Heavy metal najpierw ją wciągnął, potem odebrał chęć do życia, by na koniec doprowadzić do... spotkania z Jezusem. Jak to możliwe?
Heavy metal najpierw ją wciągnął, potem odebrał chęć do życia, by na koniec doprowadzić do... spotkania z Jezusem. Jak to możliwe?
„Metalówa”, jak o sobie pisze, w podstawówce była grzeczną dziewczynką: uczącą się pilnie, posłuszną, nieśmiałą, szarą myszką. Z tej racji zwykle odstawała od reszty, przez co czuła się gorsza. Lekarstwem na to miał być heavy-metal, muzyka, którą na dobre zafascynowała się w liceum. Teksty jej nie interesowały, chodziło o ciężkie brzmienie, które wstrzykiwane przez słuchawki tłumiło ból istnienia. Satysfakcję dawało jej też poczucie posiadania oryginalnej pasji… Z czasem jej pasja przerodziła się w dręczący koszmar. Nie spała po nocach, tylko słuchała muzyki, której przesłanie wywoływało u niej rozpacz. Wciąż płakała, ale słuchała dalej.
„Szatan codziennie szeptał mi do ucha – pisze – że byłam nikim, jestem nikim i na zawsze tak pozostanie. Bóg jednak nieustannie o mnie walczył. I kiedy ignorowałam jego kolejne zaproszenia, postawił wreszcie na mojej drodze człowieka, który tak, jak ja słuchał metalu. On jednak znacznie różnił się ode mnie. Biła od niego radość i optymizm. Miał w sobie jakieś ciepło i światło. Z taką pasją mówił o Bogu i muzyce, że zaczęłam się nad sobą zastanawiać. Przynosił mi płyty grup, których nie znałam. Byli świetni i byli to… chrześcijanie.”
Czego zaczęła słuchać i jak dalej potoczyły się losy „Metalówy” przeczytacie w jej świadectwie, w najnowszym numerze „Miłujcie się”:
Miłujcie się! 2/2016opr. ac/ac