Najważniejsze, że jesteśmy wolni

Solidarność była nie tylko związkiem zawodowym, ale wielkim ruchem społecznym, który po wyborach 4 czerwca 1989 r. doprowadził Polskę do niepodległości


Najważniejsze, że jesteśmy wolni

Z Tomaszem Olko, współzałożycielem siedleckiej Solidarności, Siedleckiego Komitetu Oporu Społecznego, szefem Radia „S” rozmawia Jolanta Krasnowska-Dyńka.

Pamięta Pan dzień, w którym podpisał deklarację członkowską Solidarności?

Stało się to we wrześniu 1980 r. Byłem pracownikiem Fabryki Narzędzi Skrawających „Vis” w Siedlcach. Dochodziły do nas wiadomości o lipcowych strajkach lubelskich, następnie gdańskich. A od 31 sierpnia, po podpisaniu porozumienia, zaczął się wielki festiwal Solidarności, który rozprzestrzeniał się na całą Polskę. Pomyśleliśmy o założeniu związku na terenie zakładu. Udało się dość szybko. We wrześniu mieliśmy już druki deklaracji dla ludzi, którzy chcieli wstąpić do Solidarności. A pod koniec miesiąca na ponad 800 osób zatrudnionych w „Visie”, do związku zapisało się przeszło 90%.

Jak powstawała siedlecka Solidarność?

Siedlce miały aspiracje, aby powstał u nas samodzielny region. Jednak tylko w mazowieckim regionie Solidarności mogliśmy cokolwiek znaczyć. Ostatecznie udało się przekonać resztę grupy i wstąpiliśmy do Mazowsza. Myślę, że siedlecka Solidarność ma się czym pochwalić. Jak podawały rankingi Radia Wolna Europa, już po wprowadzeniu stanu wojennego, byliśmy w czołówce miast, w których prężnie rozwinęła się działalność konspiracyjna. Ukazywało się kilka tytułów prasy podziemnej, były dwa wydawnictwa książkowe, drukowaliśmy mnóstwo ulotek. Teraz, kiedy w ramach Fundacji Gazety Podlaskiej im. prof. Tadeusza Kłopotowskiego, w której działam, przeglądamy w Instytucie Pamięci Narodowej akta służb bezpieczeństwa z tamtego okresu, dochodzę do wniosku, iż mamy wiele powodów do dumy.

Jednym z nich z pewnością było Radio „Solidarność”, które działało w latach 1984-1989 i którego był Pan współzałożycielem oraz szefem.

Dokumenty pokazują, że to radio było plamą na honorze siedleckiej służby bezpieczeństwa. Nigdy nie udało jej się nawet do nas zbliżyć. Zresztą siedlecka SB dostała strasznie po łapach od centrali za to, że pozwalała, by to radio działało. Jako jedyni w kraju nadawaliśmy specjalnym sposobem, który wymyślił Jerzy Gajowniczek. A mianowicie: podpinaliśmy się pod antenę trójdipolową, która z anteny zbiorczej stawała się nadawczą. Kiedyś puściliśmy taką dezinformację, że aby dobrze nadawać, musimy się dostać na jakiś wysoki budynek. Oczywiście nie była to prawda. Jedyne czego potrzebowaliśmy, to wspomniana antena trójdipolowa. Ta dezinformacja odnosiła takie skutki, że SB ganiała po Osiedlu 1000-lecia i sprawdzała, gdzie na włazach prowadzących na dachy wieżowców wymieniono kłódki. Radio „S” było naprawdę mocne. Do 1989 r. nadawaliśmy na fonii pierwszego programu telewizji. Stałym fragmentem naszej działalności było to, że zawsze na święta składaliśmy życzenia mieszkańcom Siedlec. Z kolei podczas przemówień Jaruzelskiego czy Jabłońskiego puszczaliśmy nasze audycje. Oprócz radia prężnie działały też grupy „ulotkowe”. Jak podaje prasa podziemna i oficjalna, po 84 r. SB kazała urzędowi miasta zatrudnić osoby, które zajmowały się tylko zamalowywaniem napisów, będących naszym dziełem. Braliśmy udział we wszystkich akcjach Solidarności, mam tu na myśli demonstracje z okazji 31 sierpnia, 11 listopada czy 1 maja.

W pamięci siedlczan zapadła historia, kiedy podczas oficjalnego pochodu pierwszomajowego wypuścił Pan wraz z kolegami żywe wrony udekorowane czerwonymi wstążkami.

Warto podkreślić, iż „S” była nie tylko związkiem zawodowym, ale wielkim ruchem społecznym, który po wyborach 4 czerwca 1989 r. doprowadził Polskę do niepodległości. Wszyscy myśleli, że Solidarność będzie panaceum na całe zło, które panowało do 1989 r. Tak się nie stało.

Przed pochodem pierwszomajowym w 1982 r. wraz z Kazimierzem Kacprzakiem i Krzysztofem Golbiakiem stwierdziliśmy, że coś trzeba zrobić. Poprosiliśmy chłopaków z Wólki Wiśniewskiej, aby złapali nam wrony. Postanowiliśmy, że przyczepimy im czerwone wstążeczki i wypuścimy podczas uroczystości. Niestety, okazało się, iż na rynku nie ma czerwonych wstążek. Jednak po wielu trudach udało się je kupić w Łukowie. Podczas pochodu wypuściliśmy tylko trzy wrony, bo jedna padła tuż przed punktem kulminacyjnym. To była nasza pierwsza akcja. Baliśmy się, że nas złapią i daliśmy nogę.

Jak się Panu wtedy żyło w Polsce? Czuł Pan na sobie oddech SB?

Nie tak dawno dowiedziałem się, że przeciwko mnie było prowadzone śledztwo z 14 grudnia 1982 r., które umorzono, bo objęła mnie amnestia lipcowa z 1983 r. Dotyczyło oczywiście działalności antypaństwowej. Prawdopodobnie za to zostałem internowany. W ośrodku odosobnienia w Mielęcinie koło Włocławka spędziłem około trzech miesięcy. Jednak wbrew pozorom żyło tam się prościej niż na wolności. Siedziało nas tam chyba z czterdziestu. Nikt z czerwonych nie mógł nam podskoczyć. Choć zabrzmi to irracjonalnie, czuliśmy się tam wolni. Najgorzej wspominam areszt w Łukowie. Trafiłem tam, bo w moim mieszkaniu znaleziono pięć radiotelefonów. W celi o powierzchni około siedmiu metrów kwadratowych siedziało dziewięć osób, z czego tylko dwie spały na drewnianej pryczy, a reszta na podłodze. Brak jakiejkolwiek wentylacji, sanitariatu. Wypuszczano nas zaledwie dwa razy dziennie. To była gehenna. Przez trzy miesiące przedłużano mi sankcje ze względu na wysoką szkodliwość społeczną, ale 28 kwietnia 1984 r. trafiłem na uczciwą sędzię, która wypuściła mnie na wolność ze względu na niską szkodliwość społeczną moich czynów.

W 2005 r. był pan współwydawcą, współredaktorem książki pt. „Dlaczego to wyszło nam inaczej, czyli Polska i Solidarność widziane po latach”. Jest to próba odpowiedzi na pytanie, co się stało z tamtą „S” i jak ona wygląda w dzisiejszej polskiej rzeczywistości. Zatem jak ona wygląda?

80% respondentów, którzy nadesłali odpowiedzi do tej książki, jest zdania, że, niestety, Solidarność przegrała. Warto podkreślić, iż „S” była nie tylko związkiem zawodowym, ale wielkim ruchem społecznym, który po wyborach 4 czerwca 1989 r. doprowadził Polskę do niepodległości. Wszyscy myśleli, że Solidarność będzie panaceum na całe zło, które panowało do 1989 r. Tak się nie stało. Praktycznie żadne układy nie zostały ruszone. Prawdziwe państwo to takie, w którym jest trójpodział władzy na: ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Tymczasem w sądach wciąż zasiadają sędziowie, którzy w latach pięćdziesiątych na telefon ferowali wyroki, o jakie ich proszono. I to jest właśnie tragedia tego systemu. Nie jestem zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, ale moim zdaniem, stare układy w dalszym ciągu pośrednio rządzą Polską. Czy w naszym kraju udało się wyjaśnić chociaż jedną aferę? Oczywiście, że nie.

Jaki jest dorobek sierpnia 80? Co zostało z postulatów?

Najważniejsze jest to, że żyjemy w wolnym kraju. Nie jesteśmy przypisani do swojego miejsca zamieszkania, możemy się przemieszczać, wyjeżdżać zagranicę. Mamy wolność słowa. Jednak nie wszystkie postulaty sierpniowe zostały spełnione. Moim zdaniem tacy szarzy ludzie Solidarności m.in. jak ja, zostali przez wierchuszkę zdradzeni. Część osób z tej ścisłej czołówki poszło robić karierę, część uwikłała się w różnego rodzaju układy, gdzie do dziś rozgrywają te karty, wypaczając w ten straszny sposób idee Solidarności. Mam tu na myśli szczególnie środowisko Gazety Wyborczej i Unii Wolności. Miałem nadzieję, że po 1989 r. zostanie przywrócony w Polsce dobry obyczaj polityczny. Przez 45 lat komuny doprowadzono bowiem do deprecjacji takich wartości jak etyka, poczucie obowiązku, prawdomówność, słowność. Tymczasem to, co obecnie dzieje się na naszej scenie politycznej, jest przerażające. Najgorsze, że po 1989 r. przegraliśmy jedną ważną rzecz. Nie dokonaliśmy dekomunizacji. A wtedy było to możliwe. Są różne teorie na ten temat. Jedna z nich, która chyba się sprawdza, głosiła że po Okrągłym Stole zostało zawarte ciche porozumienie między ludźmi Solidarności i starej komuny. Wystarczy spojrzeć, komu teraz najlepiej się powodzi. Oczywiście byłym komunistom, którym udało się zawłaszczyć banki i duże przedsiębiorstwa. Aparat ucisku, czyli SB czy służby informacyjne, nie zostały w ogóle dotknięte. Mało tego, ludzie z najwyższych kręgów, m.in. prezydent, są powiązani z wojskowymi służbami informacyjnymi, co jest publiczną tajemnicą. Z kolei premier Tusk pozwala, by ci ludzie sprawowali czołowe stanowiska w rządzi, np. Michał Boni był tajnym współpracownikiem SB.

Tacy lokalni działacze jak Pan pracują w Solidarności od 30 lat. Byli internowani, bici, siedzieli w więzieniach. Dzisiaj jednak często są niedoceniani, a całą śmietankę spija ktoś inny. Nie jest Panu z tego powodu przykro?

Żalu nie mam, bo za to, co robiłem, nigdy nie oczekiwałem żadnych zaszczytów czy pochwał. Jednak, co tu kryć, trochę boli, że się o nas zapomina. Wkrótce ukaże się leksykon siedleckiej opozycji. Zaprezentujemy w nim sylwetki ludzi, którzy w tamtych czasach działali w „S”. Warto podkreślić, że często były to całe rodziny, m.in.: Goławscy, Andrzejewscy, Wołowiczowie, Golbiakowie, małżeństwo Biały, Adam i Barbara Patoleta, Jadwiga i Lech Filus, Eliza i Elżbieta Jędrzejuk, czy Sławomir Musiej, Kazimierz Kacprzak, Stanisław Michaluk, Bogusław Olszewski, Ryszard Piekart, i niestety już nieżyjący: Ewa Michałowska, Stanisław Sobiech, Irena Chilik, Krzysztof Kozak i wielu, wielu innych. Warto o tych nich pamiętać.

Dziękuję za rozmowę.

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama