Czy Europa i Ameryka są odpowiedzialne za budowę organizmów państwowych na Bliskim Wschodzie i w krajach trzeciego świata?
Być może czas już powiedzieć, że na Europie i Ameryce spoczywa odpowiedzialność za budowę organizmów państwowych i za ocalenie życia tysięcy ofiar wojen plemiennych (jak w dzisiejszym Sudanie) czy dyktatur.
Przed rokiem na łamach „Przewodnika" pisałem, że ci wszyscy, którzy mówią, iż mają nadzieję, że nie będzie ofiar wśród polskich żołnierzy w Iraku, popełniają grzech hipokryzji. Pytanie nie brzmiało „czy", tylko „kiedy" i „ile będzie tych ofiar". Przed dwoma tygodniami w ciągu zaledwie 48 godzin zginęło czterech Polaków. Dwóch żołnierzy i dwóch dziennikarzy. Najbardziej znany był wszystkim reporter telewizyjny, Waldemar Milewicz, ale jego tłumacz, montażysta algierskiego pochodzenia, osierocił dziesięcioletnią córkę (kilka miesięcy wcześniej zmarła jego żona). A zabity przez wybuch miny oficer major Sławomir Stróżak pokazał, czym jest prawdziwy honor polskiego oficera, idąc osobiście rozminowywać drogę, by nie narażać swoich żołnierzy.
W polskim społeczeństwie te śmierci wywołały paradoksalną reakcję. Oto badanie opinii publicznej pokazało, że poparcie dla polskiej obecności w Iraku wzrosło, a nie zmalało. Mam nadzieję, że wynik ten się potwierdzi. A mam nadzieję, bo świadczy on dobrze o Polakach. W odróżnieniu od społeczeństw wielu krajów Europy Zachodniej, jeśli jesteśmy przeciwni wojnie w Iraku, to nie z tchórzostwa, tylko z braku przekonania o słuszności tej wojny. W chwili, gdy Polacy stają się ofiarami, stajemy po stronie sil stabilizacyjnych, przekonani, że ofiara życia nie powinna pójść na marne.
Nie ukrywałem też, że jestem zwolennikiem naszej obecności w Iraku, tak jak byłem zwolennikiem wojskowego rozwiązania problemu Saddama Husajna. Z perspektywy roku widać jednak o wiele wyraźniej, jak uzasadnione były zastrzeżenia wysuwane wobec tej wojny przez Ojca Świętego. Domniemuję, że Jan Paweł II był przeciwny interwencji, zdając sobie sprawę, jak wielkim złem jest wojna jako taka. I to złem, które nie uderza tylko w chwili, gdy toczą się działania wojenne. Dużo mocniej skutki wojny dostrzegane są później.
Amerykanie wkraczali do Iraku wiedzeni idealistycznym marzeniem - pięknym - niesienia demokracji na Bliski Wschód. W większości wypadków witani byli jak wyzwoliciele. Niemniej, już kilka tygodni później zetknęli się z piorunującą mieszanką arabskości i dziedzictwa totalitaryzmu. Okazało się, że w Iraku nie ma komu oddać władzy. Że błyskotliwe zwycięstwo militarne musi zapoczątkować długotrwałą okupację kraju. Kraju, w którym wbrew zapewnieniom irackich emigrantów nie ma ukształtowanego narodu, kraju podzielonego plemiennymi waśniami, a na dodatek oduczonego tradycyjnej dla rodowych społeczności arabskich zaradności i samorządności. Żołnierze polscy i amerykańscy (pewnie też Brytyjczycy) spotykali się z absurdalnymi żądaniami. Przychodził na przykład do nich Arab i mówił: „Jest upał, macie założyć mi w domu klimatyzację". Odmowę traktował jako coś absolutnie niezrozumiałego - przecież wojskowi są teraz odpowiedzialni za kraj, ma być lepiej, a oni sami maja klimatyzowane namioty - no to i jemu się należy. To, tak dobrze znane w Polsce, choćby z popegeerowskich wsi „należy mi się", było wkładem totalitarnego porządku czasów Saddama do myślenia Irakijczyków.
Była też i druga strona medalu. Błyskotliwy sukces militarny Ameryki i niechęć do współpracy ze strony sojuszników sprawiły, że do Iraku wysiano za mało żołnierzy. A może inaczej - wystarczająco dużo żołnierzy, ale za mało sił o charakterze policyjno-porządkowym. Ponieważ nie udało się stworzyć policji irackiej, w kraju zapanowała anarchia. Gospodarczo dzisiejszy Irak ma się lepiej od tego z czasów saddamowskich. Ale ludzie mają dramatycznie zaburzone poczucie bezpieczeństwa. Na dodatek do Iraku ściągnęły rzesze terrorystów, w tym cała grupa liderów Al-Kaidy. Efekt jest oczywisty, rzesze Irakijczyków pomstują na nieład, bezhołowie i wszystkim obarczają Amerykanów. To zaś powoduje podobne zachowania po stronie amerykańskiej. No bo skoro nas tu nie chcą, skoro nas zabijają, to trzeba ich uszczęśliwić wbrew im samym. I nakręca się spirala przemocy.
Telewizje całego świata pokazały ostatnio dziesiątki fotografii prezentujących znęcanie się amerykańskich i brytyjskich żołnierzy nad irackimi więźniami. Podkreślam, znęcanie się, a nie tortury - bo to jednak coś całkiem innego. I być może będę cyniczny, ale nie widzę w tym nic dziwnego. Na początku lat siedemdziesiątych przeprowadzono słynny eksperyment psychologiczny, dzieląc losowo studentów na dwie grupy: więźniów i strażników. Następnie dano im możliwość egzekwowania władzy strażników. Po kilku dniach eksperyment trzeba było przerwać, bo okrucieństwo strażników wobec swoich kolegów zaczęło zagrażać bezpieczeństwu tych, którzy wylosowali status więźniów.
A teraz do tego mechanizmu psychologicznego dodajmy fakt, że aresztantami nie są koledzy, ale ludzie oskarżeni o zabijanie przyjaciół tych, którzy ich pilnują. I wreszcie, że sytuacja nie trwa kilku dni, ale całe miesiące. Nic nie może usprawiedliwić postępowania strażników wobec więźniów, ale odgłosy świętego oburzenia są całkowicie odizolowane od realiów. (Tak swoją drogą, okazuje się, że przynajmniej część rzekomo dokumentalnych fotografii została sfingowana).
Dokumenty znęcania się tyleż dobrze świadczą o otwartości i demokratyzmie amerykańskiej armii, ile źle o ludziach dowodzących w Iraku. Bo do takich aktów znęcania się nie należało dopuścić za wszelką cenę. Dlatego, że przepaść, jaka powstaje pomiędzy okupantami a Irakijczykami, zdaje się być nie do zasypania. Seria błędów wynikających po części z zadufania w sobie administracji amerykańskiej, a po części z warunków obiektywnych doprowadziła do powstania w Iraku kwadratury koła. Oto agencje prasowe otrzymały niedawno film. Film straszliwy. Pokazujący, jak grupa terrorystów morduje amerykańskiego biznesmena Nicka Berga. Abu Musa al-Zarkawi, jeden z wodzów Al-Kaidy, osobiście, przed obiektywem kamery ściął głowę Bogu ducha winnego biznesmena, który chciał po prostu handlować z Irakiem. Obywatele Ameryki zareagowali oburzeniem. Podobnie jak Polacy na morderstwo dokonane z zimną krwią na polskich dziennikarzach. Prognozy mówiące o wojnie cywilizacji zaczynają się spełniać. I na tym polega straszliwa i niszcząca dla psychiki ludzi i narodów cena wojny, przed płaceniem której przestrzegał Papież.
Co robić? Uciekać z Iraku? Nie. To doprowadzi tylko do tego, że wojna zostanie przez islamskich fanatyków przeniesiona na nasze terytorium, a Irak będzie rozsadnikiem terroryzmu na cały świat. Trzeba jednak przebudować administrację cywilną, dopuszczając do niej miedzy innymi Polaków (w tym ekspertów-arabistów). Trzeba wprowadzić więcej sił policyjnych nie tylko wojskowych. Trzeba wreszcie z żelazną konsekwencją wyplenić grupy terrorystyczne. A przede wszystkim przestać się oszukiwać, że problem iracki rozwiąże się w ciągu paru miesięcy. Musimy być przygotowani na wiele lat wojskowej obecności i prowadzenie polityki mozolnego budowania narodu i państwa. Z tym samym problemem zderzymy się zresztą w większości państw Afryki i Bliskiego Wschodu.
Kazimierz Dziewanowski, nieżyjący już wybitny dziennikarz napisał kiedyś książkę o brytyjskim kolonializmie zatytułowaną „Brzemię białego człowieka". To brzemię dźwigamy niestety do dzisiaj. I być może trzeba powiedzieć uczciwie, że na Europie i Ameryce spoczywa odpowiedzialność za budowę organizmów państwowych i za ocalenie życia tysięcy ofiar wojen plemiennych (jak w dzisiejszym Sudanie) czy dyktatur (jak w Iraku Saddama czy Korei Kima). Niektórzy powiedzą, że jest to nowy kolonializm. Ale skoro powiedziało się „A" (w Iraku), nie pozostaje nic innego, jak konsekwentnie ten program realizować, bo cena zaniechania będzie jeszcze wyższa.
JERZY MAREK NOWAKOWSKI
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.
opr. mg/mg