Post i neo

Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (29/2002)

Nominacja nowego ministra finansów wzbudziła szereg komentarzy. Jest to znana postać, która funkcjonowała już na polskiej scenie politycznej. Jak rzadko który minister, ten okazywał wyrazistość swojej twarzy. Objawił się jako świetny profesjonalista, jako człowiek posiadający tupet, jako ktoś bezwzględny w sprawowaniu władzy, a zarazem umiejący czerpać obficie z życia. Typ nowego ministra jest pewnym modelem, do którego przystaje dziś wielu pomniejszych prominentów. Myślę, że wręcz można mówić o swoistym syndromie post- i neo-. Z jednej strony prezentowany jest mechanizmy sprawowania władzy postkomunistycznej (nie chodzi o konkretną formację lewicową, partię polityczną) — żądza władzy l la komuna jest cechą wielu z nas, niezależnie od oficjalnych etykiet poglądów. Jest to żądza ujawniana w bezwzględności poczynań, w eliminowaniu wczorajszych partnerów, a dzisiejszych wrogów, i spychaniu ich na banicję. W dodatku jest to działanie ujawniane pod szyldem wzniosłych idei takich jak racja stanu, dobro wspólnoty Kościoła, dobre imię, cudze szczęście. Cóż, protoplaści tego działania czynili to, co czynili w imię wyzwolenia ludzi pracy, powszechnego braterstwa, wolności itp. Element neo- oznacza czynnik neokapitalizmu. Cała władza w ręce współczesnych nowobogackich. To upaja. To działa jak narkotyk. Znowu, niekoniecznie musi oznaczać to konkretną opcję filozofii społecznej. Neokapitalistą może być pazerny biznesmen, który prywatyzuje potężny sektor gospodarki i bardziej jeszcze z reguły pazerny dorobkiewicz, który otrzymuje od firmy jakieś dobra do użytku własnego i czyni z nich swoją prywatną własność. Mechanizmy związane z funkcjonowaniem tych dwóch elementów - władzy i pieniądza - są stare jak świat. I zawsze są w jakiejś mierze post- i zarazem neo-. Rzecz jedynie w tym, że niezależnie od mechanizmów etycznych — po władzę i po pieniądz sięga człowiek. Niekiedy jest to — mimo wszystko — specjalista, profesjonalista, choćby arogant. I może wówczas taki ktoś drażnić, ale budzi też nutkę szacunku. Najgorszą wersją układu jest nowobogacki i bezwzględny we władzy ktoś, kto jest osobowościowym zerem. A takich zer jest więcej niż na naszych banknotach. PaweŁ Bortkiewicz TChr Minister za plecami szesnastolatków Lato w pełni, toteż dzieci, którym udało się dokądkolwiek wyjechać, piszą błagalne listy, takie jak ów młody dżentelmen: „Kochani Rodzice! Przyślijcie mi okulary, bo ostatnio nie widzę pieniędzy. Wasz Ziutek”. Ale nie wszyscy uczniowie mają beztroskie wakacje, dotyczy to zwłaszcza wielu tegorocznych absolwentów gimnazjum. Dramatyczna rekrutacja do szkół średnich jest już wprawdzie dla nich tylko żałosnym wspomnieniem, ale niejeden do tej pory przeżywa rozterki, czy postąpił właściwie, składając dokumenty np. do trzech, a nie do piętnastu szkół. Wiem coś o tym, jako ojciec pannicy, która uczestniczyła w tym nieszczęsnym boju o miejsca w liceach. Ona i jej rówieśnicy — szczególnie ci, którym nie udało się dostać do wymarzonej szkoły — na długo zachowają w pamięci początkowe dni lata Anno Domini 2002. Czarę goryczy przepełniły mass media. Oto w publicznych „środkach masowego rażenia”, które są od dawna tubą propagandową lewicy, winą za cały ten zgiełk próbowano obciążyć uczniów, a nie Ministerstwo Edukacji.

Sugerowano bowiem, jakoby absolwenci gimnazjum byli sami sobie winni, ponieważ do zbyt wielu szkół składali dokumenty. A to ci dopiero wymyślili! Czyli to nie w Ministerstwie Oświaty zabrakło wyobraźni, kiedy — ustami szefowej resortu — ogłoszono, że absolwenci gimnazjum mogą złożyć dokumenty do nieograniczonej ilości szkół? Kto więc zawinił: szesnastolatki? Nie sądzę, aby szczytem elegancji była próba ukrywania urzędników państwowych za plecami „małolatów” i przerzucania na dzieci odpowiedzialności za błędy dorosłych. Jakże to krzywdzące dla tych młodych ludzi, którzy, po kolejnej fatalnej decyzji ministerialnej, stracili sporo nerwów i przelali niejedną łzę. To jest, doprawdy, gruba nieprzyzwoitość — jak powiedziałby pewien żydowski kupiec. Cóż się jednak dziwić, skoro minister Łybacka od początku swego urzędowania specjalizuje się w popełnianiu błędów, ujawniających wyjątkową nieudolność podejmowania decyzji. Zaczęło się już od maturzystów, którzy usłyszeli, że będą zdawać maturę po staremu, chwilę później, że według nowych zasad, aż w końcu okazało się, że mogą sami dokonać wyboru.

Trzeba było słyszeć głosy maturzystów — a ja słyszałem! — którzy komentowali ową ministerialną chwiejność. Wśród następnych decyzji chyba największe wzburzenie wywołała ta, bodajże z przełomu marca i kwietnia, że o świadectwie z czerwonym paskiem mogą marzyć tylko ci absolwenci gimnazjum, którzy z testów końcowych uzyskają odpowiednio wysoką liczbę punktów. Do tej pory, jak wiadomo, takie wyróżnienie przysługiwało uczniom, którzy mieli na świadectwie odpowiednio wysoką średnią ocen z poszczególnych przedmiotów. Ministrowi, oczywiście, przysługuje prawo do zmiany dotychczasowych kryteriów, ale odnośnie przyszłorocznych świadectw, a nie na dwa miesiące przed zakończeniem roku szkolnego! Wśród uczniów, rodziców i nauczycieli zapanowało takie poruszenie, że po kilku dniach decyzja została anulowana. Ale pozostał zgrzyt: gimnazjalistom — niesmak, a minister Łybackiej — świadectwo z czarnym paskiem, które wręczono jej za wątpliwe zasługi na rzecz oświaty. Drżyjcie więc nauczyciele i uczniowie, bo w nowym roku szkolnym wszystko się może zdarzyć! Wakacje letnie w końcu przeminą, a przecież nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy urzędnicy ministerialni nie wymyślą np. egzaminu wstępnego dla sześciolatków do „zerówek”...

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama