Od doradcy prezydenta do opozycji totalnej — refleksja

Ktokolwiek posługuje się określeniem "opozycja totalna", wchodzi na niebezpieczny grunt destrukcji tkanki społecznej

Kiedy były doradca byłego prezydenta RP mówi na antenie telewizyjnej o urzędującym prezydencie RP „Stefek Burczymucha”, najpierw idą mi po grzbiecie ciarki, a potem ogarnia mnie złość. Ileż pogardliwej nienawiści kryje się w tych pozornie niewinnych słowach... Jakiż elementarny brak kindersztuby u utytułowanego b. doradcy prezydenta, jakiż zanik instynktu i obowiązku ochrony autorytetu Państwa Polskiego, który uosobiony jest w urzędzie jego prezydenta — niezależnie od tego, KTO nim w danej chwili jest. I takie cechy objawia ktoś, kto był doradcą innego prezydenta tegoż samego państwa. Czy to jest zdziczenie, czy zidiocenie, czy jedno i drugie, niech każdy rozsądzi sam. Dla mnie jest to jedno i drugie.

Nazwanie się „opozycją totalną” stanowi oficjalne przyznanie się do postawy ekstremizmu i fanatyzmu, która z natury rzeczy jest czy raczej była taka sama również dla bolszewizmu i jego pochodnych (w przeszłości i w różnych krajach świata).

Słownik podaje, że „totalny” znaczy całkowity, powszechny, zupełny. Wstępuje więc  w znaczeniu „totalny” także pierwiastek „powszechny”. A skoro większość parlamentarna powstała w wyniku uzyskania mandatu od jakiejś większości elektoratu, to pozostała część elektoratu, choćby duża, nie może być „powszechna”, eo ipso żadna opozycja polityczna jako taka nie może być „powszechna”, co wynika ze zwykłej logiki. Gdyby bowiem była aż „powszechna”, sama byłaby u władzy... Nazwanie się zatem przez jakąś opozycję „totalną” jest także uzurpowaniem sobie „powszechności”.

Formuła totalnej opozycji ociera się o zdradę i zamach stanu, albowiem jej totalizm zakłada pięć, z gruntu antydemokratycznych  i antypaństwowych, nie dających się akceptować praktyk:

1) kwestionowania mandatu większości parlamentarnej w legalnych i ważnych wyborach;

2) kwestionowania nawet jednoosobowego, najsilniejszego z racji bezpośredniości wyborów, mandatu urzędującego prezydenta;

3) uznania za dozwoloną zasadę „siły ulicy”, czyli podburzania mas ludzkich do zmiany demokratycznego porządku przemocą, a nie w drodze wyborów. To zaś — gdyby zostało dokonane i nazwane po imieniu — byłoby czystym zamachem stanu. Nawoływanie do obalenia przemocą legalnej władzy demokratycznej jest więc de facto podżeganiem do zamachu stanu i, jak sadzę, podlega pod stosowne sankcje karne;

4) uznania za dozwoloną presję zagranicy — inspirowaną i sterowaną właśnie przez rodzimą opozycję totalną. Unia Europejska nie stanowi super państwa ani państwa federalnego. Tak więc mimo traktatowego w niej uczestnictwa Państwo Polskie pozostaje tworem suwerennym, z zastrzeżonym także traktatowo obszarem tej suwerenności. Każde inne w tej wspólnocie państwo, mimo że istnieje wolność przekraczania granic, nadal zatem pozostaje w stosunku do Polski „zagranicą”, to znaczy innym suwerennym państwem. W tym sensie również władze wspólnotowe, w skrócie myślowym: Bruksela, są wobec Polski ośrodkiem „zagranicznym”, albowiem nie wyłącznie polskim (mimo polskiego w nim przedstawicielstwa) i nie mieszczącym się w jej granicach. Przecież Polska traktatowo należy również do ONZ i ma w jej władzach w nowojorskiej siedzibie przedstawicielstwo (ambasador, członkostwo w Zgromadzeniu Ogólnym, a obecnie nawet w Radzie Bezpieczeństwa), lecz nikt nie zaryzykuje negacji, że ONZ to dla Polski także jest „zagranica”. Krytyka polityczna spraw Państwa Polskiego prowadzona „z zewnątrz”, zza granicy (sytuacja zresztą absolutnie niebywała i nieznana dotąd w wykonaniu jakiegokolwiek innego ugrupowania politycznego jakiegoś demokratycznego państwa czy to w ONZ, czy w Parlamencie Europejskim) jest czymś haniebnym i bliskim zdradzie stanu;

5) stosowania formuły „zera dialogu”, co wyklucza użycie podstawowego narzędzia regulowania wszelkich sporów tak w łonie Unii Europejskiej, jak w skali międzynarodowej i krajowej.

  Jeśli zatem jest tak, jak wyżej, to właśnie Bruksela — tak pono dbająca o demokrację — winna powściągnąć polską „opozycję totalną” i wytłumaczyć jej, że „totalna opozycja” jest niedozwolona jako z definicji antydemokratyczna.

*                          *                        *

Toksycznym klejem wiążącym ideę opozycji totalnej jest sztandarowa, a zarazem programowa nienawiść i skrajny negatywizm. W sensie poznawczym skrajny negatywizm to, poza wszystkim, objaw głupoty, nic bowiem nigdy nie jest całkowicie „czarne” tylko dlatego, że się nam nie podoba. A wmawianie społeczeństwu ewidentnych kłamstw jako prawdy nosi znamiona zabiegów tak goebbelsowskich jak radziecko-rosyjskich (pamiętamy np. propagandę rosyjską w czasie anektowania Krymu).

W kontekście społecznym taka opozycja i jej cechy są silnie demoralizujące, niszczą wszelki szacunek dla autorytetów, wprowadzają w krwioobieg społeczny anty-wartości takie jak nienawiść; z góry założony nieobiektywizm, czyli tendencyjność; złośliwość, kłamstwo, pogarda i przemoc — traktowane jako dozwolone normy myślenia, mówienia i postępowania. A są to pseudo normy wszechstronnie naganne, podpadające pod grzechy „w myśli, mowie, uczynku i zaniechaniu” wymieniane w formule spowiedzi powszechnej (Confiteor Dei Omnipotenti (...) quia peccavi nimis cogitatione, verba, oppere et ommisione).

Zakładana „totalność” jest zarazem wygodna, bo niejako zdejmuje obowiązek posiadania programu. Skoro negujemy coś całkowicie i bez reszty, to po co nam program. Programowe przeciwstawienie się oznaczałoby, że tę władzę uznajemy, a my jej nie uznajemy!

Nasza rozhasana i rzec można rozbestwiona, cyniczna „opozycja totalna” to de facto groźba wojny domowej, od której uchowaj nas, Panie Boże, bo taka jest gorsza od każdej innej wojny. W czasach nam jeszcze bliskich pamiętajmy o Rwandzie — tam także  najpierw były słowa, słowa nienawiści. A za nimi poszły czyny...

Mam jednak nadzieję, z ten totalizm naszej opozycji okaże się samobójczy — dla niej.

Piszę to z pozycji człowieka od zawsze po zawsze bezpartyjnego, który dostrzega, jak uważa, blaski i cienie każdego ugrupowania politycznego, także aktualnie rządzącego, i stara się (przynajmniej się stara!) zachowywać jak najdalej idącą bezstronność — na ile i dopóki jest ona możliwa. Dzisiaj więc jego „stronniczość” sprowadza się do totalnej niezgody na „opozycję totalną” z jej członem „totalna”.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama