Sklepy z używaną odzieżą - odzieżowa norma czy aberracja?
Szacuje się że w Polsce działa ok. 15 tys. sklepów z używaną odzieżą. Foto: Jakub Szymczuk
Kopciuszki są w każdym wieku. Mają chude lub grube portfele. Są z wielkich miast i małych wsi. I wszystkie chcą wyglądać. Za dwa złote.
Kopciuszki nie szukają już dobrych wróżek. Wolą Ciucholandy, Szmateksy, Lumpeksy, Stare Szafy, Peweksy lub też po prostu Znane Sieci Sklepów. Jak zwał, tak zwał. Najważniejsze, że za kilka złotych mogą przemienić się w prawdziwe księżniczki. Jeszcze kilka lat temu pochodziły przeważnie z małych miejscowości. Teraz ubrania z używaną odzieżą opanowały również wielkie miasta. Kopciuszków przybyło i wyszły na ulice. Na Bazarową w małym Otwocku i Marszałkowską w dużej Warszawie.
Kopciuszki można z grubsza podzielić na dwie grupy. Pierwsza rzeczywiście nie może sobie pozwolić na zakup ubrań w „normalnych” sklepach. To młode dziewczyny, emerytki, panie najmniej zarabiające. Druga ma pieniądze i kupuje w „prawdziwych” sklepach, ale... po prostu lubi kopciuszkowanie. Co ciekawe, kopciuszkowa klasa średnia, biorąc przykład z polityków czy gwiazd, zwykle nie ukrywa kopciuszkowania przed znajomymi i rodziną.
— Uwielbiam chodzić „na ciuchy” — mówi Anna z Warszawy, współwłaścicielka firmy zatrudniającej kilkanaście osób. — Nie mam z tego powodu kompleksów, może dlatego, że stać mnie na kupowanie ubrań nowych. Jednak „polowanie na ubranie” mnie wciągnęło i robię to nawet co kilka dni. Mam swój ulubiony sklep, gdzie ciuchy są naprawdę świetnej jakości, firmowe, porozwieszane na eleganckich wieszakach. Za całkowity komplet firmowych, modnych rzeczy: żakiet, spódnicę i bluzkę, zapłaciłam ostatnio 72 zł. Normalnie musiałabym wydać minimum 500.
Pani Anna (pozbawiona kompleksów) nie zgadza się na podanie pełnych danych osobowych. Wiadomo, ludzie są różni. Przeczytają, obgadają. — Jakby do ciuchowni sami nie chodzili — z przekąsem kończy pani Anna, w przezroczystej reklamówce wynosząc kolejny łup: dwie pary świetnych spodni jeansowych angielskich za 24,50.
Równie ostrożna jest pani Iksińska (tak się przedstawia) — właścicielka niewielkiego ciuszkowego sklepu w podwarszawskim Otwocku. Jako Iksińska opowie wszystko, jak na spowiedzi:
— Kocham tę pracę. Kiedyś pracowałam sześć lat jako sprzedawca używanej odzieży w Warszawie. Postanowiłam w końcu własny biznesik otworzyć. Namacha się człowiek, ale warto. Klientki jak raz się przekonają, że towar mam świetny, to wracają. Pogadać i kupić coś nowego. O przepraszam, zapomniałam: starego — śmieje się Iksińska.
— Nowego, nowego — komentuje pod nosem wysoka kobieta na jeszcze wyższych szpilkach. — O, proszę. Nawet z oryginalną metką tu bluzka wisi.
— A, bo to się wstydzą mówić, że kupują „na ciuchach”. A potem przychodzą do roboty z metką Prady czy Dorothy Perkins i myślą, że im wszyscy uwierzą, że w butikach kupiły — podśmiewa się kolejna klientka.
Trudno zliczyć, ile lumpeksów jest w ok. 40-tysięcznym Otwocku. W centrum miasta, na ulicach Bazarowej i Kupieckiej oraz na pobliskim bazarku, zwanym szumnie Centrum Odzieży Używanej jest ich kilkanaście. Są dla siebie konkurencją? Pewnie tak, ale oddech konkurencji dobrze działa na sprzedających. Każdy stara się mieć towar najlepszy, najbardziej oryginalny, najfajniej wyeksponowany. Żeby mieć w sklepie jak najmniej ścisku i zapachu, a jak najwięcej markowych metek, kolorów i fasonów.
Pani Beatka, zawsze uśmiechnięta ekspedientka sklepu z dziecięcą używaną odzieżą „Muminek” mówi, że po ubranka przyjeżdżają mamy świetnymi samochodami i starymi rowerami. W „Muminku” można ubrać dziecko od stóp do głów za jedną piątą ceny. I nie trzeba się stresować, gdy za miesiąc pociecha z ubrań wyrośnie lub je zniszczy. Firmowa, puchowa kurtka (stan idealny) z zeszłorocznej kolekcji H&M? Całe 25 zł. Do tego śliczna czapka razem z rękawiczkami? Aż 15 zł. Ciepłe spodnie — ok. 15 zł. „Muminkowy” zestaw na zimę — 55 zł. W „normalnym” sklepie kosztowałby ok. 350 zł. — Nie tylko modne, ale nie rozwali się przy pierwszym praniu — zapewnia pani Beatka.
Szefowa Beatki, Renata Kierył, kilka szmateksów dalej sprzedaje ubrania dla dorosłych. W niewielkim, drewnianym pawilonie można kupić właściwie wszystko: od ubrań, po dodatki. — Moje klientki znają się na modzie, a ja dobieram ubrania właśnie pod ich gust. Można powiedzieć, że jestem kreatorką — śmieje się pani Renata.
Czy lumpeksy są konkurencją dla normalnych sklepów? Czy rozbijają polski biznes?
— Polski przemysł włókienniczy to padł sto lat przed lumpeksami — śmieje się Iksińska. — Co najwyżej napsujemy troszkę krwi właścicielom wielkich sklepów, wielkim zachodnim firmom.
— A jaka to dla nich konkurencja? — mądrzy się studentka ekonomii, która przyjechała „na ciuchy” aż z Warszawy. — Jeśli już, to jesteście konkurencją dla handlujących na bazarach — poucza.
— Eeee tam. Jak chińskie badziewie ma konkurować z angielskimi ubraniami? — macha ręką Iksińska. — Wiadomo, jakie są te bazarowe rzeczy. Niby nowe, ale dobrze wyglądają do pierwszego prania.
Przed sklepem stoją dwie panie. Jedna — stała bywalczyni, druga — sceptycznie nastawiona do kopciuszkowania. Dlaczego? — Weszłam kilka razy, ale nic sensownego nie znalazłam. Poza tym, jak pomyślę, że nie wiadomo, kto to już nosił, gdzie to leżało, brrr... I ten zapach... Ja jednak podziękuję.
Andrzej Szramke z firmy Textiltrade, która importuje odzież używaną z zagranicy, uspokaja. Owszem, kiedyś to nie wiadomo co do Polski przychodziło. Ale teraz, gdy wszedł zakaz sprowadzania odpadów, sytuacja zupełnie się zmieniła. Już za granicą ubrania są sortowane: buty, paski, torebki, zabawki — osobno, odzież — osobno. Oprócz tego towar jest prany i dezynfekowany (stąd charakterystyczny zapach). Obecnie bez dokumentów, że dezynfekcja i sortowanie odbyły się jeszcze za granicą, towar nie ma szans wjechać do Polski. A skąd przyjeżdżają ubrania?
— Zbierają je specjalne firmy, jeżdżąc od domu do domu — stąd zbiórka door-to-door — mówi Szramke. — Firmy informują wcześniej mieszkańców, kiedy mogą oddawać niepotrzebne rzeczy. Rozdają nawet naklejki z logo własnej firmy, żeby ludzie naklejali je na torby i nie było wątpliwości, kto ma je odebrać.
Niektórzy sprzedawcy kupują też ubrania pochodzące z tzw. charity shop, czyli angielskich tanich sklepów dla potrzebujących. Ubrania, które się tam nie sprzedadzą, są przekazywane m.in. do Polski. Jednak nie jest to już towar najlepszej jakości, najmodniejszy. Dlatego trafia do lumpeksów z malutkich miejscowości, bo w dużych miastach już by nie poszedł.
Ponieważ polski rynek lumpeksów jest już (względnie) nasycony (podaje się, że tego typu sklepów może być w Polsce ok. 15 tys.), aby sklep się utrzymał, bardzo ważny jest odpowiedni wybór towaru. Według sprzedawców najlepiej „idą” ubrania z Anglii, najgorzej z Niemiec. Dość dobrej jakości są również ubrania ze Szwajcarii, Danii, Holandii i Belgii. Aby lumpeks przyciągał Kopciuszki, ważna jest też cena. W małych miejscowościach za kilogram dobrej gatunkowo odzieży płaci się ok. 20—30 zł. W wielkich miastach od ok. 30 do nawet 100 zł. Są to wtedy jednak ubrania z najwyższej półki, za które „normalnie” zapłaciłoby się nawet dziesięć razy tyle. Szmateksy wypracowały też własne chwyty marketingowe: pierwszego dnia sprzedaży jest najdrożej, ostatniego — najtaniej. Przed kolejną wymianą towaru ubrania, które „nie zeszły”, kosztują jeden lub dwa złote.
Wielkim zagrożeniem dla lumpeksów jest... Internet. — Allegro to jeden wielki ciucholand — pisze kopciuszkowa internautka. — Ludzie kupują mnóstwo używanej odzieży właśnie przez Sieć. Dlatego jak grzyby po deszczu powstają... ciuchlandie on-line. Towar „wystawiony” w dobrej rozdzielczości, cena, warunki wysyłki. Jedyny minus — przymierzyć nie można. A i babcia emerytka raczej nie skorzysta.
— Niektórzy się snobują, że lumpeksy są wstrętne, że wolą z Internetu, bo to wiadomo „od kogo” — mówi właściciel hurtowni z używaną odzieżą. A prawda jest taka, że wielu sprzedających kupuje u mnie za 5 zł, a w necie sprzedaje za 50.
Wniosek: wszyscy (no prawie) jesteśmy KopCiuszkami.
opr. mg/mg