Artykuł z tygodnika Echo katolickie 43 (747)
Trzy lata temu wyruszył Ksiądz do peruwiańskiej dżungli, by głosić Dobrą Nowinę. Jak narodziło się powołanie misyjne?
Zanim wstąpiłem do seminarium, zainteresowanie misjami obudził we mnie pochodzący z rodzinnej parafii w Ostrowie Lubelskim franciszkanin Władysław Chlebik. Kiedy na czwartym roku seminarium usłyszałem, że potrzeba kleryków do pracy przy budowie kościoła w rosyjskim Jekaterynburgu, nie mogłem oprzeć się wezwaniu Boga. Nie przeszkodziły opowieści o chorobach, kleszczach syberyjskich, perswazje kolegów czy niechęć rodziców. Do dziś wspominam moje i dwóch kolegów, dziś kapłanów: Leona Bobrowskiego i Tomasza Dudy, nierozstawanie się z łopatą i taczką. Tam po raz pierwszy doświadczyłem wielkiej wiary i miłości ludzi do Boga oraz drugiego człowieka.
Co było potem?
Bóg miał wszystko zaplanowane. W 2001 r. do Peru wyjechał Grzegorz Sagan. Nasze rozmowy telefoniczne były przygotowaniem, które Jezus czynił, żeby wyciągnąć mnie na święcenia kapłańskie kolegi. Nie obyło się bez wątpliwości. Zdecydowałem jednak, że pojadę. Tym samym przyjąłem zaproszenie, nie tylko kolegi, ale przede wszystkim Boga. W podróż wybrałem się sam, bez znajomości języka. Mimo to na każdym kroku czułem Bożą obecność i pomoc.
Boże powołanie najbardziej poczułem w wiejskiej parafii w Quillazú. Duży, drewniany kościół, na Mszy garstka ludzi, którzy cieszyli się, bo przyjechał do nich kapłan. Pomyślałem: „U nas w parafii jest sześciu księży, a tutaj nie ma nawet jednego...”. Nie dawało mi to spokoju.
Wiele moich wątpliwości rozwiała rozmowa z ks. Markiem Brulińskim, misjonarzem z Iquitos nad Amazonką, który na pytanie, co mam robić, odpowiedział: „Bóg zawsze chce, żebyś przyjechał, ale czy ty chcesz?”. Podjęcie ostatecznej decyzji o wyjeździe na misje zbiegło się z chorobą i śmiercią Jana Pawła II. Odchodził do Domu Ojca Piotr, a zarazem Paweł naszych czasów - niezmordowany apostoł, misjonarz wzywający, by nie lękać się otworzyć drzwi do serca Chrystusowi, przyjąć Go i pójść za Nim. Jakże wielu ludzi pociągnął wtedy do przemiany życia.
Od 2006 r. służy Ksiądz pracą, modlitwą i wsparciem mieszkańcom Peru. Dlaczego właśnie tam?
Moje misje rozpoczęły się w mieście Pichanaki. Zastępowałem tam proboszcza, Hiszpana, który wyjechał na wakacje. To był jeden z cięższych okresów: nie znałem dobrze hiszpańskiego, nowe otoczenie, wysokie temperatury i robactwo, którego wszędzie było pełno. Po pięciu miesiącach biskup wysłał mnie do Puerto Bermudez, gdzie również zastępowałem proboszcza, ks. Henryka Chlipałę. Po trzech miesiącach przeniosłem się do dużego miasta Atalaya. Tym razem zastępowałem mojego ziomka, ks. Sagana. Było gorąco, a kancelaria parafialna prawie się nie zamykała od interesantów i Indian, którzy najzwyczajniej w świecie przychodzili, żeby sobie odpocząć i napić się wody.
Uczestniczyłem w życiu społecznym miasta: święciłem nowe ulice, wały przeciwpowodziowe, szkoły. Wielkim przeżyciem była dla mnie audycja z okazji Międzynarodowego Dnia Biblii w miejscowym radiu katolickim. Po pięciu miesiącach pojechałem do Quillazu, mojej pierwszej samodzielnej parafii. Żeby było mi raźniej Bóg postawił na mojej drodze wspaniałego kapłana z diecezji tarnowskiej, ks. Chlipałę. Od marca ubiegłego roku rozpoczęliśmy pracę na sąsiednich parafiach.
Jak przyjęli Księdza Peruwiańczycy?
Z natury są bardzo otwarci, gościnni i wyrozumiali. Dało się to odczuć w momentach pomyłek językowych albo w chwilach „zacięcia” się na kazaniu, kiedy w skupieniu oczekiwali, aż wyduszę z siebie właściwe słowo. Poza tym chętnie zapraszają do swoich skromnych domów, częstują tym, co mają, a odwiedziny kapłana to dla nich powód do chluby. Są pomocni, uczuciowi, zarazem łatwo przechodzą do porządku np. po poważnych w skutkach wydarzeniach. Bardzo dobrze przyjęli mnie również pracujący w wikariacie kapłani i siostry zakonne. Otrzymałem od nich wsparcie duchowe, ale i wiele wskazówek. Chcę pochwalić Peruwiańczyków ich znajomością Polski, a właściwie Polaków. Prawie każdy kierowca taksówki w Limie, jak słyszał, skąd pochodzę, od razu kojarzył nasz kraj z Papieżem Janem Pawłem II oraz piłkarzami Latą i Smolarkiem.
„Nigdy mnie Bóg nie zawiódł. Zawsze mogę na Niego liczyć. Potem tylko się zastanawiam: skąd ja biorę te wszystkie myśli, energię, samemu będąc potwornie zmęczonym?” - pisał Ksiądz w jednym z listów z dżungli. Z jakimi innymi trudnościami przyszło się Księdzu zmierzyć?
To, co nieznane, zawsze rodzi lęk. Paraliżuje człowieka w działaniu czy podejmowaniu decyzji. Mniej więcej od grudnia do maja w Peru jest pora deszczowa. Intensywne opady powodują obsuwanie się ziemi, drzew, co sprawia, że wiele wiosek zostaje odciętych od świata. Kłopotliwe są również gady, owady i pająki. Pierwszego węża zobaczyłem, na szczęście, jadąc samochodem. Przeciął nam drogę. Miał ponad 2 m i był czarny w białe wzorki. Uciążliwe i groźne są zarazem komary, zwane zancudo. Ich ukąszenie może skończyć się malarią albo żółtą febrą. W dżungli na człowieka czyhają też malutkie stworzonka, zwane isango, pchły i karaluchy. Podczas wyprawy do jednej z wiosek przyszło mi nocować w starym domu. Kiedy poświeciłem latarką po ścianach, zobaczyłem, że łazi po nich coś podobnego do prusaków. Po kilku godzinach obudził mnie przechodzący przez usta insekt. Z pająków najgroźniejszy jest ptasznik. Jego jad może zabić człowieka. Tubylcy dobrze o tym wiedzą. Dlatego, kiedy zobaczą pająka, natychmiast go zabijają. Po raz pierwszy zetknąłem się z ptasznikiem w kancelarii parafialnej w Atalaya. Był 15 cm od mojej nogi. Żartownisie mówili, że przyszedł do księdza załatwić jakąś sprawę. Dzięki Bogu, że nie moją nogę.
Zdrowie w pracy misyjnej jest bardzo ważne. Moje zaczęło szwankować podczas pobytu w Atalaya. Tropikalny klimat, bakterie, osłabienie organizmu antybiotykami, choroby zupełnie mnie wykończyły. Przez długi czas, żeby utrzymać równowagę i nie upaść, odprawiałem Mszę św., trzymając się ołtarza.
Czasami również ludzie sprawiali, że praca nie była lekka. Pewnego dnia pojechałem do wioski na chrzest dzieci. Na miejscu ucieszył mnie widok matek z indiańskimi maluchami, które za chwilę miały stać się dziećmi Bożymi. Jednak kiedy na moment poszedłem do szkoły zaprosić uczniów na Eucharystię, wszyscy się rozeszli. Prawdopodobnie chwilę mojej nieobecności wykorzystał ktoś z sekty i przekonał ludzi, aby nie oddawali swoich dzieci Bogu katolików.
Zdarza się, że ktoś próbuje zakłócić Mszę św., organizując obok kościoła fiesty z głośną muzyką. Innym razem przeszkadzają grające w piłkę dzieci, które nie zwracają uwagi na upomnienia. Młodzież katolicka jest za chodzenie do kościoła wyśmiewana przez rówieśników i to tak skutecznie, że po prostu brakuje jej w życiu parafii.
Nie można pominąć także problemu samotności, tęsknoty za rodziną i Ojczyzną. Najgorzej, kiedy przychodzą pierwsze trudności, a w pobliżu nie ma nikogo, komu możesz zaufać. Jednak Bóg nigdy mnie nie zawiódł i mimo doświadczeń to właśnie z Niego bierze się moja siła.
Około 90% Peruwiańczyków jest katolikami. Ewangelizacja w Peru rozpoczęła się w XVI w. Mimo to do dziś w ludowej religijności zachowało się wiele elementów pogańskich. Jakie są największe problemy tamtejszego Kościoła?
Największym jest brak kapłanów. W naszym wikariacie pracuje 25 księży, w tym pięciu misjonarzy z Polski: czterech kapłanów i jeden brat zakonny. Ogromne znaczenie ma również obecność sióstr, które uczą religii, prowadzą domy dla dzieci z ulicy, szkoły i punkty lekarskie. Niestety, liczba powołań zakonnych i kapłańskich w Peru wciąż spada. Brakuje też katechistów.
Istotnym problemem dla Kościoła katolickiego są sekty, m.in. Zielonoświątkowcy, Świadkowie Jehowy czy Mormoni. Wykorzystują one powierzchowność religijną katolików, by wcielić w swoje szeregi i pod pozorem zbawienia wykorzystać materialnie. Pod groźbą potępienia, chorób zmuszają ludzi do płacenia dziesięciny czy oddawania swoich domów. Kościół katolicki traktowany jest przez sekty jako wróg. Poza tym w selwie (dżungli) działają czarownicy. Znane są przypadki zgonów ludzi spowodowanych czarami. I choć Kościół w Peru boryka się z wieloma problemami, to z drugiej strony dostrzega się ogromne działanie Ducha Świętego.
Pomimo wielu bogactw naturalnych Peru należy do najbiedniejszych i najbardziej zacofanych krajów Ameryki Południowej. Ponad połowa mieszkańców żyje w ubóstwie.
To prawda. W dodatku często to dzieci muszą pracować na utrzymanie rodziny, przez co nie kończą szkoły. Maluchy zatrudniane są np. do produkcji narkotyków. Zrywają na plantacjach liście koki. Peru bowiem należy do największych producentów kokainy na świecie. Częstym zjawiskiem jest też prostytucja wśród dziewcząt.
Niski poziom życia ekonomicznego i duchowego przechodzi z pokolenia na pokolenie. Na poletkach (chakras) ludzie uprawiają zboża, kukurydzę, ziemniaki i rocoto - pikantną paprykę. W dżungli uprawia się też jukę, banany, kawę i kakao. Peruwiańczycy są tak zajęci pracą, że często opuszczają praktyki religijne. Dla wielu niedziela jest zwykłym dniem pracy. A czy Pan Bóg może coś zmienić w życiu człowieka bez jego modlitwy i życia Ewangelią? Kościół stoi przed ogromnym wyzwaniem, aby nauczyć ludzi łączyć wiarę z życiem.
W jaki sposób możemy wesprzeć polskich misjonarzy?
Najważniejsza jest pomoc duchowa, ofiarowana w intencji misjonarzy codzienna modlitwa, cierpienia i posty. Innym sposobem wspierania duchowego jest apostolat „Margaretka”, który polega na obejmowaniu kapłana codzienną modlitwą przez siedem osób. Modlące się od trzech lat w moje intencji „Margaretki” działają w parafii św. Jana Chrzciciela w Parczewie i w Zwoli. Jestem im bardzo wdzięczny. Korzystając z okazji, pragnę podziękować za wspieranie duchowe i materialne zarówno mnie, jak i innych misjonarzy bp. Zbigniewowi Kiernikowskiemu, bp. Henrykowi Tomasikowi, ks. Bernardowi Błońskiemu, księżom proboszczom, wikarym i wiernym z mojej rodzinnej parafii w Ostrowie Lubelskim, Parczewie, św. Józefa w Siedlcach, Parysowie, Zwoli, Poizdowie, Wilczyskach, Bejdach. Dziękuję wszystkim ofiarodawcom. Wasza pomoc jest nieoceniona.
Dziękuję za rozmowę.
opr. aw/aw