My, ludzie, zostaliśmy obdarzeni przez Stwórcę rozumem oraz zdolnością do wolnych wyborów, zatem Boża Opatrzność czuwa nad nami jako nad istotami rozumnymi oraz wezwanymi do odpowiedzialności za siebie i za innych.
"Idziemy" nr 23/2009
Zacznijmy od dwóch przypomnień na temat Bożej Opatrzności. Po pierwsze, Boża Opatrzność rozciąga się nieustannie nad całym światem i nad wszystkimi jego częściami. Również swoją Opatrzność nad poszczególnymi ludźmi Bóg sprawuje nieustannie – w dniach zarówno dobrych, jak i złych. „Ja zabijam i Ja sam ożywiam – mówi Bóg w Pwt 32,39 – Ja ranię i Ja sam uzdrawiam, że nikt z mojej ręki nie uwalnia”.
Po wtóre, swoją Opatrzność nad ludźmi i narodami Bóg roztacza inaczej niż nad stworzeniami nierozumnymi. My, ludzie, zostaliśmy obdarzeni przez Stwórcę rozumem oraz zdolnością do wolnych wyborów, zatem Boża Opatrzność czuwa nad nami jako nad istotami rozumnymi oraz wezwanymi do odpowiedzialności za siebie i za innych.
Na chwilę osobnego przypomnienia zasługuje prawda, że Bóg obejmuje nas swoją Opatrznością również w czasie złym, kiedy spotykają nas nieszczęścia i krzywdy. Nas, Polaków, którzy jako naród zaznaliśmy w swoich dziejach wiele ciężkich krzywd, ten temat interesuje nawet szczególnie. Otóż żadne zło nie spotyka ludzi ani narodów bez Bożego przyzwolenia. W Piśmie Świętym wyrażano to za pomocą metafory, że Bóg nawet morzu wyznaczył granice – wystarczy przypomnieć znany werset Psalmu 104,9 w przekładzie Jana Kochanowskiego: „Zamierzyłeś kres pewny morzu, że wiecznemi/Czasy wezbrać nie może ani szkodzić ziemi”.
Przypomina mi się tu proroczy tekst Karola Ludwika Konińskiego, napisany na początku 1939 roku. Autor nie wykluczał, że wojna, która się wtedy zapowiadała, sprowadzi na nas nieszczęście większe jeszcze niż utratę niepodległości: Będzie to wojna o to, „czy ludzkość ma wrócić do epok straszliwej wzgardy człowieka dla człowieka, czy też ma się utrzymać w mocy ta moralność, w której się bliźniemu przyznaje toż samo człowieczeństwo, co sobie samemu”. Jeśli Hitler tę wojnę wygra – niepokoił się Koniński – Europa na całe pokolenia może znaleźć się w epoce lodowcowej, „która straszliwsza będzie dla podbitych niż niewole asyryjskie, babilońskie, indyjskie; bo teraz zwycięzcy nieludzko i zgoła diabelsko pyszni, będą mieli na swe usługi diabelską technikę”.
Jednak wielki nasz myśliciel zdecydowanie wierzył w ostateczny sens dobra. Dlatego był stanowczo przekonany, że nawet gdyby duchowa epoka lodowcowa miała zapanować na całe pokolenia, to przecież my na pewno „przetrwamy, jeżeli spełnimy pewne warunki: jeśli będziemy mieli honor i wiele pośród nas tęgich charakterów; nie przetrwamy, jeśli będzie między nami mało charakterów i mało honoru”.
Nieporównanie łatwiej zauważać i wysławiać Bożą Opatrzność w dniach dobrych. Przyjazdy Jana Pawła II do Ojczyzny, a zwłaszcza pierwsza jego pielgrzymka, to były ponad wszelką wątpliwość dni dobre. Zupełnie niespodziewanie nam się te dni trafiły. Wszyscy, którzy pamiętają czasy przed rokiem 1978, dobrze wiedzą, że to było zupełnie poza naszą wyobraźnią, ażeby Polak mógł zostać papieżem. Natomiast kiedy kilka miesięcy po swoim wyborze Jan Paweł II miał przyjechać do swojej Ojczyzny, wprawdzie wszyscy się spodziewali, że będzie to wielkie wydarzenie. Jednak zapewne nikt, zapewne również sam Jan Paweł II, nie przypuszczał wtedy, że będzie to wydarzenie dla Polski przełomowe.
Ludzie włożyli wiele wysiłku i dobrej woli w przygotowanie oraz udział w tym bezprecedensowym wydarzeniu. Jednak jego owoce przerosły wszelkie oczekiwania. Dla wyjaśnienia tego, co się wówczas stało, najwłaściwsze wydaje się porównanie z tajemnicą plonów: Rolnik wkłada swoją ciężką pracę w uprawę roli i od jego pracy istotnie zależy urodzaj, ale to nie rolnik jest sprawcą urodzaju, tylko Boża Opatrzność.
Podobnie było z tą pielgrzymką. Jan Paweł II przygotował się do niej z całym sercem i z najwyższą starannością; mnóstwo ludzi uczestniczyło w jej organizowaniu – ale to, co się wówczas stało, było jednym wielkim cudem. Z zachwytem, ale zarazem z niedowierzaniem ludzie słuchali papieża, głoszącego prawdy wprawdzie oczywiste, ale niedopuszczane do ówczesnej przestrzeni publicznej – przy czym papież głosił je w duchu szacunku i życzliwości dla wszystkich.
Jednym z pierwszych aktów, jakie miały miejsce zaraz po przyjeździe Jana Pawła II, była wizyta w Belwederze. Cała Polska siedziała wtedy przy telewizorach i z zapartym tchem obserwowała, że uroczystość, która miała być tylko formalną wymianą grzeczności, przemieniła się w spokojne i jasne przypomnienie praw, które narodowi i państwu polskiemu po prostu się należą. Nie wiem, czy młodzi Polacy, którzy nie pamiętają już czasów komunistycznych, w ogóle są w stanie domyślić się piorunującego wrażenia, jakie te słowa wówczas wywierały:
„To, że racją bytu państwa – mówił w swoim przemówieniu do Edwarda Gierka i jego towarzyszy Jan Paweł II – jest suwerenność społeczeństwa, narodu, ojczyzny, to my Polacy szczególnie głęboko odczuwamy. Nigdy nie możemy zapomnieć tej straszliwej lekcji dziejowej, jaką była utrata niepodległości Polski od końca XVIII do początku bieżącego stulecia. To bolesne, w istocie swojej negatywne doświadczenie stało się jakby nową kuźnią polskiego patriotyzmu. Słowo <
Osobiście spodziewałem się, że w tym momencie na ekranach telewizorów pojawi się napis: „Przepraszamy za zakłócenia w odbiorze”. Ale nie. Z ust Jana Pawła II zaczęły płynąć słowa, które niewątpliwie dotyczyły stosunków polsko-radzieckich: „Wszelkie formy kolonializmu politycznego, gospodarczego czy kulturalnego pozostają w sprzeczności z wymogami ładu międzynarodowego – należy cenić wszelkie sojusze i przymierza oparte na wzajemnym poszanowaniu i uznaniu dobra każdego narodu i państwa w systemie wzajemnych odniesień. Chodzi o to, żeby narody i państwa, łącząc się między sobą przymierzami celem dobrowolnej i celowej współpracy, znajdowały w tej współpracy równocześnie wzrost własnego dobrobytu i pomyślności”.
Nie chciało się wierzyć, że w komunistycznej telewizji słowa takie kiedykolwiek mogą zostać wypowiedziane. Przecież zaledwie cztery lata wcześniej próbowano sojusz ze Związkiem Radzieckim wpisać do konstytucji naszego państwa. Ale u Boga nie ma nic niemożliwego.
Mszę św. na pl. Zwycięstwa oglądałem w telewizji. Kamera starannie unikała pokazywania tłumów. Skupiała się na papieżu, od czasu do czasu pokazując uczestniczących w uroczystości księży, zakonnice oraz ludzi starych. W pewnym momencie Jan Paweł II wypowiedział pamiętne słowa: „Kościół przyniósł Polsce Chrystusa – to znaczy klucz do rozumienia tej wielkiej i podstawowej rzeczywistości, jaką jest człowiek”. W telewizji nie pokazano, że słuchacze zaczęli wtedy nieprzytomnie wręcz klaskać.
Brawami były przerywane kolejne stwierdzenia papieża, że „człowieka nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa”, że „człowiek nie może siebie sam do końca zrozumieć bez Chrystusa”, że „nie można też bez Chrystusa zrozumieć dziejów Polski”, że w ciągu pokoleń Chrystus był kimś ważnym „także i dla tych pozornie stojących opodal, poza Kościołem, dla tych wątpiących, dla tych sprzeciwiających się”.
Tymi oklaskami społeczeństwo głośno upominało się o swoje prawa do Chrystusa. Bo przez lata rządów komunistycznych odmawiano Mu miejsca w życiu publicznym, usiłowano zamknąć Go szczelnie w naszych prywatnych wierzeniach. Słowa papieża uświadomiły nienormalność tej sytuacji. Ludzie dostrzegli w nich ukryte oskarżenie porządku społecznego, z którego Chrystus miał być z całym rozmysłem wykluczony. Niepowtarzalny entuzjazm, jakim zareagowano na tę wypowiedź, świadczy o tym, że wszyscy intuicyjnie zrozumieli, że sponiewieranie naszej ludzkiej godności pod rządami komunistów ma swoją przyczynę w wyrzuceniu Chrystusa z naszego życia publicznego.
Trudno zapomnieć, że homilię na pl. Zwycięstwa zakończył Jan Paweł II wołaniem do Ducha Świętego, aby zstąpił i odnowił oblicze tej ziemi. Wolno wątpić, czy wołanie to wstrząsnęłoby tak głęboko naszym społeczeństwem, gdyby uczestnicy tamtego spotkania nie przedłużyli aż tak bardzo swoim entuzjazmem czasu słuchania całej homilii Papieża. Gdyby zgromadzone na Placu Zwycięstwa wielosettysięczne audytorium nie rozgrzało się duchowo w słuchaniu papieskiej homilii, jej zakończenie nie miałoby zapewne aż tak wielkiej mocy.
Zatem metafora siewcy, który wprawdzie nie sprawia plonów, ale bez którego ciężkiej pracy tych plonów by nie było, wymaga uzupełnienia. Apostoł Paweł napisał kiedyś: „Ja siałem, Apollos podlewał, lecz Bóg dał wzrost” (1 Kor 3,6). Tak właśnie było podczas tej pielgrzymki: Jan Paweł II siał, słuchający go naród otwierał serca na jego głoszenie, zaś Opatrzność Boża sprawiła, iż siew ten przyniósł niespodziewane, niezwykle obfite plony. Dziesięć dni papieskiej pielgrzymki w ciągu następnych 10 lat przemieniły naszą zniewoloną ziemię w ziemię ludzi wolnych.
Oklaskami społeczeństwo głośno upominało się o swoje prawa do Chrystusa
Z zachwytem, ale zarazem z niedowierzaniem ludzie słuchali papieża, głoszącego prawdy wprawdzie oczywiste, ale niedopuszczane do ówczesnej przestrzeni publicznej
opr. aś/aś