Państwo w pułapce

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (22/2001)

Fabryki samochodów przeżywają kryzys. Spada liczba sprzedawanych pojazdów, firmy stają przed widmem bankructwa. W Polsce winą za sytuację obciążono rząd. Pamiętam wypowiedzi przedstawicieli fabryk utyskujących, że rząd nic nie robi, aby ukrócić import używanych aut czy zgoła wraków zgarnianych ze złomowisk. W tym nieokiełznanym imporcie widziano przyczynę stagnacji na rynku samochodów nowych, zwłaszcza tych tańszych. Lamentom fabrykantów wtórowali dziennikarze: bezczynność rządu powoduje zahamowanie produkcji, przymusowe urlopy, zwolnienia z pracy, plajty dostawców i dealerów. Rząd winien.

Więc rząd się zmobilizował. Wprowadził stosowne zakazy i ograniczenia: nie wolno importować samochodów wycofanych już z eksploatacji. Laweciarze zablokowali przejścia graniczne w proteście przeciw decyzji rządu. Barwnie malowali szkody, jakie rząd wyrządza. Rząd winien. Dziennikarze i tym razem wtórowali: tak, rząd winien.

I tak źle, i tak niedobrze. Za każdym razem obwinia się rząd. Sam ten fakt nie dziwi, mamy wprawę w znajdowaniu kozła ofiarnego. Zastrzeżenia budzi praca dziennikarzy. Boć często jedni i ci sami przytakiwali zarzutom przeciw rządowi: że toleruje sprowadzanie wraków, a potem, że nie toleruje. Nie wiem, czy nie dostaje kompetencji czy odwagi (a może rzetelności?), by nie tylko pokazywać obrazki, ale też zająć stanowisko.

Ale nie o postawę dziennikarzy mi chodzi, lecz o rząd. Nie o ten, konkretny, lecz o kolejne rządy. I nie o rozstrzygnięcia w tej czy innej sprawie, lecz o to, że kolejne rządy nie umieją wyzwolić się z pułapki, którą same sobie ustawiły. A polega ona na wciąż jeszcze zbyt rozległym interwencjonizmie państwa oraz — co się zresztą z tym łączy — na zbyt skomplikowanym, nieprzejrzystym prawie w dziedzinie gospodarczej. Skoro rząd ingeruje w sferę gospodarczą czy np. kulturową, trudno się dziwić, że interwencje są kierowane pod jego adresem, a protestujący z reguły chcą rozmawiać z premierem. Z żadnym tam „jakimś” wiceministrem („urzędniczyna” to najłagodniejszy epitet), tylko właśnie z premierem. Skoro skarb państwa jest właścicielem firm i przedsiębiorstw, żądania podwyżek, ulg, zamówień wysuwa się pod adresem tych, co owym skarbem zarządzają — czyli właśnie rządu. Ustępstwa rządu owocują kolejnymi przedsięwzięciami subsydiowanymi przez podatników (praktycznie: przez wszystkich na rzecz niektórych). Często takie przedsięwzięcia są opakowane w pięknie brzmiące hasła — które po jakimś czasie stworzą okazję do kolejnych protestów, boć przecież mają zaprogramowaną niewydolność ekonomiczną. Wyzwiska na rząd rozlegają się równolegle do wzrostu jego wydatków.

Najgorsze jest to, że nie widać szans na wyzwolenie się państwa z tych pułapek. Coraz wyraziściej rysuje się tendencja odwrotna, a jeśli da się jej odpowiednią oprawę (np. przez przyozdobienie przymiotnikiem „polski”) zyska nawet duże poparcie społeczne. Bo nie trzeba wysilać się, stawać w szranki konkurencji — w razie czego zaprotestuje się, a rząd się ugnie. Wszakże nie zastosuje siły przeciw własnym obywatelom.

I tu mamy sprawę postawioną na głowie. Bo angażując się w gospodarkę czy kulturę, państwo staje się jednym z partnerów, a nie organem władzy. Zamiast stać ponad sporami i kłótniami, a pilnować ich pokojowego przebiegu, państwo wdaje się w te kłótnie — jest jedną ze stron, a nie władzą. A skoro państwo — czyli rząd — jest stroną, to nigdy nie zadowoli wszystkich. Nie zadowoli „drugiej strony” — strona jest z definicji stronnicza. Dlatego tak czy siak, protest będzie skierowany przeciw rządowi. Zaś dziennikarze zawsze poprą protestujących, gdyż uważają się za konkurującą władzę.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama