Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (8/2001)
Pojawienie się tworu medialno-politycznego jakim jest Platforma Obywatelska budzi złość i niepokój jednych, sympatię i satysfakcję innych. Wyraźnie zmieniły się wyniki sondaży, Unia Wolności traci około połowy swoich zwolenników, SLD około jednej piątej. Szczegóły programowe dawkowane są na razie skąpo i obracają się najwyraźniej w zaklętym kręgu reorganizacji, czyli wymiany urzędników na swoich i wymiany tabliczek na drzwiach na inne. Koszty nowych druków i pieczątek pokryję ja, podatnik. Nie ma wyjścia, niezależnie na kogo będę głosował lub nie głosował, do mnie, do podatnika przyjdą po forsę na nowe pieczątki.
Czy jednak nie będzie z tego wszystkiego jakiegoś pożytku? Przecież demokracja to taki ustrój, w którym moje życie ma zależeć od moich decyzji. Nie wszystko tu da się policzyć w kategoriach średniej płacy, najniższej renty, ruchu cen. Według tych kategorii jesteśmy w sytuacji pięć razy gorszej od krajów Unii Europejskiej. Jeśli jednak bierze się pod uwagę bardziej złożone statystyki określające tak zwaną „jakość życia”, a uwzględniające takie czynniki jak trwałość rodzin, bezpieczeństwo na ulicach, śmiertelność noworodków, zagrożenie ekologiczne, dostęp do nauki i informacji, to okaże się, że przewaga Unii jest wyraźnie mniejsza — nasze wyniki to aż 60 czy 70 proc. ich poziomu.
Otóż jestem przekonany, że przy całej marności i ograniczeniach naszego życia politycznego i niedoskonałości kierujących nim elit, ciągle jeszcze mam — i każdy obywatel ma — dość duże szanse pozytywnego wpływu na los swojej rodziny, środowiska, gminy, kraju. I teraz, kiedy szum i zamieszanie wokół Platformy, kiedy politycy coś tam w końcu mówią o programach — my, tu na dole powinniśmy wołać o więcej wątpliwości, o głębsze pytania, o kwestionowanie tego, co cała klasa polityczna milczkiem uznaje za niepodważalne, oczywiste, opieczętowane racją stanu.
Czy to prawidłowe, że ci, którzy nas prowadzą do Unii, już tam są? Już chcą zarabiać jak ich koledzy z Brukseli i tak zarabiają? Czy nie warto stale mówić o przyzwoitości i umiarze, stale publikować zarobki ludzi na wysokich stanowiskach opłacanych z budżetu. Naprawdę, jeśli ktoś chce być milionerem, niech zajmie się przemysłem, a nie wmawia, że musi żyć na poziomie gwiazdy filmowej z pieniędzy podatnika.
Czy stać nas na taki system pomocy społecznej, pomocy rodzinom, zasiłków, rent i emerytur, który pozostawia bez ratunku wiele rodzin, rozszerza obszary nędzy, a jednocześnie żywi dobrze nie tylko kierujących nim urzędników, ale także olbrzymią masę kombinatorów i naciągaczy, oszustów i wydrwigroszów? Wiadomo — im bardziej szczegółowe przepisy ustanowione centralnie, tym więcej okazji do nadużyć. W małych, znających się wzajem i ożywianych duchem współpracy wspólnotach, tych okazji jest mniej.
A rolnictwo? Po katastrofie choroby szalonych krów niemieccy bossowie gospodarki ogłaszają wszystkim, że wielkie, przemysłowe farmy to błąd i ślepa uliczka, że przyszłością jest rolnictwo ekologiczne, rodzinne, małe farmy produkujące w sposób naturalny. Czy my nie jesteśmy bliżej takiego rolnictwa niż Unia? Po co rozpędzać się w pogoni za tymi, którzy właśnie wycofują się w panice znad krawędzi przepaści?
Może to nie najpotrzebniejsze, nie najważniejsze pytania. Jednego jednak jestem pewny — trzeba pytań, pytań dla nas fundamentalnych, a dla polityków kłopotliwych.
opr. mg/mg