Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (51-52/2002)
Słychać już kolędę, na niebie lśni Gwiazda, a ludziska zaczynają łamać się opłatkiem — to znak, abyśmy i my zaczęli życzyć sobie nawzajem wszystkiego co najlepsze. Jak tu nie kochać świąt, nawet jeśli o tej porze umiera z zimna wielu ludzi? Nie tylko z powodu trudnych warunków klimatycznych, ale również za sprawą fatalnej organizacji niesienia pomocy. Bo upaństwowione miłosierdzie nie zawsze zdąża na czas.
Niedawno dziennikarz jednej z gazet, przebrany za kloszarda, położył się na warszawskim placu Zamkowym, a potem przed siedzibą ministerstwa pracy i jeszcze na Alejach Jerozolimskich. Nie zainteresował się nim nikt poza staruszką oraz patrolem policji, który jedynie go wylegitymował. Czyżby andersenowska dziewczynka z zapałkami nadal tułała się po ulicach naszych miast? W tym czasie my, w cieple swoich mieszkań, dzielimy się opłatkiem...
Wspominałem kiedyś o wigilijnych dowcipnisiach, którzy nawiedzili przed laty rodzinny dom mojego Ojca, który był wówczas jeszcze dzieckiem. Jego starsi bracia liczyli już po „naście” lat i, doprawdy, musieli komuś nieźle zaleźć za skórę, skoro w takim dniu nasłano na nich przebierańców. Każdy z nich, odziany w szaty św. Mikołaja, trzymał w ręku — zamiast worka z prezentami — pasek. Kiedy tylko przekroczyli próg domu, zaczęli wszystkich lać, gdzie popadło i do tej pory nikt nie wie, kim byli owi przebierańcy. A przypominam, raz jeszcze, owo wydarzenie, znane mi z rodzinnych opowieści, bo przecież i dzisiaj nie brakuje rozmaitych przebierańców. Jeśli więc ktoś z czcigodnych utracjuszy raju sądzi, że spotkał św. Mikołaja albo — jak powiadają na wielkopolskiej ziemi — „Gwiazdora”, uprzedzam, że to wcale nie musiał być dobrotliwy biskup z Mirry. Osobiście darzę go wielką sympatią i zachowuję we wdzięcznej pamięci, jako tego, który przyniósł mi kiedyś ołowiane żołnierzyki, drewnianego konika na biegunach, kukiełki, klaser do znaczków oraz scyzoryk.
Nastały jednak takie czasy, w których zewsząd słychać niestworzone historie o jakimś Mikołaju z Laponii; mówią o nim nie tylko dziennikarze radiowi i telewizyjni, bo i prezydentowa Kwaśniewska powitała, w siedzibie swego małżonka, jakiegoś żałosnego przebierańca. Fałszywy rodowód i wizerunek św. Mikołaja jest więc już bardzo rozpowszechniony. Zamiast miłosiernego biskupa z Mirry kreuje się nam dziwaczną postać holywoodzkiego krasnala — rubasznego, pucołowatego i brodatego, z perkatym nosem, wskazującym na wyjątkowo „długotrwałe spożycie” — podróżującego saniami, ciągniętymi przez renifery. A na dodatek powiada się, że to święty. No nie — zapewniam o świętych to ja coś niecoś wiem!
Ktoś z braci dziennikarskiej twierdzi, że w Niedzicy mieszka mały Bartłomiej Mikołaj święty. Do niedawna żył pośród nas także Mikołaj święty, lecz wyemigrował z Polski. Może do Laponii? Natomiast w Oslo, w proteście przeciw komercjalizacji Świąt Bożego Narodzenia, ustawiono przed dworcem kolejowym choinkę udekorowaną banknotami o rozmaitych nominałach. Jak można było przewidzieć, drzewko szybko zostało ogołocone z banknotów. I chyba trudno się dziwić: jak komercjalizacja, to na całego!
Sam św. Mikołaj o Laponii, zapewne, nie słyszał. A, poza tym — w odróżnieniu od wielu „dobroczyńców”, nadzwyczaj chętnie praktykujących miłosierdzie na cudzy koszt — działał anonimowo, obdarowując bliźnich cząstką swojego majątku. O czym przypominam, łamiąc się opłatkiem...
opr. mg/mg