Wydawać by się mogło, że Kościół nie proponuje nic specjalnego kobiecie. Tylko mężczyźni wydają się najważniejsi, za to kobiety robią tło dla pustych ławek kościelnych. Ale czy tak jest rzeczywiście?
Wydawać by się mogło, że Kościół nie proponuje nic specjalnego kobiecie. Tylko mężczyźni wydają się najważniejsi, za to kobiety robią tło dla pustych ławek kościelnych. Ale czy tak jest rzeczywiście?
Bo ona ma rodzić dzieci, czekać z obiadem na zmęczonego męża albo i siedzieć całymi dniami w domu. Niby nic specjalnego. Każdy dzień wygląda tak samo. Niejednokrotnie niedoceniana, niemająca praw takich jak mężczyzna, poniżana ze względu na płeć czy sprowadzana do roli niewolnicy. Czy warto szukać winnego takiego stanu rzeczy?
Tak. Są temu winni kobieta i mężczyzna. Ona i on zawinili. Bóg nie pomylił się w raju dając mężczyźnie pomoc (por. Rdz 2,18). Nie by ją wykorzystywać czy nadużywać, ale by siebie dopełniać. Bóg stworzył człowieka na sposób kobiety i mężczyzny, więc dlaczego jedno chce dominować nad drugim?
Jan Paweł II mówił, że „kobieta jest dopełnieniem mężczyzny, tak jak mężczyzna jest dopełnieniem kobiety: kobieta i mężczyzna są komplementarni”. Dopiero, kiedy zapomina się o tej zasadzie, wchodzi się w skrajność, która niejednokrotnie prowadzi do wzajemnego niszczenia się i obwiniania. W kobietę została wpisana zasada pomocniczości, jednak nie żeby służyć w kierunku jednostronnym, ale aby służyć sobie wzajemnie. Punktem ciężkości owej „pomocy” jest przede wszystkim bycie, a nie tylko działanie.
Chrześcijaństwo jest jedną z nielicznych religii, w których zostaje zauważona godność i osoba kobiety. Nie musi ona modlić się w innej sali w świątyni albo być jedną z kilku żon. Została jakby wyprowadzona przed szereg w celu ukazania jej istoty i ważności.
Papież Paweł VI powiedział, że „jest oczywiste, że kobieta winna uczestniczyć w żywej i aktywnej strukturze chrześcijaństwa w taki sposób, by wydobyć te jej możliwości, które jeszcze nie zostały ukazane”. Można zatem zauważyć, że chrześcijaństwo sprzyja powołaniu kobiety, które realizuje się na wiele sposobów. Chrześcijaństwo doceniło kobiety.
Dla niektórych jest to gorszące. Wystarczy przypomnieć biblijną scenę, gdzie przyprowadzono do Jezusa cudzołożnicę pochwyconą na grzechu, aby wystawić na próbę Jego znajomość Prawa. To samo było z niewiastą, która namaszczała Jezusowi stopy olejkiem i wycierała je włosami. Jezus patrzył przez pryzmat miłości, nie pożądliwości, jak robi teraz wiele mężczyzn, a co najważniejsze nie interesowało Go co ludzie będą mówić. Czasem słyszy się, że Kościół to „święta prostytutka”. Ma to uzasadnienie w tym, że Bóg kocha każdego grzesznika i pozwala mu uczestniczyć w swojej świętej Tajemnicy, bo przecież wszyscy jesteśmy grzesznikami. Kościół na pewno nie jest miejscem dla świętych – tamci już dawno w niebie „alleluja” śpiewają.
Oto ja służebnica Pańska” – oto wyraz pełnego realizowania boskiego powołania z raju. Teraz mało kto chce służyć. Służba kojarzy się z byciem tym gorszym, którego można wyzyskiwać. Służba to „umieranie” dla drugiego. Jednak na szczęście Bóg nie patrzy tak, jak patrzy człowiek. Maryja w swojej wolności chciała służyć Bogu i przyjąć plan Boga na swoje życie. Chociaż nie miała pojęcia, jakie konsekwencje niosła Jej decyzja.
Ciekawe, że nie odpowiedziała Ona aniołowi „oto ja pomocnica Pańska”, skoro o kobiecie-pomocnicy powiedział Bóg w raju. Bóg nie potrzebuje pomocy, bo jest sam w stu procentach wystarczalny. Nie potrzebuje dopełnienia, bo sam dopełnia. Wychodzi poza zasadę komplementarności, ponieważ On sam ją stworzył. To człowiek potrzebuje służby u Boga, by się nawracać.
Maryja jako kobieta ofiarowała Bogu swoje łono, aby stać się matką samego Boga. A dziś? Kobieta traktuje swój brzuch jako własność i to ona decyduje, kiedy chce być płodna. Kobieta boi się zmiany swojego życia, które jest związane z pojawieniem się na świecie dziecka. Maryja zrobiła zupełnie coś innego. Co więcej, mając świadomość konsekwencji (ukamienowanie), jakie Ją mogły czekać, nie zmieniła zdania.
Historia Maryi nie jest biblijną fikcją. Mamy do czynienia z kobietą, która doznawała niedogodności, bólu, lęków, ale została na zawsze uległa Bogu. To była kobieta, w żyłach której płynęła krew, a nie woda święcona jak niektórzy uważają. Apokalipsa mówi o Niej, jako o Tej, która pokonała Bestię. Nie dość, że posłuszna, to i waleczna.
Jak wiele jest kobiet, które dla swoich dzieci zrobią wszystko z miłości. Tracą swoje życie, by nakarmić płaczące nocą dziecko, a później przez pół dnia chodzą niewyspane. Jak wiele jest kobiet, które zmagają się ze swoją codziennością, aby w pełni realizować to, co przed laty ślubowały swojemu mężowi przed Bogiem. Kobieta, pomimo tego, że jest słabsza, potrafi walczyć w obronie tego, co dla niej ważne.
Ileż to razy Kościół wyniósł na ołtarze kobiety, które oddały swoje życie? Święte Perpetua i Felicyta, św. Joanna D’Arc, św. Joanna Beretta Molla. One na pewno nie należały do tych siedzących gdzieś cicho w kącie kościoła. To były kobiety dzielne, odważne, silne Bogiem i pokorne. Każda z nich była „służebnicą Pańską”, bo zależało im na jednym – autentycznej relacji z Bogiem i na życiu wiecznym. Uwierzyły, że Bóg przewidział dla nich rzeczywistość nieskończenie pełniejszą, niż tu na ziemi.
Tak wiele kobiet, które choć niczym nie wyróżniają się, uświęca się przez codzienność. Do głowy przychodzi mi pewna matka ośmiorga dzieci. Każdy jej dzień wygląda prawie tak samo. Dzieci wyprawić do szkoły, pożegnać męża przed pracą i czekać na jego powrót, zająć się tymi młodszymi, potem pranie, gotowanie… Nuda. Wydawać by się mogło, że to jest bez sensu i można tylko w depresję wpaść. „Dlaczego to robisz? Przecież mogłaś inaczej zorganizować życie. Po co ci ten trud?”. Odpowiada: „Ja wiem, że świat proponuje co innego. Ale widzę, że ta droga jest dla mnie dobra. To właśnie dzięki dzieciom, dzięki mężowi mogę się nawracać. Być może gdybym miała tylko jedno dziecko, nie byłoby mojego małżeństwa albo tego samego męża” – odpowiada ze spokojem. Takich kobiet jest w Kościele wiele, ale o nich się mało mówi.