Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (22/2000)
Nocna dyskusja w telewizji. Dwie ślicznotki opowiadają o „wolnej miłości” i o „wolnych związkach”, w jakich żyją. Im i ich partnerom jest z tym dobrze, nie widzą potrzeby legalizacji swych związków. Ich miłość jest wolna, bo oni potrafią kochać się bez papierka. Wolna od pęt nakładanych przez prawo, przez moralność katolicką. Z niej owe panie już się wyzwoliły, podobnie jak kolejna dyskutantka, która wyzwoliła się z małżeństwa.
Dwa małżeństwa o ponaddwunastoletnim stażu usiłowały wykazać frazeologię wywodów o „wolnej miłości”, pokazywały brak logiki w tej mowie. Myślą przewodnią ich wypowiedzi była odpowiedzialność za drugiego człowieka — co jest prawdą, ale nie do tego sprowadza się przecież problem. Niestety, nic pozytywnego nie wniósł ksiądz, który zabierając głos, gromił, straszył i zarzucał ignorancję (akurat ten zarzut wydawał się najmniej na miejscu).
Otóż deprymujące było to, że w audycji o — wolnej! — miłości, nie było mowy o miłości. Słuchało się tego jak opowiadań o zabawie w miłość, a już nieporozumieniem było stosowanie przymiotnika „wolny”. Bo wolny jest człowiek, on dysponuje sobą. Możliwość dysponowania sobą, to istota wolności. Najwyższym aktem wolności jest oddanie się drugiej osobie, związanie z nią na wieczność. Ślubując sobie dozgonną wierność, partnerzy nie ograniczają swej wolności, lecz wychodząc ponad siebie, maksymalnie z niej korzystają i realizują się jako osoby ludzkie. Ślubując, wiążą się ze sobą — a to zakłada uznanie i przyjęcie drugiej osoby, akceptację nie tylko jej pozytywów, ale i słabości oraz naleciałości, od których nikt przecież nie jest wolny. Trudno mówić o miłości wtedy, gdy ona jest zaplanowana tylko na czas „dopóki nam będzie dobrze”. Nie brzmią autentycznie słowa o miłości, gdy są one uwarunkowane zastrzeżeniem „w razie czego się rozejdziemy” — hipotetyczna miłość to nie miłość.
Nie o miłości, lecz o fizjologii mówił znany aktor i reżyser, opowiadając, że „pierwszy raz” żenił się jako siedemnastolatek, bo „się przespał z dziewczyną”, a po trzech latach nie zostało między nimi już nic, absolutnie nic. Co to ma wspólnego z miłością — wolną czy jakąkolwiek? Są to słowa, jakich dziś wiele, ale używane fałszywie, bo nie w znaczeniu przypisywanym im w słownikach, lecz w zupełnie dowolnym, nieraz zgoła przewrotnym. „Miłość” to jedno z najbardziej nadużywanych słów, musi znieść różne podszywane pod nie treści, nieraz pełne hipokryzji. Sprawdzianem miłości jest wierność, w wierności staje się ona konkretem życiowym, nie zdanym na zmienność uczuć, ani nie uzależnionym od przemijającej przecież atrakcyjności. Właśnie wierność jest sposobem na nieuleganie przemijalności, upływowi czasu; trwająca wierność ma być tym, co nie podpada pod czas, stąd wziął się zwrot „wieczna miłość”. Wieczna — niezrutynizowana, nieruchoma, „z nawyku”, lecz pełna, ogarniająca całego człowieka, na dolę i niedolę, „cokolwiek by się działo”.
Audycja była o „wolnej miłości”, ale nikt nie mówił o miłości. Nie postawiono też pytania, od czego ma być wolna taka „wolna miłość”. Wyszło na to, że wolna miłość jest wolna od miłości. A wolne związki to takie, w których doznaje się przyjemności, nie ma żadnych obowiązków. Ale to złudzenie, bo na tym świecie nie ma związków bez obowiązków.
Koryfeusze owych wolnych związków chętnie odwoływali się do tolerancji. A na mnie wywarli wrażenie tolerancyjnych wyłącznie dla siebie. Bo gdy drugi człowiek przestaje się podobać, zostaje odrzucony. Wspomniana audycja to kolejna okazja do postawienia sobie pytania: czy potrafimy akceptować drugiego człowieka bezinteresownie, dlatego że jest?
opr. mg/mg