Człowiek nie znosi religijnej pustki. Już G.K. Chesterton mówił, że „gdy człowiek przestaje wierzyć w Boga, może uwierzyć we wszystko”. Współczesne czasy są znakomitym dowodem na prawdziwość tego twierdzenia. Ludzie z religijną gorliwością stają się wyznawcami joggingu, samorealizacji, ideologii, partii politycznej, a nawet marki handlowej, takiej jak Thermomix.
Inspiracją do przeniesienia na papier przemyśleń stała się (długo oczekiwana i starannie przygotowywana!) promocja nowego urządzenia kuchennego obecnego w wielu domach, obudowanego patentami, a może przede wszystkim – otoczonego legendą niezawodności i przydatności. Niedawno na jednym z popularnych portali internetowych ukazał się nawet tekst, w którym autor przekonywał, iż posiadanie owego technologicznego cuda stanowi pieczęć biznesowej wiarygodności. Ba! Jest znakiem przynależności do… klasy średniej!
Parareligie
Już nie będę Państwa trzymał w niepewności. Tak, chodzi o Thermomix®. A konkretnie o urządzenie siódmej generacji, które w połowie lutego uroczyście zaprezentowano w Berlinie! Trudno się przyczepić do czegokolwiek. Normalne jest, że strategia sprzedażowa – w sytuacji, gdy konkurencja depce po piętach – musi cechować się wysokim stopniem kreatywności. Analogicznymi metodami posługują się inne korporacje – vide: premiery kolejnego modelu telefonu czy samochodu. Podobnie rzecz ma się z globalnymi wydarzeniami, np. otwarciem igrzysk olimpijskich. Od jakiegoś czasu jednak mamy do czynienia z elementem dotąd – przynajmniej w takiej skali – niespotykanym: bardzo wyraźnie zaczynają one nawiązywać do ceremonii religijnych, liturgii znanej choćby ze świątyń katolickich. Sięgają po figury i symbole biblijne, rzecz jasna w dowolny sposób je interpretując i zaprzęgając do realizacji doraźnych celów marketingowych. Odpowiednio dobrane sceneria, muzyka, stopniowo dozowane napięcie itp. prowadzą do tego, że uczestnicy eventu w pewnym momencie zaczynają doświadczać swoistej quasi-religijnej ekstazy! Rodzi się wspólnotowa więź – jakieś szczególne doświadczenie „świętego zwołania”, którego źródło stanowi… idea, przywódca partyjny, prezentowane auto, telefon, nowe perfumy. Przedmiot jest odpowiednio wyeksponowany na scenie, akcja skomponowana w taki sposób, że uczestnicy oddają mu cześć niemalże boską! Odsyłam do filmów w internecie, gdzie można to wszystko zobaczyć: potężna sala, tysiące ludzi ze światełkami w dłoniach, ekscytująca sceneria i laserowe światła, pielgrzymki fanów wspomnianego wyżej Thermomixa® z odległych stron (także z Polski). W komentarzach uczestników spotkania jak mantra powracają słowa: magia, ekstaza, adrenalina, silne poczucie wspólnoty i przynależności, sukces. Powraca poczucie misji, aby nowinę o tym, że „już jest!”, „długo oczekiwany produkt właśnie trafia na rynek, nie czekajcie, zapisujcie się, kupujcie!”, zanieść innym. Da się wręcz wyczuć jakiś szczególny rodzaj mesjanizmu!
Berlińskie wydarzenie można by potraktować jako epizod, gdyby nie fakt, iż to i podobne zjawiska zaczynają błyskawicznie zajmować miejsce tradycyjnych religii – im mniej ich jest w społeczeństwie, tym podatność na pseudoreligijne doświadczenia wzmaga się coraz bardziej. Skutek? Zaczynają lawinowo powstawać sekty.
Duchowy, ale nie religijny
W ubiegłym roku ukazała się na polskim rynku wydawniczym znakomita książka Amandy Montell, „Idź za mną. Język sekciarskiego fanatyzmu”. Według autorki opracowania „sekciarstwo jest współczesną odpowiedzią na rosnące poczucie samotności i kryzys tradycyjnych religii”. Zajmuje jej miejsce. Amanda Montell stawia cztery powiązane ze sobą tezy. „Po pierwsze, sekta to sposób organizacji życia, które totalnie podporządkowane zostaje jednej idei: religijnej, ekonomicznej czy sportowej. Po drugie, w każdym przypadku podstawowym narzędziem kreacji świata sekty jest język. Po trzecie, punktem odniesienia zawsze pozostaje religia, dlatego każda sekta – także ta ekonomiczna czy sportowa – ma charakter parareligijny. A z tego wypływa czwarta konkluzja: im mniej zdrowej religii, tym wokół nas więcej sekt, i to nie tylko religijnych” (cyt. za A. Draguła, „Sekta dla każdego. Język, który zniewala”, www.wiez.pl).
Ciekawe jest – konkluduje A. Draguła, komentując tekst A. Montell – że „etykietkę «duchowy, ale nie religijny» przykleja sobie coraz więcej przedstawicieli młodego pokolenia Amerykanów (i nie tylko). Badanie z roku 2019 pokazało, że czterech na dziesięciu milenialsów nie identyfikuje się z żadną religią, co daje wzrost o 20 punktów procentowych w stosunku do roku 2012. Jednocześnie jednak badanie z roku 2015 pokazuje, że młodzi ludzie wciąż szukają głębokiego doświadczenia duchowego oraz wspólnotowego. Duchowość coraz częściej zatem nie dotyczy już Boga. Poszukuje się jej poza religią, na przykład w treningu CrossFit albo SoulCycle (kolarstwo stacjonarne)”. Jak mówi cytowana przez Montell jedna z uczestniczek SoulCycle, trening „daje ci to, co daje religia, czyli poczucie, że twoje życie ma znaczenie”.
Ewangelia sukcesu
Czy to dziwi? Niekoniecznie. Człowiek, noszący przecież w sobie pierwiastek duchowy, potrzebuje transcendencji. Gubiąc jedynego Boga, natychmiast zaczyna tworzyć sobie wyobrażenia „swojego” boga. Sekty stare – odwołujące się do różnego rodzaju np. biblijnych mutacji, subiektywnych interpretacji guru, i nowe – absolutyzujące np. zdrowy tryb życia, bieganie, sport, football, są „czymś w rodzaju parareligii albo ją naśladują, oczywiście pod warunkiem, że za punkt wyjścia weźmiemy funkcjonalne, a nie istotowe rozumienie religii, a więc to, co robią religie, a nie to, czym są (…). Tak rozumiana religia realizuje cztery idee: doniosłe znaczenie, dążenie do celu, poczucie wspólnoty i piękny rytuał. A przecież wszystko to można znaleźć nie tylko w klasycznie rozumianych religiach i Kościołach” (A. Draguła).
Współczesne sekty chętnie odwołują się do religijnego słownictwa i skojarzeń, np.: „Mam wspaniałą okazję, by zmienić życie”, co przypomina przesłanie, które można przecież. usłyszeć w kościele. Według Montell sekty ekonomiczne to wcielenie XX-wiecznej „ewangelii sukcesu”, na której miliony Amerykanów budowały swoje ego, wmawiając sobie, że wszystko jest w zasięgu ludzkich możliwości, wszak „Bóg pomaga tym, którzy sami pomagają sobie”, a ubóstwo to wynik osobistej nieodpowiedzialności.
Zamiast pointy
Czy Thermomix®, codzienny jogging, fitness, charyzmatyczny przywódca mogą na tyle zmienić życie, że zaprowadzą mnie do nieba? Nie sądzę. Ale dla kogoś, kto odrzuca perspektywę wieczności, już tak. Łatwo o pomyłkę w zafiksowanym, wypełnionym pustką i gonitwą bez celu świecie.
To nowe wyzwanie dla Kościoła. Wszak już G.K. Chesterton powtarzał, że „gdy człowiek przestaje wierzyć w Boga, może uwierzyć we wszystko”. A to różnie się kończy. Szaleńców na świecie nie brakuje. Ale też i szans.
Źródło: Echo Katolickie 9/2025