Silni, zwarci i gotowi

Czy faktem stał się rozkład więzi narodowo-państwowej?

Szanowni Państwo! Możemy być dumni. Wobec zmasowanego ataku sił atmosferycznych, wobec konsekwentnych już od gruzińskiego konfliktu działań Rosji obudowującej imperium z czasów Związku Sowieckiego, wobec narastającego kryzysu ekonomicznego (ponad pół miliona dzieci w Polsce jest niedożywionych), wobec działań podejmowanych dla zniszczenia podstaw cywilizacji europejskiej, wobec tego wszystkiego nasza ukochana i uznająca się za jedyną władza pokazała na co ją stać.

Sprawnie naprężyła muskuły i wykazała właściwą sobie determinację. Co prawda z powodu zalegającego śniegu pewien poseł od muszek nie mógł powtórzyć doskonałego bon motu o szczawiu na boiskach, co to dawniej żywił i bronił naszą młodzież. To chyba jedyny zgrzyt w sprawnym działaniu naszych najwyższych czynników. Ostatecznie należało sięgnąć po sprawdzone wzorce z Lisa Witalisa (oczywiście nie mam na myśli pewnego dziennikarza), który obiecywał usmażyć placki ze śniegu. Lecz widocznie pani minister wyłączyła tę bajkę Brzechwy z kanonu lektur, więc nowocześnie wykształceni nie znali jej, zajęci Gombrowiczowską „Ferdydurką”. A szkoda... Lecz mimo tego naprężyli muskułki wszędzie tam, gdzie im siła (medialna) pozwalała. A to pani minister/ministra (niepotrzebne skreślić) Bieńkowska ofuknęła niewykształconą masę, że na klimat narzekać nie można. A to pan premier coś wspomniał, że zawianymi drogami nie należy mu głowy zawracać, bo on wszak jest na salonach europejskich (widać odśnieżonych). A to pani wojewoda/wojewódka (niepotrzebne skreślić) pewnego wschodniego województwa wypomniała, że to wójtowie zaspali z właściwą reakcją na wraże siły przyrody i nie dali im odporu (choć potem okazało się to nieprawdą), a poza tym władza wiatru zatrzymać nie może, zaś ten kto tego nie rozumie, to kiep i trąba. A to znowu wobec kryzysu na Ukrainie nasz pan premier ruszył w tan po stolicach europejskich, z którego to tournee wynikło tylko tyle, że zarobiły linie lotnicze, a minister Ławrow jak oskarżał o nacjonalizm i antysemityzm kijowski Majdan, tak i nie przestał. Nawet wobec tak stanowczych działań, jak rozmowa telefoniczna naszego ministra spraw zagranicznych z szefową dyplomacji Unii Europejskiej. A przecież każde dziecko wie, że nic nie wywołuje większego strachu na Kremlu, jak pogaduszki przez telefon europejskich polityków. Nawet USA zdało sobie z tego sprawę, bo ponoć drzewiej już zaczęło podsłuchiwać niejaką Anielę (dla euroentuzjastów Angelę) Merkel. Prężenie muskułków wychodzi naszej władzy lepiej niż wszystko inne. Że z tego nic nie wynika, to już inna sprawa.

 

Jaka swada, jaka dykcja i wymowa...

Poważnie jednak mówiąc, to zastanawiającym jest dlaczego, mimo tak miałkich działań i zupełnego nieradzenia sobie z rozwiązywaniem spraw dla naszego bytu państwowego i społecznego najważniejszych, władza ta spotyka się nadal z tak wysokim poparciem społecznym. Nawet jeśli przyjąć za dobrą monetę wzrastające w sondażach poparcie dla opozycji wszelakiej, to jednak nie sposób nie zauważyć, że stan posiadania w przestrzeni publicznej rządzącej Polską ekipy nie jest wcale znikomy. Otóż nie będę wcale odkrywczy, jeśli stwierdzę, że taki stan rzeczy możliwy jest tylko z dwóch powodów: spacyfikowaniu mediów oraz stępieniu intelektualnemu naszego społeczeństwa. Przy czym oba człony tej diagnozy potrzebują pewnego wyjaśnienia. Można bowiem zrozumieć je dość powierzchownie i żadna analiza nie postąpi naprzód, a jedynie będziemy mieli do czynienia z „naparzaniem się poduszkami w kłębach pierza”. A więc spieszę donieść, że poprzez pacyfikację mediów nie uważam jakiegoś wrogiego przejęcia kierownictw poszczególnych tytułów i stacji, które to kierownictwo następnie wymusza na dziennikarzach odpowiednie teksty i audycje zgodnie z przyjętą linią kierowniczej siły narodu. Spacyfikowanie mediów jest raczej pewnym stanem intelektualnym osób w nich zatrudnionych. Histeryczna wrzawa, która zapanowała po publikacji książki „Resortowe dzieci” nie jest tylko wyrazem oburzenia, spowodowanego grzebaniem w czyjejś przeszłości, ile raczej największą trwogę wzbudziło pokazanie mentalnej zależności różnych dzisiejszych gwiazd żurnalistyki, którzy mają wpływ jak najbardziej ideowy na młode pokolenia dziennikarskie. Mizeria takiego dziennikarstwa polega na tym, że większość tych, którzy chcą zabłysnąć na salonach oczekuje sygnału z góry (od guru), by nie tyle napisać, ile raczej wiedzieć, jak należy myśleć. Przykład? Jakiś młody dziennikarz wypisuje na jednym z portali informacyjnych, że jakaś gazeta moskiewska przedstawiła „mocne dowody” przeciwko jednemu z liderów kijowskiego Majdanu, po czym z tekstu można się dowiedzieć, że są to po prostu ogólniki i nic nie znaczące stwierdzenia ministra Ławrowa. Gdzie ta moc? Chyba tylko w mentalności dziennikarza, który już samodzielnie pomyśleć nie umie. A takie dziennikarstwo spotyka się z intelektualną słabością odbiorców, dla których najważniejsza jest rubaszna śmieszność i dowcip na poziomie rynsztoka. W takim miejscu ani logika nie święci triumfów, ani pamięć na nic się zda, ani myślenie o czymś takim, co nazywa się przyszłością.

 

Bo mu wolno. Bo ma prawo...

We wspomnianym przeze mnie wierszu Jana Brzechwy o lisie Witalisie opis wyborów prezydenta zwierząt wydaje się jak najbardziej odpowiadać naszym czasom. Nie jest to jednak żadne prorocze widzenie, ile raczej wskazanie na naszą zwykłą ludzką słabość, jaką jest dogadzanie własnej próżności. I dlatego nie wiążemy naszych praw z odpowiedzialnością. W razie czego zawsze znajdzie się jakiś wymyślony lub podsunięty wróg, na którego można zwalić wszelkie kataklizmy i plagi. I nie chodzi mi tutaj o wskazywanie konkretnych partii politycznych czy stronnictw. To my jako obywatele tego kraju musimy sobie jasno powiedzieć: ktoś tych ludzi wybiera. Nie krasnoludki, nie marsjanie, nie siły boskie. Pajaców i trutniów wynosimy sami do władzy. Nie ma co płakać potem, że źle się dzieje. Przeciwko idiotyzmom gender podnosi się dzisiaj Francja, Niemcy, a nawet ponoć najbardziej liberalna Holandia, nie wspominając już o Norwegii. I nikt jakoś nie zauważa, że jest to również protest przeciwko konkretnej władzy, sprawowanej przez konkretnych ludzi. Gdyby przenieść to poprzez analogię na nasze polskie podwórko, to przy średnio zorientowanych wyborcach mielibyśmy już przynajmniej cztery razy powstania greckie. A my nic. Dlaczego? Z bólem muszę na koniec powiedzieć: to, co rzeczywiście udało się poprzez te lata „jakby wolności” w naszym kraju wyhodować, to po prostu rozkład więzi narodowo-państwowej. Inaczej mówiąc - patriotyzmu i myślenia wyżej własnego zakończenia pleców. A tytuł niniejszego felietonu nie jest ironią z rządzących.

ks. Jacek Wł. Świątek
Echo Katolickie 6/2014

opr. ab/ab

Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama