Skąd się biorą księża?
Przy ołtarzu stało czterech księży. Stanowili tak silną dominantę w prowizorycznie urządzonym wnętrzu, że trudno było oderwać od nich wzrok. Główny celebrans, o wyglądzie akademickiego wykładowcy, starannie się wysławiał. Ten obok, przypominający gwiazdora filmowego, czytał mszał schrypniętym szeptem i nieustannie się uśmiechał. Najmłodszy był brzydki i niedźwiedziowaty, ale gdy soczystym barytonem intonował — bez mikrofonu — pieśni do Serca Jezusowego, drżały pustaki w surowych ścianach. Ostatni, dobrze po sześćdziesiątce, miał minę zakłopotanego sztubaka, mówił monotonnie, a mimo to kazanie o klarownym przesłaniu, zilustrowane doświadczeniami z pracy w Brazylii, porywało. Wszyscy byli tu gośćmi na wakacjach nad morzem. Korzystając z ich obecności, proboszcz rozsiadł się w namiastce konfesjonału. Widywaliśmy go szósty rok; nigdy nie miał czasu, żeby pogawędzić. Ostatnio podupadł na zdrowiu. W swej wiejskiej parafijce w pojedynkę administrował trzema kościołami, z których dwa remontował, a trzeci budował, oraz kaplicą na campingu. Latem w niedzielę trzeba było odprawić osiem Mszy św., każdą w innej miejscowości. Teraz bodaj pierwszy raz widziałam go siedzącego; od kwadransa rozmawiał z tym samym penitentem.
Cała piątka, odmienna tak kontrastowo, że aż zabawnie, wydała mi się żywą ilustracją kazania do dzieci ks. Twardowskiego „O księżach i słoneczniku”. Widać było oto jak na dłoni, że w istocie księża są bardzo różni, i że ich wspólną cechą jest to, iż wskazują na Jezusa. Gdzieś w głowie zaczął mi się przesuwać korowód znajomych kapłanów: katecheta z podstawówki, rzetelny i pogodny, z jednym okiem piwnym, a drugim niebieskim; duszpasterz akademicki, przed którym uciekłam, nim pod jego skrzydłami przeżyłam nawrócenie; przyjaciel, który przed wstąpieniem do seminarium zdążył jeszcze świadkować na naszym ślubie; dominikanie i jezuici, z którymi odbywaliśmy rekolekcje dla małżeństw; ten spokojny i życzliwy, któremu dzieci nie przeszkadzają na „dorosłej” Mszy św.; wreszcie ten, który niedawno podawał mi Komunię dłonią telepiącą się od głodu alkoholowego i który od tamtej pory jakoś nie może opuścić mojej modlitwy... Chyba tylko bardzo krótkowzroczny powie, że wszyscy oni są czarni, biali czy jacyś tam inni — pomyślałam. Tak czy owak, dzięki Bogu, że wciąż są. A skąd się biorą? Oby się rodzili na kamieniu w czasach, w których „żyć” coraz więcej znaczy: „użyć” niż: „służyć”.
Te mimowolne myśli przerwało głośne ziewnięcie siedzącego obok mego ośmioletniego syna. Cóż, ciało może słabe, ale duch ochoczy. Ostatecznie to dzięki niemu się tu znalazłam. Mimo wszystko oto odprawia kolejny ze swoich pierwszych piątków miesiąca. Nawet dziecięcy krzyżyk nudy w kościele niesie od czasu Pierwszej Komunii jakby spokojniej. Może dlatego, że zapragnął być księdzem, aby móc z bliska zobaczyć, jak się chleb i wino przemienia w Ciało i Krew? W tym momencie majaczy mi jeszcze ostatni z korowodu, dziecięcy duszpasterz, który opowiadając maluchom o powołaniu, pokazywał im swoją własną fotografię ancymonka w szkolnym fartuszku.
Tak, pytanie: „Skąd się biorą księża?” — jest dla mnie bardzo żywotne. Nie tylko jako członka Kościoła, ale także jako matki czterech synów. Na razie małych chłopców, którzy snując plany na dorosłość, wymieniają jednym tchem: — Zostanę malarzem albo tancerzem, albo księdzem, albo piłkarzem, albo... Oczywiście, mogą nie zostać księdzem, tak jak nie zostaną piratem, kosmonautą czy poławiaczem pereł. Ale jednak biorą taką możliwość pod uwagę. Na szczęście. Bo nawet jeśli coś im kiedyś każe zmienić zdanie, to czy nie lepiej, że wszechmogący Pan żniwa zastanie w tym miejscu ich serca zamknięte drzwi, niż gdyby miała tam stać ślepa ściana?
opr. aw/aw