Oni już byli ... Czy elity polityczne w Polsce mają jeszcze w ogóle jakąkolwiek wiarygodność?
Nie jestem wcale pewien, czy w chwili, gdy tekst ten dotrze do rąk Czytelnika, Leszek Miller będzie jeszcze premierem. Nie jestem pewien - a to już gorzej - czy większość Polaków nie zacznie podzielać argumentacji Samoobrony streszczającej się w haśle: oni już byli.
Kryzys zaufania publicznego do polityków przybrał rozmiary zastraszające. Wedle sondaży, poparcie dla rządu wynosi około 10 procent. Dla Sejmu jest niewiele większe. Osobista popularność premiera to 15 procent wyborców. Sojusz Lewicy Demokratycznej jeszcze kilka miesięcy temu uważany za partię bez alternatywy spadł w notowaniach (OBW) na drugie miejsce po Prawie i Sprawiedliwości .
Nie jestem sympatykiem SLD, czym wiec się tu martwić. Jak żartował jeden z moich przyjaciół: najlepszym sposobem dekomunizacji jest oddanie władzy postkomunistom. I proszę, sprawdziło się. Jeżeli premier Miller będzie jak przyspawany trzymał się premierowskiego fotela jeszcze kilka miesięcy, to SLD podzieli los AWS-u i odejdzie w polityczny niebyt.
Można sobie pokpiwać, iż Leszek Miller powinien czym prędzej założyć Akademię Nauk Społecznych w Skierniewicach, aby godnie odejść do pracy naukowej po politycznej klęsce. A właściwie mógłby, gdyby nie przerażający stan państwa. Gromada szarlatanów polityczno-ekonomicznych przekonanych, że zgodnie z tezą towarzysza Lenina "nawet kucharka może rządzić państwem", marnuje kolejne szanse, jakie stają przed Polską w wyniku koniunktury politycznej związanej z wojną w Iraku i wchodzeniem do Unii Europejskiej. Co gorsza, polityka rozumiana jako uprawianie irytującej propagandy telewizyjnej doprowadziła do głębokiej degeneracji życia publicznego w ogóle. Włos mi się jeży na głowie, kiedy słucham wybitnego socjologa zalecającego prowadzenie kampanii w sprawie Unii Europejskiej przy pomocy emocji - "bo na racjonalne argumenty jest już za późno". Przekonanie, że Polacy są narodem idiotów manifestowane wcześniej przez Unię Wolności udzieliło się postkomunistom i sporej części pozostałej klasy politycznej. Cyniczny uśmieszek Andrzeja Leppera czującego się już premierem per procura zdaje się tę tezę potwierdzać. Czy na pewno?
Pamiętam zdziwienie, jakie ogarnęło mnie w roku 2001, kiedy w zabawie w prawybory w jednym z najbardziej snobistycznych i elitarnych liceów w Warszawie młodzież masowo poparła Samoobronę. No tak - zagłosowali dla wygłupu - pomyślałem. Ale potem rozmawiałem z kilkorgiem młodych ludzi i usłyszałem całkiem inne wyjaśnienie. - Lepper mówi normalnym językiem o normalnych problemach. Słuchając go, nie mamy wrażenia zderzenia ze światem fikcji i nowomowy - opowiadali licealiści. Coś w tym jest. Traktowanie obywateli jak półidiotów i wszechobecne w politycznym przekazie kłamstwo zwane elegancko półprawdą prowadzi do upadku zaufania do klasy politycznej jako takiej. Przerażający poziom publicystyki politycznej w telewizji, gdzie dziennikarz dba głównie o zadowolenie polityka, albo też o napuszczenie kilku polityków na siebie, niczego nie wyjaśnia.
Zagubiono również kryteria zwykłej obywatelskiej przyzwoitości. Posłowie i ministrowie połyskują złotymi zegarkami, garniturami od Zengi, spotykają się w obszernych domach. To powinien być sygnał dla wyborców. O ile ktoś od lat jest zaangażowany w politykę to - zgodnie z opinią Jarosława Kaczyńskiego - może odłożyć na średni samochód albo po prostu w miarę wygodnie żyć i tyle. Jeśli się dorobił a nie dostał spadku po babci w Ameryce, to znaczy, że dorobił się na wykorzystywaniu stanowiska publicznego. I powinien zostać wyeliminowany. Przyznam, że kiedy czytam deklaracje majątkowe ludzi od kilkunastu lat zasiadających w parlamencie, to zastanawiam się - jak im się udaje oszczędzać co miesiąc 3/4 wynagrodzenia. Po stylu życia tego nie widać.
Gdy obywatel obserwuje konsumpcje ponad stan połączoną z niekompetencją i bezczelnością odziedziczoną po klasie właścicieli PRL, to trudno się dziwić jego zniechęceniu do polityki. I kiedy Ludwik Dorn na łamach "Nowego Państwa" bronił klasy politycznej, to miał na myśli niewielką grupę podobnych sobie - ludzi mających coś do powiedzenia oraz czyste ręce do pokazania wyborcom. Niestety, bronił straconej sprawy. Postkomunistyczny obyczaj zdominował środowisko polityczne. I grozi teraz państwu, bo podkopał podstawy zaufania obywateli do służby publicznej.
Stało się coś jeszcze. Pojawiło się oto zjawisko, które nazywam rusyfikacją życia publicznego. Rusyfikacja poprzez pojawienie się grupy oligarchów. Ludzi biznesu robiących interesy na styku polityki. Najbogatsi Polacy: Kulczyk, Gudzowaty, Krauze, Niemczycki z lubością fotografują się w towarzystwie prezydenta, premierów, ministrów. Co więcej, nastąpiła zmiana jakościowa. Już nie oni antyszambrują w politycznych gabinetach. To politycy zabiegają o to, by bywać u nich. Rodzi się mnóstwo zjawisk, które nie są korupcją w sensie prawnym, lecz nieuczciwością w rozumieniu kodeksu honorowego. No bo polityk dyskretnie wręczający CV znajomego lub zabiegający o zatrudnienie syna w dużej firmie niby nie przestaje być ojcem czy przyjacielem, ale wpada w niezręczną sytuację wymiany uprzejmości, która może kończyć się korupcją. Przyzwolenie na takie zachowania jest absolutnie powszechne.
Aby być uczciwym, muszę powiedzieć, że nie dziwię się takim zachowaniom klasy politycznej. No bo człowiek przez lata zasiadający w parlamencie czy rządzie za stosunkowo niewielkie pieniądze (w porównaniu do zarobków dyrektorów firm, a nawet dziennikarzy) po dymisji znajduje się na lodzie. Nie może uzyskać pracy - bo rządzi zwykle wrogi mu układ polityczny, więc zatrudnienie byłego ministra czy posła jest raczej obciążeniem. W swoim zawodzie najczęściej uległ deprofesjonalizacji etc. Jeśli nie zdobędzie poparcia przychylnego biznesmena, który zatrudni go jako - pozornego - konsultanta, może mieć kłopoty z utrzymaniem. Wobec tego zabiega o rzeczoną przychylność. Im bliżej końca kadencji, tym więcej korupcji i nieuczciwości. Także w parlamencie. Obawiam się, że pełzający upadek rządu Leszka Millera zaowocuje podobnymi zjawiskami. Nie jest przypadkiem, że premier zabiega o absolutną kontrolę nad złotodajnymi instytucjami, takimi jak Narodowy Fundusz Zdrowia czy PZU.
Katastrofalny spadek popularności rządu i SLD jest wynikiem społecznego zawodu. O ile wobec Solidarności społeczne oczekiwania sprowadzały się do słowa uczciwość i przyzwoitość, a po ujawnieniu afer oraz nieuczciwości obywatele odwrócili się od AWS, to SLD miało być dynamiczne i kompetentne. Nikt uczciwości od Leszka Millera nie oczekiwał. Spadek popularności rządu nie wiąże się wcale ze sprawą Rywina, tylko ze złamaniem wewnętrznej solidarności środowiska postkomunistycznego i ujawnieniem zabójczej niekompetencji kolejnych ministrów. Satyryczny Pol, żałosny Janik, ukryty Cimoszewicz zawiedli, bo nie potrafili buńczucznych zapowiedzi, że będzie lepiej, przekuć na czyny.
Teraz rząd Millera stały się kulą u nogi orientacji proeuropejskiej. SLD dyskretnie zastąpił sierp i młot gwiaździstym sztandarem UE. Ale przed referendum nie ma ani wizji Polski w Europie, ani sensownych argumentów. Wierzę w rozsądek Polaków i sądzę, że opowiedzą się za Unią. Ale nie miejmy złudzeń, zrobią to wbrew rządowi, a nie dzięki niemu.
Miller powinien czym prędzej odejść. Zastąpić go może albo bardzo słaby rząd SLD z prof. Hausnerem lub Józefem Oleksym, albo rząd powołany w wyniku porozumienia większości partii politycznych, nastawiony na przygotowanie akcesji do Unii, reformę finansów publicznych oraz rozpisanie nowych wyborów. Ta ostatnia możliwość, teoretycznie najlepsza, wydaje się najmniej prawdopodobna, bo wymagałaby samoograniczenia się klasy politycznej i jasnego kontraktu dla premiera w rodzaju Jerzego Koźmińskiego. Kontraktu sprowadzającego się do słów - nie przeszkadzać. Ponieważ większość polityków w Polsce niczego więcej nie umie poza przeszkadzaniem innym, to zobowiązanie miałoby wartość deklaracji wegetarianizmu podpisanej przez wilka.
Powoli gnijące fragmenty mozaiki społeczeństwa obywatelskiego doprowadziły koniec końców do tego, że cały model III RP okazał się zmurszały i nieżyczliwy obywatelom. Z rozpaczy wskazują na Samoobronę jako szansę. Warto jednak stworzyć Polakom możliwość wyboru. Czekamy na programy PiS i PO, czekamy na inicjatywy obywatelskie, czekamy na głos autorytetów (prawdziwych, a nie z nominacji). Jeśli ich nie będzie to premier Lepper nam pokaże. Zegar tyka.
opr. mg/mg