Dusza z ciała wyleciała. Strata dziecka

Mały człowiek wie, że umiera, ale nie wie, dlaczego. Zastanawia się, czemu padło na niego, przecież był grzeczny

Dusza z ciała wyleciała. Strata dziecka

Łukasz Wojtusik: Co ojciec powiedziałby kobiecie, która straciła dziecko??

Leon Knabit OSB: Nie wiem. Często stawiam pytanie inaczej: co powiedziałbym dziecku? Mały człowiek wie, że umiera, ale nie wie, dlaczego. Zastanawia się, czemu padło na niego, przecież był grzeczny. W takich sytuacjach serce matki zamiera. Nie wiem. To jest tajemnica wiary. Jak po czymś takim wierzyć, że Bóg jest sprawiedliwy, że wydany przez niego wyrok był słuszny. Trudno nam to zgłębić, odgadnąć, o co tak naprawdę chodzi. Dowiemy się później. Karol Wojtyła podczas jednego z pogrzebów powiedział mądre zdanie: „Człowiek umiera w najlepszym dla niego momencie, ponieważ Bóg jest dobry”. Trudno to zrozumieć, prawda?

Wierzącym łatwiej – znajdą pocieszenie, a co z ateistami, agnostykami?

Człowiekowi, bez względu na jego przekonania, trzeba towarzyszyć. Nie rozumiem, ale jestem z tobą. Ludzie na stanowiskach, szlachetnie urodzeni, niewierzący – wszyscyśmy jednacy wobec śmierci. Znam pewną historię jeszcze z czasów komunistycznej Polski, gdy wysoko postawionemu w hierarchii partyjnej małżeństwu zmarła córka. Za wcześnie. Na świeckim pogrzebie pojawił się ksiądz. Nie narzucał się, stał z boku. Zwyczajnie, anonimowo. Nie wiem, czy po tym doświadczeniu śmierci ci rodzice odnaleźli wiarę, ale podeszli wtedy do księdza i podziękowali, że był i ich podtrzymał na duchu. Długo siedzieli jeszcze potem w milczeniu. Najgorsze jest osamotnienie. Poczucie niezrozumienia i wyobcowania. Nie wiemy, ile potrwa żałoba, ale pamiętać będziemy zawsze. Znam człowieka, któremu zmarła córka. Spotykam go czasami, choć od śmierci dziecka minęło dziesięć lat, nadal nie pogodził się z jego odejściem. Wadzi się z Panem Bogiem, nie potrafi zrozumieć, dlaczego tak się stało. Wierzy, ale nie może pojąć zamiaru. A ja mogę go tylko wysłuchać.

Wracamy do problemu przywiązania, międzyludzkich relacji.

To mówi Pan: Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku i który w ciele upatruje swą siłę, a od Pana odwraca swe serce. Mocne słowa. Jak je rozumieć? Warto dostrzegać Boga w ciemnościach, pokładać w Nim nadzieję, choć to czasami naprawdę bardzo trudne. Jeśli wierzymy, On nas nie opuści. Im dłużej żyję, tym bardziej jestem przekonany, że ustalanie jakichkolwiek schematów nie ma sensu. Pacjenci w szpitalu również nie chorują według podręcznika. Dlatego nie możemy pomagać innym, którzy cierpią na podobną do naszej dolegliwość, proponując im nasze leki. Trzeba zasięgnąć porady specjalisty, lekarza. Boli nas nie tylko ciało, dusza też choruje.

To banalne, ale ważne, jak rozumiem – różnimy się, dlatego nie ma jednego schematu w podejściu do śmierci?

Trudno wyobrazić sobie sytuację, w której Bóg wytwarza matrycę człowieka i potem tylko replikuje. Nie, On powołał do życia miliardy unikalnych osobników. Dlatego życie i śmierć, ich rozumienie, przeżywanie ma bardzo zindywidualizowany charakter. Możemy się tylko posłużyć apteczką pierwszej duchowej pomocy – to podstawy ludzkiego zachowania takie, jak współczucie, bycie z kimś w trudnej sytuacji, opieka. Ale każdemu trzeba je dozować według innej recepty. Jeśli wierzymy, zwiększamy szansę na sensowną obecność przy drugim w milczeniu i modlitwie.

Sugeruje ojciec, że osobie wierzącej jest po prostu łatwiej? Położę się krzyżem w kościele, pomodlę...

Nic z tego. Chodzi jedynie o pewnego rodzaju kapitał. Bóg nie zdejmie z ciebie krzyża, ale pomoże ci znieść trud jego dźwigania. Napisał do mnie jakiś czas temu siostrzeniec: „Wujku, zachwianie się franka na rynkach walutowych spowodowało, że mój kredyt wzrósł o ponad sto tysięcy złotych. Wszystkie plany runęły”. Trudna sprawa. A gdybyśmy mieli miliard w banku i zgubili dziesięć milionów? Mała strata, zostanie nam całe mnóstwo pieniędzy, mamy zabezpieczenie. Szkoda straty, ale jest za co żyć.

Wiara jako lokata kapitału dla duszy?

Coś w tym rodzaju. Śmierć pozbawia nas wpływu na świat. To, co po niej następuje w doczesności, zajmuje tylko żyjących. Muszę się przyznać, że czasami jako proboszcz cieszyłem się z pogrzebu.

Dlaczego?

Nie chodzi o to, że ofiara wpłynęła (uśmiech). To nieważne. Jeśli człowiek cierpiał, wyspowiadałem go, namaściłem i spokojnie mogłem mu pomóc przejść dalej. Mogłem się tylko cieszyć, licząc też po cichu, że dzięki jego wstawiennictwu może się jednak dostanę kiedyś do nieba (uśmiech).

Pytał ojciec Boga, dlaczego zabrał tak szybko zabrał ojcu tatę?

Kiedy Niemcy go rozstrzelali, miałem czternaście lat. Do dziś nie znamy miejsca jego pochówku. Trochę jak z Mojżeszem. Ponad czterdziestu więźniów rozstrzelano w Warszawie, ich ciała Niemcy wywieźli gdzieś na „łączkę”. Może usypali prowizoryczny grób? Nie wiemy. Mamusia nagle została sama. Pamiętam smutek, powagę, strach, ale nikt nie rozpaczał. Trzeba było dość szybko zająć się codziennym życiem, Niemcy nie dawali nam chwili wytchnienia. Straciliśmy ojca, który utrzymywał rodzinę, ciężko było o jedzenie, handlowaliśmy czym się dało, żeby przeżyć. Jego śmierć nas przygniotła, ale nie było czasu na rozpacz. Gdy nowotwór dotknął mojego szwagra, urzędnika kolejowego, powiedział: „Trzeba odejść. Będę żył: albo tu, albo tam”. Oczywiście żonie nie było wesoło, bo byli zgodnym, kochającym się małżeństwem. Powiedział jej wtedy: „Cicho, nie krzyw się, bośmy dobre życie mieli”. Na uroczystościach pogrzebowych nie zabrakło kolejarzy, grała orkiestra, a mnie nie wiedzieć czemu przypomniał się film z Kargulem i Pawlakiem, gdzie w najpoważniejszych sytuacjach musiała wybuchnąć jakaś afera. Szwagrowi grali marsza pogrzebowego a mnie w głowie kołatał się marsz Macieja Zembatego: „Jak dobrze mi w pozycji tej, / w pozycji hory-zon-tal-nej. / Ubodzy krewni niosą mnie na swych ramionach / a za trumną idzie żona”. I pomyślałem sobie wtedy: „Zbyszek by się z tego śmiał”. Śmierć to trudna próba. My nigdy w rodzinie nie afiszowaliśmy się z cierpieniem, podobnie jak nie jesteśmy religijni na pokaz.

Czy umierający może nam pomóc przejść przez jego śmierć?

Pewnie, choć to również trudne. Kiedyś siostra powiedziała mi, bym umierającym mówił, że mają pomóc przeżyć swoją śmierć tym, co zostają. Żeby umierali bez spazmów, lamentów: „Tak chciałbym żyć! A co wy beze mnie poczniecie?”. Okazuje się, że wystarczy nie dodawać cierpienia. Milczenie, spojrzenie, dotyk wystarczą, by złagodzić odejście innym. Nie tylko my czuwamy nad chorymi i pomagamy im odejść, oni także nam pomagają. Niech ci, którzy umierają, pomogą przetrwać tym, którzy zostali. Utopijne? Jeśli po prostu nie będziemy dokładać sobie bólu, zrobimy olbrzymi krok w kierunku tej utopii.

Fragment książki Łukasza Wojtusika i Ojca Leona Knabita OSB pt. „Dusza z ciała wyleciała. Rozmowy o śmierci i nie tylko” – Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama