Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (7/2000)
Wpadłem niedawno do Austrii jak po ogień — brzmi to pretensjonalnie, lecz takie sformułowanie jest chyba najbliższe krótkotrwałości wizyty. Jeszcze niewiele lat temu taki wyjazd byłby w ogóle niemożliwy: podróż zagraniczną planowało się długo i z namaszczeniem, a jeśli już udało się uzyskać paszport, to nie po to, żeby w dwa dni być z powrotem. Nie to jedno się zmieniło — nie chciałbym zbytnio denerwować tych moich rodaków, dla których podróż do sąsiedniego miasta staje się finansowym problemem, ale żeby dać świadectwo prawdzie, muszę wspomnieć o prawdziwej inwazji polskiej, którą można zimą zaobserwować.
Podążając z Wiednia na północ, podróżny mija setki pędzących na południe okazałych aut z bagażnikami na narty przyczepionymi do dachu. Auta mają czarne — nasze — tablice rejestracyjne. Rodacy jadą, żeby wydawać pieniądze na przyjemności, zamiast je zarabiać, albo troskliwie obracać każdą monetę w palcach przed jej pożegnaniem. W Grazu na rynku duży sklep ogłasza zimową wyprzedaż po niemiecku i... po polsku. Jeszcze ważniejsze: zmienił się stosunek wielu Czechów, którzy dziesięć lat temu traktowali przybyszów z północy jak złośliwą szarańczę — dzisiaj z uśmiechem na ustach podają w restauracji menu w języku polskim, bo żyją z osób posługujących się tym językiem. Są to symptomy wspólnoty europejskiej może marginalne, ale za to odczuwalne na własnej skórze; telewizja ukazuje zazwyczaj Europejczyków wszystkich krajów łączących się podczas kolejnej konferencji politycznej.
Dopiero z telewizji dowiedziałem się, że wróciłem z kraju, który Europa traktuje podejrzliwie. Pojawiła się możliwość, iż w skład austriackiego rządu wejdzie niejaki p. Heider, co się w wielu krajach wydaje przesadnie demokratyczne. Austria zresztą już kiedyś przesadziła z demokracją i wybrała sobie na prezydenta Kurta Waldheima, oszczędzając na podróżach zagranicznych głowy państwa, bo byłego oficera Wehrmachtu nie chciano przyjmować na salonach (do dziś ciekawi mnie dlaczego wcześniej, wybierając go na sekretarza ONZ, nie odkryto plam w życiorysie — może jednak lustracja nie jest tak całkiem pozbawiona sensu).
Po tragicznej wpadce z Hitlerem, demokracja woli dmuchać na zimne; już parę lat temu z Europy zachęcano władze Algierii, aby siłą zapobiegły skutkom wyborczego zwycięstwa partii islamistów. Dzisiaj na cenzurowanym znalazła się Austria, która nie potrafiła przykroić demokracji, jak np. Francja, gdzie na partię Le Pena głosuje 15 proc. wyborców, a mimo to nie uzyskuje ona miejsc w parlamencie. Prawdopodobną przyczyną austriackich problemów nie jest jednak ordynacja, lecz wieloletnie wspólne rządy największych partii, które powinny być we wzajemnej opozycji. Ludzie, którzy nie są z rządów zadowoleni, w końcu głosują na kogoś spoza tego zgodnego układu. Zgoda, zgoda, a wtedy rękę po władzę wyciągnie jakiś populista. Polityka to nie komedia Fredry, z czego powinni sobie zdać sprawę wszyscy ludzie oburzeni gwałtownymi niekiedy sporami polityków.
opr. mg/mg