Czy wiara, modlitwa, praktyki religijne mogą uchronić małżeństwo przed rozpadem?
Wiara w Boga chroni polskie rodziny przed rozpadem. Wyznawany przez małżonków świat wartości może ocalić te z par, które stoją w obliczu decyzji o rozwodzie, a przede wszystkim stanowi barierę na drodze zachowań, które często stają się jego przyczyną.
Na początku listopada „Rzeczpospolita” odniosła się do danych Głównego Urzędu Statystycznego, z których wynika, że frekwencja w domach dziecka i rodzinnych formach opieki zastępczej jest silnie powiązana z liczbą rozwodów i stosunkiem do religii w danym regionie Polski. Jak wynika ze statystyk, widać ogromne różnice między województwami pod względem liczby dzieci pozbawionych opieki naturalnej rodziny: od 6,1 na 1 tys. mieszkańców w Podkarpackiem, aż do 14,2 w Zachodniopomorskiem. Na Pomorzu Zachodnim wskaźnik rozwodów na 1 tys. ludzi wynosi 1,9 i jest niewiele mniejszy niż u zajmujących pierwsze miejsce na liście „rekordzistów” - na Dolnym Śląsku i w Kujawsko-Pomorskiem (do 2).
Dzieci objętych opieką zastępczą jest najmniej w południowo-wschodnich podregionach naszego kraju: rzeszowskim, tarnowskim, nowosądeckim, krakowskim i tarnobrzeskim. Co ciekawe - tamtejsze diecezje są rekordzistkami, jeśli idzie o wiernych Kościoła katolickiego biorących udział w niedzielnych Mszach św. Jest ich tutaj niemal dwa razy więcej niż średnia krajowa - zauważa „Rzeczpospolita”, powołując się na kościelne statystyki. Gazeta podkreśla, że dane GUS pozwalają na prosty wniosek: wyznawane wartości przekładają się na zachowania - wiara chroni rodziny przed rozpadem, a dzieci przed sierocińcem.
Dane GUS nie napawają optymizmem: mamy do czynienia z istną plagą rozwodów. W 2013 r. rozwiodło się ponad 66 tys. par małżeńskich - czyli o 1,6 tys. więcej w stosunku do roku poprzedniego. Jednocześnie o prawie 22 tys. zmalała liczba zawieranych małżeństw (181 tys.). Maleje ona nieustannie od 2008 r., co rodzi obawy, że tendencja ta nie pozostanie bez wpływu na zmniejszenie liczby urodzeń w kolejnych latach.
Wskaźnik rozwodów mierzony liczbą rozwodów w stosunku do nowo zawartych małżeństw w danym roku wzrósł z 31,6% w 2012 do 36,4% w roku 2013. Jednocześnie tzw. surowy współczynnik rozwodów (liczony na 1 tys. obywateli) nie zmienił się i wyniósł 1,7 prom. A biorąc pod uwagę stosunek liczby rozwodów do liczby małżeństw istniejących, okazuje się, że wyniósł on 7,1 prom., co oznacza, że na każde 10 tys. istniejących małżeństw 71 zostało rozwiązanych orzeczeniem sądu (rok 2012).
Wśród rozwodników 47,7% to bezdzietni, a 37,7% to rodziny z jednym dzieckiem. Najmniej rozwodów występuje w rodzinach wielodzietnych. Wśród rozwiedzionych w 2012 r. małżeństw ok. 58% wychowywało ponad 54 tys. nieletnich dzieci. Najczęściej sąd przyznawał opiekę nad dziećmi matce, natomiast ojcu tylko w ok. 4% przypadków, zaś o wspólnym wychowywaniu potomstwa sąd zdecydował w 33% przypadków.
Rozwiedzeni małżonkowie przeżywają ze sobą średnio ok. 14 lat. Statystyczny rozwiedziony mężczyzna miał w 2012 r. ok. 40-41 lat, a kobieta o dwa lata mniej. Najwięcej rozwiedzionych mężczyzn legitymowało się wykształceniem zasadniczym zawodowym (39%) lub średnim (32%), kobiety zaś najczęściej posiadały wykształcenie średnie (39%) i wyższe (27%).
Z badań wynika, że najbardziej liberalne w poglądach na dopuszczalność rozwodów są osoby rozwiedzione, niepraktykujące religijnie lub czyniące to sporadycznie, deklarujące lewicową orientację polityczną, a ponadto kadra kierownicza i specjaliści wyższego szczebla, pracownicy administracyjno-biurowi, respondenci o najwyższych miesięcznych dochodach, badani w wieku 25-34 lat, z wyższym wykształceniem oraz mieszkańcy największych miast. Ze statystyk nie da się odczytać, jaki ogrom tragedii - zwłaszcza dla dzieci - pociąga za sobą każdy rozwód.
KL
PYTAMY Ks. prałata Ryszarda Kardasa, proboszcza parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Białej Podlaskiej
Wiara chroni rodziny przed rozpadem - czy wniosek, jaki płynie z publikacji w „Rzeczpospolitej”, znajduje potwierdzenie w praktyce duszpasterskiej Księdza Prałata?
Jestem przekonany, że w małżeństwach, w których głęboka wiara, trwanie w nauce Kościoła, życie sakramentalne są fundamentem, wartości te dają większą gwarancję przetrwania mniejszych bądź większych problemów. Oczywiście o ile religijność wyrażona praktykami religijnymi ma przełożenie na codzienne życie, tzn. jest potwierdzona świadectwem oraz zaangażowaniem jednej i drugiej strony, żony i męża. Natomiast niebezpieczeństwo, że jeśli związek będzie przechodził kryzys, może zakończyć się on rozpadem, jest większe, gdy małżonkowie są oddaleni od Boga, nie korzystają z sakramentów, nie modlą się itd. To sprawy bardzo złożone i indywidualne, jednak generalnie wiara i życie religijne wpływają na trwałość małżeństwa.
Co - zdaniem Księdza - leży u podstaw kryzysu współczesnej rodziny?
Wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej widać dzisiaj brak dojrzałości ludzi pełnoletnich, a jednak niezdolnych do wzięcia odpowiedzialności za współmałżonka i dzieci. Wybierają życie wolne od zobowiązań. Tłumaczą się pracą, nawałem obowiązków, szybkim tempem życia. Do wzięcia ślubu skłania ich często przypadek, np. nieplanowana ciąża, a nie rzeczywista chęć stworzenia rodziny. Poza tym massmedia lansują dzisiaj luźne związki, partnerstwo, życie w pojedynkę, czyli singielstwo, w związku z czym można odnieść wrażenie, że model rodziny katolickiej został zepchnięty w cień.
Może właśnie brak dojrzałości sprawia, że ludzie, którzy gotowość bycia razem potwierdzili słowami „ślubuję, że cię nie opuszczę aż do śmierci”, zapominają o randze przysięgi małżeńskiej? Czy małżeństwa z krótkim stażem częściej dotyka ten problem?
Nie znam małżeństwa, które nie przeżywałoby różnego rodzaju rozterek, dylematów czy rozdźwięków, słowem wszystkiego tego, co kryje w sobie słowo „kryzys”. Często przychodzi on już w pierwszym roku po ślubie, ale bywa, że pojawia się w dobrym małżeństwie po 25 wspólnie przeżytych latach. Trzeba mówić głośno o tym, że to działanie szatana. Atakuje on szczególnie tych ludzi, którzy chcą być bliżej Boga i potwierdzają tę wolę przyjęciem sakramentu, czy to w kapłaństwie albo życiu zakonnym, czy też małżeństwie itd. Może głos Kościoła w tej kwestii jest za mało donośny, a może zagłuszają go inne, niemniej jednak w kazaniach dość często poruszamy ten temat.
Czy małżonkowie, którzy stoją w obliczu decyzji o rozwodzie, szukają pomocy w Kościele? Co Ksiądz im radzi?
Niejednokrotnie miałem okazję rozmawiać z ludźmi będącymi na rozdrożu, przychodzącymi po radę albo ratunek. Często wracali później, przyznając, że rozmowa, pouczenie, dobra porada pozwoliły spojrzeć z dystansu na problemy, przebaczyć sobie albo po prostu zrozumieć siebie nawzajem. Nie zawsze jednak słowa kapłana są lekiem na trudności. Tym, o co zawsze proszę takich małżonków, jest wspólna, systematyczna modlitwa - na kolanach. Jestem pewien, że modlący się razem mąż i żona są w stanie zażegnąć kryzys. Podobnie jeśli kobieta modli się razem z dziećmi np. o nawrócenie męża - efekty bywają naprawdę zaskakujące.
W ostatnim czasie dostrzegam jednak także inny problem. Przybywa tzw. związków partnerskich, w które młodzi ludzie zwykle wchodzą zauroczeni tą drugą stroną, świadomie decydując się na życie niesakramentalne z osobą niewierzącą albo po rozwodzie, ale nie mając pojęcia, jakie będą konsekwencje. Ponieważ punktem odniesienia pozostaje dla nich dom rodzinny, w którym była i modlitwa, i wspólne wyjścia do kościoła, i celebrowanie świąt, z czasem - zwykle wtedy, gdy trzeba ochrzcić dziecko albo przystępuje ono do Pierwszej Komunii św. - otwierają im się oczy, a do głosu dochodzi sumienie. Chcieliby zmienić coś w swoim życiu, ale jest to niemożliwe. Targają nimi wątpliwości, poczucie winy. Jeśli ktoś w takiej sytuacji zwraca się do mnie z pytaniem, jak żyć, zapewniam, że Kościół się od nich nie odwraca; osoba, która wyniosła wartości i wychowanie chrześcijańskie z domu, ma obowiązek w tym duchu wychować dzieci. Jedyne, co mogę doradzić, to zawierzenie Panu Bogu w modlitwie.
Co czuje Ksiądz, widząc w kościele rodzinę w komplecie?
Jestem tym bardzo zbudowany. Zawsze optowałem za tym, by w Mszy św. uczestniczyły całe rodziny. Msze celebrowane z myślą np. o młodzieży albo dzieciach trochę przeczą tej idei. Jeśli rodzice wysyłają swoje pociechy same do kościoła, nie mają pewności, czy dojdą do celu... Zdarza się, niestety, że na niedzielną Eucharystię z domu wyrusza delegacja: w jedną niedzielę tatuś z synem, w kolejną mama z córkami itp. Ten, kto zostaje, czuje się rozgrzeszony, bo „ktoś był w kościele”. Nie ma takiej opcji - idziemy wszyscy, bez narzekania, bez poczucia przymusu. Moi wierni wielokrotnie słyszeli słowa, które pozwolę przypomnieć czytelnikom „Echa Katolickiego”: Nie mów: muszę modlić się, muszę chodzić do kościoła. Mów: chcę. Twoja modlitwa, udział w Mszy św., życie sakramentalne nie są potrzebne ani księdzu, ani Panu Bogu, który pozostaje wieczny, święty i wszechmocny. To tobie potrzebny jest Pan Bóg.
NOT.
KL
Echo
Katolickie 48/2014
opr. ab/ab