W czasach, w których luksusem zdają się wolne niedziele, sklepy zamieniają się w czytelnie albo punkty pocztowe, istotne jest właśnie to: dla kogo to wolne?
Pamiętam jak przez mgłę jakieś sobotnie przedpołudnie, bardzo pochmurne i smutne. Siedziałem jako pierwszoklasista w szkolnej ławce i na myśl by mi nie przyszło, że idea wolnej soboty może stanowić ważny element politycznych rozgrywek pomiędzy rządzącą partią i strajkującymi robotnikami. Albo na przykład pomiędzy politykiem i kandydatami na jego wyborców. Tymczasem podczas spotkania ze swoimi sympatykami Donald Tusk zapowiedział pilotażowy program czterodniowego tygodnia pracy i zapewnił, że jeśli jego partia wygra wybory (po czym natychmiast przeprosił i poprawił na: kiedy jego partia wygra wybory), poważnie przyjrzy się możliwości wprowadzenia tego rozwiązania w Polsce. Wspomniał też, że skutkowałoby ono pojawieniem się wielu nowych problemów, bo przecież trzy dni wolne w tygodniu nie oznaczają trzech dni pozbawienia ludzi dostępu do rozmaitych usług. I to mi się z tego przemówienia spodobało najbardziej. Dlaczego? Bo w czasach, w których luksusem zdają się wolne niedziele, sklepy zamieniają się w czytelnie albo punkty pocztowe, istotne jest właśnie to: dla kogo to wolne?
W krajach, w których testowano czterodniowy tydzień pracy, jedni ponoć mieli podwyższoną motywację do pracowania i byli bardziej wydajni, inni martwili się o wypłatę (bo przecież wyszło na to, że zamiast na całym etacie, pracowali na 4/5), jeszcze inni odczuwali satysfakcję z poprawy relacji pomiędzy swoim życiem prywatnym a zawodowym. Coś mi mówi, że choćby się człowiek nie wiem jak starał (na przykład redukując etaty czy automatyzując pracę), jak nie pracuje, to nie je. Dzisiaj należałoby powiedzieć: nie konsumuje, bo to przecież jako przedstawiciele społeczeństw wysoko rozwiniętych lubimy najbardziej. I dlatego, że chcemy konsumpcyjnie żyć, to inni (np. pracownicy sklepów) powinni być dla nas dostępni przez siedem, a nie cztery dni w tygodniu. Na temat czterodniowego tygodnia pracy w bieżącym numerze „Gościa” pisze Maciej Kalbarczyk („Dłuższy weekend?” – s. 36), który stwierdza między innymi: „Chociaż wybory parlamentarne mają odbyć się dopiero jesienią przyszłego roku, trudno nie odnieść wrażenia, że największe partie polityczne rozpoczęły już kampanię wyborczą w tegoroczne wakacje”. Nie rozstrzygam ani nie komentuję tego, kto jak gra wyborczymi kartami, denerwuje mnie jednak, że tyle jest zamieszania wokół ilości potrzebnego nam wolnego czasu (na odpoczynek na przykład), a o jego jakości i o prawie do tego wolnego czasu i tak decyduje rynek.
W Kruszynianach na Podlasiu, gdzie dane mi było ostatnio przebywać i spotkać zarówno katolików, jak i prawosławnych czy Tatarów, żartuje się, że wszyscy tam nieustannie odpoczywają i świętują. Nie wypada przecież pracować, kiedy sąsiad mieszkający obok ma dzień świętowania. Mnie się ta anegdota podoba – skoro ja mam prawo do odpoczynku, to i inni powinni je mieć. Coś jednak czuję, że przy kolejnych utarczkach à propos niedzieli wolnej od handlu nikt tymi kategoriami myślał nie będzie. A już na pewno nie użyje ich, wprowadzając czterodniowy tydzień pracy.