Nikt nie może nam zagwarantować, że już nigdy nie nadejdą czasy, kiedy Polski znowu trzeba będzie bronić
"Idziemy" nr 35/2014
Nikt nie może nam zagwarantować, że już nigdy nie nadejdą czasy, kiedy Polski znowu trzeba będzie bronić
Ze wszystkich obrazów na temat II wojny światowej najgłębszy ślad pozostawił we mnie film „Ptaki ptakom”, wyreżyserowany w 1976 roku przez Pawła Komorowskiego na podstawie książki Wilhelma Szewczyka pod tym samym tytułem. Przedstawia on dramat polskich harcerzy, którzy w Katowicach na początku września 1939 roku obsadzili wieżę spadochronową, usiłując stamtąd powstrzymać wkraczające do miasta oddziały Wehrmachtu oraz bandy niemieckiej V kolumny. Według autorów filmu Niemcom udało się zdobyć wieżę dopiero po ostrzelaniu jej z działka. Wcześniej jednak młodym obrońcom skończyła się amunicja. Reżyser pokazuje drużynową wręczającą swojej koleżance ostatnie naboje i trzy suchary. Przejmujący gest pustych rąk mówi wszystko. W końcowej scenie niemieccy żołnierze i cywile z dziką furią zrzucają z wieży tak martwych, jak i żyjących jeszcze harcerzy i harcerki. Młodzi ludzie, zanim upadną na ziemię, przez kilka sekund lecą w powietrzu jak ptaki.
Nie wiem, na ile rzetelnie film pokazuje to, co się naprawdę wydarzyło na wieży spadochronowej, a na ile jest to obraz ubarwiony przez jego twórców. W ostatnich latach toczy się wokół tego wydarzenia mocno zideologizowany spór, którego temperatura rośnie wraz z nasilaniem się inicjatyw na rzecz autonomii Śląska. Najostrzej prawdziwość ukazywanych scen podważa urodzony w 1941 roku na Opolszczyźnie, a mieszkający dzisiaj w Niemczech dr Ewald Stefan Pollok. Na rzecz zakorzenienia filmu w faktach historycznych przemawiają natomiast zeznania świadków, którzy zaledwie kilka godzin po wejściu Niemców widzieli pod wieżą zmasakrowane ciała harcerzy i harcerek. Z pewnością nie można więc nonszalancko odrzucać tej historii, choćby jej artystyczna wizja w szczegółach nie do końca pokrywała się z faktami. Nie dyskwalifikuje to bynajmniej przesłania, które z tych obrazów dzisiaj wynika.
Nikt nie może nam przecież zagwarantować, że już nigdy nie nadejdą czasy, kiedy Polski znowu trzeba będzie bronić. Mit bezpiecznej Polski w bezpiecznej Europie rozpada się na naszych oczach jak domek z kart. Składają się na to agresywne poczynania Rosji wobec jej sąsiadów, marginalizacja Unii Europejskiej i bierność największych państw Europy Zachodniej, która coraz bardziej rozzuchwala rosyjskie imperium. W NATO jesteśmy członkami drugiej kategorii. Nasi zachodni sojusznicy, ze względu na swoje zobowiązania wobec Rosji, ucinają jakiekolwiek dyskusje o rozlokowaniu u nas sił. Tymczasem Polska wobec ich zapotrzebowania postawiła na niewielkie siły ekspedycyjne, zdolne błyskawicznie interweniować u boku Amerykanów czy Francuzów w dowolnym krańcu świata, ale niezdolne do obrony własnego terytorium. Brakuje sprzętu, żołnierzy i rezerwistów. Ameryka zaś, na którą liczymy, jest bardzo daleko.
Pojedyncze inicjatywy w rodzaju wspólnej modlitwy biskupów polskich i niemieckich w 75. rocznicę wybuchu wojny czy zaproszenia prezydenta Niemiec 1 września przed świtem na Westerplatte są bardzo cenne. Jest ich jednak za mało. Nie chodzi w nich bowiem o zaproszenie do wspólnego rozpamiętywania naszej przegranej, ale o uwrażliwianie świata, aby sytuacja, w której znalazła się nasza Ojczyzna po pakcie Ribbentrop-Mołotow już nigdy nie mogła się w Europie powtórzyć. Trzeba ciągle przypominać, że pozostawienie Polski osamotnionej wobec agresorów doprowadziło do tragedii w wymiarze światowym, a jej skutki trwają do dzisiaj.
W kwestii politycznego wykorzystania 75. rocznicy wybuchu II wojny światowej nasz rząd, zajęty sobą, robi dzisiaj zdecydowanie za mało. Czyż bowiem 1 września 2014 roku nie powinny się odbywać na Westerplatte i w Wieluniu międzynarodowe obchody na skalę tych, które były wiosną w Normandii, w rocznicę lądowania aliantów? Bardziej niż igrzysk olimpijskich w Krakowie czy tęczy na Placu Zbawiciela w Warszawie potrzebujemy dzisiaj takiego lobbingu na rzecz bezpieczeństwa Polski.
Za mało także robi się, aby polska młodzież, jeśli przyszłoby jej kiedyś stanąć do obrony Ojczyzny, znowu nie stawała z pustymi rękoma. Kilkadziesiąt samolotów i poniemieckich czołgów to może w sam raz na defiladę, ale nie wystarczy do powstrzymania ewentualnej agresji. Jak wtedy spojrzymy w oczy tym, którym być może przyjdzie nadstawiać głowy za Polskę, gdy my już będziemy na to za starzy? Dla uniknięcia powtórki dramatu obrońców katowickiej wieży i wielu innych polskich obrońców wystawionych z powodu braku środków na pastwę wroga, warto naprawdę wiele poświęcić.
opr. aś/aś