Echo katolickie 44(693) 24 października - 1 listopada2008
Wspomnienie Wszystkich Wiernych Zmarłych jest okazją do uczczenia pamięci tych, którzy już odeszli, a jeszcze nie dojrzeli do pełni spotkania z Bogiem. To również przypomnienie prawdy o istnieniu czyśćca, świętych obcowaniu i życiu, które zmienia się, ale się nie kończy.
Istnieją świadectwa, według których już w II w. gromadzono się na modlitwach za zmarłych. Obchody Dnia Zadusznego zainicjował w 998 r. św. Odylon, opat klasztoru benedyktyńskiego z Cluny. Praktykę tę początkowo przyjęły klasztory benedyktyńskie, ale wkrótce za ich przykładem poszły inne zakony oraz diecezje. W XIII w. święto rozpowszechniło się na Kościół Zachodni. W Polsce tradycja obchodzenia Wspomnienia Wiernych Zmarłych zaczęła tworzyć się już w wieku XII w., a pod koniec XV znana była w całym kraju.
W ostatnich dziesięcioleciach da się zauważyć spore zamieszanie w rozumieniu istoty 2 następujących po sobie listopadowych dni: dla wielu uroczystość Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny jest jednym i tym samym. Dochodzi do tego lansowanie obcego kulturowo, wywodzącego się z pogaństwa, zwyczaju świętowania Halloween. Pojawiły się również wirtualne cmentarze, na których (za opłatą!) można założyć nagrobek, zapalić znicz, a nawet zostawić wpis w księdze kondolencyjnej... To wszystko sprawia, że gubi się istota rzeczy: ludzkie przemijanie zaczyna podlegać prawom komercji, a śmierć zostaje zepchnięta na margines świadomości.
A jak być powinno? W rozumieniu chrześcijaństwa śmierć nie jest tragedią, a jedynie wejściem w inny wymiar istnienia. Po niej następuje Sąd, który sprawia, że człowiek - otrzymawszy uprzednio zdolność rozeznania w prawdzie swojego życia - lokuje siebie w jednym z miejsc: Niebie, Piekle bądź Czyśćcu. Biblia uczy nas, że istnieje możliwość pomocy tym, którzy dojrzewają do chwały Nieba w Czyśćcu - to dogmat o świętych obcowaniu. A wśród sposobów: modlitwa (z Eucharystią na czele!) i ofiarowanie odpustów w intencji zmarłych, najwięcej wątpliwości budzi kwestia tych ostatnich. Młodzi często nie bardzo wiedzą, o co w tym chodzi, zaś starsi kojarzą je z wymysłem „ciemnego średniowiecza”, kiedy służyły one jedynie nabijaniu kiesy różnej maści spryciarzom... Bóg zawinił? Nie. To człowiek zawiódł.
Otrzymanie odpustu nie jest odpuszczeniem grzechu. Ono dokonuje się wcześniej i stanowi konieczny warunek uzyskania odpustu, czyli darowania doczesnej kary - usunięcia skutków zła zapisanych w przeszłości, a wciąż dających o sobie znać. Jak to rozumieć? Na myśl przychodzi pewna analogia. W rodzinie ludzkiej dziedziczy się majątek i zasługi. Nie ma już przodków, ale potomni wciąż korzystają z ich zasług oraz majątków. Kościół jest rodziną o tyle większą, że rozciąga się na pokolenia, których nie sposób ogarnąć... Ale ślady świętości nie zginęły, bo u Boga nic nie ulega unicestwieniu. Dziedziczony skarbiec stoi otworem, a Kościół na mocy władzy, jaką uzyskał od Chrystusa, może nim zarządzać, jak również ustanawiać warunki, pod jakimi będzie on otwierany.
Warunkami skorzystania z owego dziedzictwa (a więc uzyskania odpustu) w listopadzie są: stan łaski uświęcającej, modlitwa w intencjach Ojca Świętego i pobożne nawiedzenie cmentarza w trakcie oktawy uroczystości Wszystkich Świętych. Bardzo ważny, a zarazem chyba najtrudniejszy do wypełnienia - konieczny, bo zabezpieczający przed możliwością instrumentalnego traktowania odpustu - jest warunek o wykluczeniu jakiegokolwiek stałego przywiązania do grzechu, czyli stałe nastawienie człowieka na stan nawracania się. To wszystko składa się na swoisty kluczyk, który otwiera Boży skarbiec. A dedykowany osobie zmarłej odpust, ma wymiar uświęcający również wobec ofiarującego...
Cierpiący w Czyśćcu widzą, że naprawieniu ulega to, co zepsuli w swoim życiu i doznają ulgi. Z czasem, kiedy skutki popełnionego przez nich zła zostaną naprawione, osiągną zbawienie. Bo czym jest Czyściec? Teologowie tłumaczą go jako stan człowieka, który trwa w oczekiwaniu, który cierpi i ma świadomość, że sam już nic nie może dla siebie zrobić. Wie, że będzie zbawiony, ale też rozumie konieczność dojrzenia. Radość miesza się z tęsknotą... Jeśli więc prawdą jest, że miłość nie umiera, wielką lekkomyślnością byłoby zapomnienie i pozostawienie samym sobie tych, których kochaliśmy za życia. Zanoszone z pokorą prośby o łaskę darowania doczesnej kary nie wyczerpują owego nadprzyrodzonego skarbca. Wręcz przeciwnie. Podobnie jak mylne jest myślenie, że skoro zmarli są już w Niebie, modlitwa w ich intencji bezowocnie spadnie na ziemię. Ona jedynie pomnoży dziedzictwo zasług. A ci, którzy na kartach wypominkowych obok imion bliskich wpisują dusze opuszczone, powinni wiedzieć, że Kościół obejmuje modlitwą wszystkich!
Na zakończenie - krótka refleksja sugerowana we wstępie do analizy. Coraz donośniejsze stają się bowiem opinie, że człowiek na progu XXI w. ma problem z rozumieniem wieczności, ponieważ sam nie potrafi umierać. „Ars moriendi” niejako z konieczności musi odbywać się w samotności, często za parawanem wieloosobowej szpitalnej sali. A moment odejścia staje się tematem tabu, zupełnie jakby ludzka świadomość oraz wrażliwość uległy w tej kwestii nagłemu załamaniu. I niejako na przekór mediom, które konsekwentnie epatują obrazami śmierci. A może właśnie dlatego stała się ona tanią pożywką, że przyjęła posmak sensacji?
Zdaniem psychologów odsuwanie od siebie kresu życiowej wędrówki, to także echo nieumiejętności podejmowania refleksji. W zabieganej i tak bardzo nastawionej na doczesność współczesności, trudno ludziom zaakceptować prawdę o kruchości życia, niepewności jutra czy o nieprzystosowaniu Bożych ścieżek do własnego myślenia. Temat powrotu do lekcji ze sztuki umierania w obliczu listopadowych świąt wydaje się być tym bardziej aktualny. Jednak w kwestii konkretnych wskazówek, jak tego dokonać, nie jest już tak prosto...
W dobie staropolskiej podręczniki sztuki umierania stały się prawdziwymi bestsellerami. Wydawane od początku XV w. ilustrowane dzieła „Ars moriendi” Jana Gersona czy Mateusza z Krakowa uczyły, jak wzorowo pożegnać się z życiem doczesnym, a „hora mortis” była kulminacją, którą poprzedzał szereg przygotowań. Od połowy XIII w. na polecenie papieża Urbana IV bito nawet w „dzwon konania”, po usłyszeniu którego okoliczni mieszkańcy schodzili się do domu umierającego i przyzywali wstawiennictwa świętych: Józefa, Krzysztofa, Barbary i Urszuli. Żałoba obowiązywała przynajmniej przez rok, a o śmierci miały też przypominać wiernym obrazy w kościołach z wyobrażeniem jej tańca.
Dziś w dużych miastach odsuwa się od konających dzieci i młodzież, aby zaoszczędzić im bolesnych przeżyć, a jedynie wieś pozostaje wierna tradycji asysty w odchodzeniu najbliższych. Rodzina powinna umieć zgodzić się na umieranie - przekonują zwolennicy tworzenia jak największej liczby hospicjów, w których obie strony otrzymałyby wsparcie w godnym przyjęciu śmierci. Niektórzy boją się zabierać do domu umierającego pacjenta nie tyle ze złej woli, co z lęku przed nieumiejętnością opieki. Znając jego stan, niejednokrotnie też boją się podjąć rozmowę. Tymczasem zbliżająca się godzina śmierci jest wielką szansę na duchową przemianę. Ale dla nawrócenia bardzo ważny jest obraz Boga, jaki człowiek nosi w sobie.
opr. aw/aw