadku jest zwykłym jego naciąganiem i uzurpowaniem sobie nienależnej pozycji społecznej. Inną sprawą jest to, czy w przestrzeni politycznej danemu działaczowi lub partii politycznej opłaca się taka postawa. Ale z samej konstrukcji prawnej nie wynika, że politycy (w odróżnieniu od urzędników) mają obowiązek kontaktowania się z mediami (lub z częścią rynku medialnego).
Rozwój technik przekazywania informacji w naszym społeczeństwie spowodował, że na czoło mediów wysunęła się raczej sensacja niż informacja. Pojawiające się na ekranach telewizyjnych paski z napisami „Tylko u nas!”, „Pilne!” itp., a także rozwój różnego rodzaju brukowców, spieszących donieść społeczeństwu o sensacyjkach, pokazuje, że najważniejszy w całej sprawie mediów jest marketing, czyli po prostu sprzedaż. Gonitwa za tym, co daje się łatwo przełożyć na zainteresowanie społeczne sprawia, że dbałość o prawdę, dobro, interes społeczny czy rację stanu schodzi na dalszy plan. Im bardziej informacja jest sensacyjna, przyprawiająca o dreszczyk emocji, tym lepiej. Chłonna na igrzyska opinia społeczna zdaje się kupować wszystko, co podniesie jej adrenalinę we krwi. Jeśli dołoży się do tego jawne lub zakamuflowane opowiedzenie się po którejś ze stron politycznego konfliktu, wówczas dostrzegamy, jak mało pozostaje z owej osławionej misji dziennikarskiej. Chęć bycia demiurgiem życia politycznego czy społecznego jest coraz bardziej jawna w przypadku poszczególnych tytułów. Prześledzenie chociażby przebiegu rewolucji francuskiej pokazuje, że wiele dobra lub zła może w życiu społecznym wywołać sprawny tytuł prasowy. Politykierstwo dziennikarskie potrafiło wymazywać ludzi z przestrzeni publicznej, a nawet prowadzić ich na stosy. Dlatego etos dziennikarza dzisiaj szczególnie powinien być wyostrzony na przypadki mieszania się w doraźną politykę. Gdy tego zabraknie, wówczas grozi nam powrót do szczekających w rogach pokoi głośniczków, głoszących jedynie słuszną linię danej partii. Ponadto zwykły obiektywizm nakazuje, by chociaż starać zadać sobie pytanie, czy opozycja przypadkiem w niektórych sprawach ma rację. W tym sensie ogłoszony przez Prawo i Sprawiedliwość bojkot mediów rodziny Walterów wydaje mi się cenny i wskazany. Nie mam jednak cienia wątpliwości, że jest to forma obosiecznego miecza, który w sprawnych rękach dziennikarskiej braci zostanie wykorzystany przeciwko temu, kto go wyciągnie z politycznej pochwy.
Wspaniały dialog pomiędzy dziennikarzem i Stańczykiem w „Weselu” St. Wyspiańskiego może być mottem dzisiejszej pracy dziennikarskiej. Szumne słowa o sprawach publicznych nie przykrywają dostatecznie racji politycznych i doraźnych interesów w sferze publicznej, którymi mogą kierować się dziennikarze. Jednakże tym co najbardziej im zagraża, nie są koneksje polityczne, ale uzależnienie od własnych poglądów i ideologii. Zmącone szkiełko i oko w oparach własnych idei, przestaje być otwarte na rzeczywistość, a wówczas ręka dzierżąca pióro staje się bronią w politycznym sporze.
opr. aw/aw