Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (38/2000)
W listopadzie ubiegłego roku "Rzeczpospolita" ogłosiła miażdżący raport o telewizji. Na podstawie tygodniowej obserwacji opisano zawartość elektronicznej paszy, którą karmi się polskich odbiorców. W szczególności krytyce poddano dwa programy tzw. telewizji publicznej, którą zmuszeni jesteśmy opłacać niezależnie od tego, czy ją oglądamy, czy nie - wystarczy, że mamy telewizor w domu. I co? I nic, spłynęło jak woda po gęsi. Szefowie telewizji dali zdecydowany odpór - chyba nawet nie musieli, bo i tak są nie do ruszenia. Telewizja, excusez le mot publiczna, nadal drwi sobie z publiczności, do której każdy posiadacz telewizora musi należeć. Dwaj panowie Kwiatkowscy z coraz większą butą - tym większą, im wyższe są notowania pana Kwaśniewskiego i SLD - okazują swoje dobre samopoczucie. Nawet wtedy, gdy w ich programach przedstawia się z masochistyczną satysfakcją ludzkie nieszczęścia, obu panom nie zadrży głos, chociaż te dziesiątki tysięcy złotych, które jeden z nich otrzymał za przejście od jednego biurka do drugiego, mogłyby pomóc chłopcu szukającemu pieniędzy na zagraniczne leczenie. Historia chłopca, przedstawiona w "Panoramie" i powtórzona w "Wiadomościach", miała jednak inną wymowę: to zły rząd i jeszcze gorsze kasy chorych nie chcą dać pieniędzy. To stały motyw - ukrytą tezą większości doniesień telewizji publicznej jest sugestia, że w Polsce poza rządem nic nie trzeba zmieniać. O reformach dowiadujemy się samych najgorszych rzeczy, nie wiadomo tylko, dlaczego trzeba było je wprowadzić. Według telewizji publicznej, reformatorzy są idiotami, którzy wprowadzili zmiany na swą zgubę, bo też oglądają telewizję i z niej dowiedzieli się, iż najlepsze co Polska ma to prezydent Kwaśniewski i obecna opozycja. Oczywiście, w telewizji nie pracują kretyni i na wszystko mają kwity, mające świadczyć o rzetelności. Nawet gdy policzy się preferencje polityczne co do sekundy, to i tak okaże się, że Krzaklewski jest winny swej nieobecności, bo nie jest prezydentem i nie siedzi w więzieniu. Jednak, jak powiedział Einstein, nie wszystko, co się liczy, da się policzyć i nie wszystko się liczy, co się da policzyć. Kampanię prezydencką telewizja publiczna mierzy na sekundy, i zamiast pokazać debatę o Polsce, pokazuje błaznujących kandydatów, co ośmiesza nie ich, lecz demokrację. Publicyści żałują, że nie ma dyskusji o programach - a skąd ludzie mają znać programy, skoro "skrętki" przedstawiają jarmark zamiast poglądów? Programy miały być przedstawione w "Tygodniku Wyborczym", do którego spec od kampanii żniwnej zaprosił ekspertów nielękających się wypowiedzieć własnego zdania. Nie lękali się unisono odsądzać od czci i wiary wszelkich kontrkandydatów miłościwie panującego prezydenta - zaiste, szaleńcza to była odwaga w telewizji publicznej. Jedynie p. Bugaj "podpadł", twierdząc, że król jest nagi: trudno dyskutować z jego poglądami, bo stroni od konkretów jak diabeł od święconej wody. Może ta telewizja jest publiczna, ale nie moja. Gdybym nie musiał płacić abonamentu, to przynajmniej mógłbym sobie pozwolić na kodowane transmisje z meczów piłkarskich, których żaden Kwiatkowski nie reżyseruje.
opr. mg/mg