Marta Robin jest małą wieśniaczką z Galaure. Jej ziemia, jej kraina, zaorane pola to jednocześnie dom, pola, wieś i cały wszechświat
Marta Robin jest małą wieśniaczką z Galaure. Jej ziemia, jej kraina, zaorane pola to jednocześnie dom, pola, wieś i cały wszechświat. Królestwo wiejskiego dziecka nie ma granic.
Marta przychodzi na świat 13 marca 1902 roku w Châteauneuf-de-Galaure, małej wiosce w regionie Drôme, usadowionej na wzgórzu niedaleko doliny Rodanu. Trzy tygodnie później, w Sobotę Wielkanocną, otrzymuje chrzest święty w małym kościółku w Saint-Bonnet.
Ma już cztery siostry: Celinę, Gabrielę, Alicję (jej matkę chrzestną), Klementynę i starszego brata Henryka (jej ojca chrzestnego). Dom jest pełen ludzi.
Marta mieszka na gospodarstwie. W dużym hangarze mieszczą się zwierzęta, narzędzia, maszyny i zbiory. Dom mieszkalny jest bardzo prosty: kuchnia, gdzie spędza się większość czasu, mała komórka, w której mama Marty robi ser, i izba z kilkoma łóżkami. Pozostała część rodziny dzieli się dwoma pokojami na pierwszym piętrze.
Marta kocha swój dom rodzinny. Jest dumna z pięknej glicynii, której czarny i powykręcany pień pnie się wzdłuż fasady i rozdziela na dwie równoległe gałęzie, oplatające drzwi i okno. Wiosną pąki kwiatów rozkwitają bez końca. Kiedy rozchylają się w słońcu, są przepiękne, niczym strój królewski. Pszczoły przylatują, żeby zebrać z nich nektar.
Drzwi są zrobione ze świerkowego drzewa. Kiedy jest ładna pogoda rzadko się je zamyka. Gdy Marta była mała, jej tato przybił na tych drzwiach krzyż, ale bez figury Jezusa.
– Nikogo na nim nie ma – powiedział kiedyś pan Robin.
– No to my się do tego zabierzemy – odpowiedziała mu Marta.
Podwórko z ubitej ziemi i trawy przed domem jest królestwem kur i kaczek. Dwa razy dziennie rzuca się im garściami zboże lub kukurydzę. Kiedy gospodyni zawoła, zbiegają się kury. Ziarno rzucone z rozmachem opada niczym deszcz. Kaczki pluskają się w kałuży z lewej strony domu. Dzieci państwa Robin lubią to miejsce, ponieważ jest tam woda, są też drzewa i krzewy: jabłonie, morwy i pigwa.
Blisko domu znajduje się ogrodzony warzywniak. Przed bramką wejściową stara śliwa rozciąga swoje rozczochrane gałęzie. Z końcem lata potrząsa się drzewem i jego ciemne owoce o jasnym miąższu spadają na trawę. Śliwki są wyśmienite. Dzieci wyszukują je wśród trawy. Jest przy tym dużo śmiechu i zabawy.
Studnia mieści się przy sąsiednim domu, na podwórzu wspólnym dla obu domostw. Żuraw i korba pozwalają czerpać wodę z bijącego tuż obok źródła.
Ogródek warzywny jest miejscem pracy kobiet, ale to mężczyzna musi każdego roku przekopać go szpadlem. Trzeba też ciągle wyrywać zielsko, należy jednak zaczekać aż młode roślinki urosną na tyle, żeby nie pomylić ich z chwastami. Marta uczy się tego już od dziecka.
Za ogródkiem znajdują się pola uprawiane przez Józefa Robin, ojca Marty, i jego sąsiadów. Pola te rozciągają się łagodnie w zagłębieniu terenu aż do uskoku, gdzie kryje się droga na Równinie.
Tu właśnie dorasta Marta, przy mamie pracowitej i powściągliwej oraz przy ojcu solidnym i uczuciowym. To tu odkrywa świat poprzez dźwięki, zapachy i domowe obowiązki: noszenie wody, dojenie krów, pasienie owiec, zbieranie jajek. Wszystko to wpisuje się w jej psychikę.
Nieco dalej, w dolinie, jakieś trzy kilometry drogi, wokół kościoła skupia się wioska.
Kiedy jest się na zewnątrz, słychać jak w oddali trzy razy dziennie bije dzwon na Anioł Pański, tak drogi sercu Marty. Zdarza się nawet, że słychać, jak dzwony z dwóch wiosek odpowiadają sobie: „Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi”.
Za każdym razem, kiedy rodzina Robin idzie do wioski, wychodzi z zagłębienia z Moïlles i dochodzi do płaskiej drogi wystawionej na wiatr wiejący „z Równiny”, na słońce, i na deszcz. Stoi tam samotna topola. Jej błyszczące liście drżą przy najmniejszym podmuchu. Jesienią żółknie jako pierwsza. Dzieci lubią wziąć jej listek, puścić go na wiatr i patrzeć, jak spada kołysząc się niczym ptak. Stąd rozciąga się bezkresny horyzont.
Jest to fragment książki:
Raymond Peyret, Życie Marty Robin
Wydawnictwo PROMIC
opr. ac/ac