Po tragedii, która dotknęła nasz naród 10 kwietnia 2010, cała Polska zamarła w szoku i milczeniu. Szok prędzej czy później ustąpi, i przychodzi czas na refleksje...
Poniższy tekst jest refleksją spisaną "na gorąco", krótko po katastrofie prezydenckiego TU-154. Pierwotnie miałem zamiar wstrzymać się z publikacją do końca żałoby, widząc jednak, jak w niemal wszystkich mediach już na drugi i trzeci dzień po tragedii pojawiają się rozmaici eksperci i politycy, starając się ukierunkować nasz spontaniczny żal, sterując nim umiejętnie dla osiągnięcia własnych celów, zdecydowałem się opublikować swój tekst wcześniej. Jeśli jakikolwiek czytelnik poczuje się urażony, szczerze przepraszam.
Po tragedii, która dotknęła nasz naród 10 kwietnia 2010, cała Polska zamarła w szoku i milczeniu. Pierwsze słowa, które padły z naszych ust były - poza nielicznymi wyjątkami - słowami wyrażającymi ból, a także poczucie ogromnej straty. Nagle uświadomiliśmy sobie wartość tych osób, które tak nagle odeszły. Jednak z upływem dni nasz ból i poczucie straty zaczyna powoli przeradzać się w pytanie: dlaczego to się stało? Jak mogło do tego dojść?
Od tego pytania nie uciekniemy, ale odpowiedź zależy od tego, o co właściwie pytamy. Prokuratorzy, komisje i biegli będą starali się znaleźć odpowiedź w sensie technicznym. Czy zawiódł samolot? Czy pilot popełnił błąd? Czy może błąd popełnił ten, który wysłał tak przestarzały samolot, ryzykując, że będzie lądować w niesprzyjających warunkach na lotnisku pozbawionym odpowiednich pomocy nawigacyjnych? A może zawinili technicy przygotowujący samolot do lotu? Być może uda nam się odpowiedzieć na te pytania, być może nie. Nawet jednak, jeśli poznamy odpowiedź w sensie przyczyn technicznych, będzie ona miała dla nas tylko taką wartość, że może pozwoli uniknąć podobnych katastrof w przyszłości. Nie uciekniemy jednak przed pytaniami o charakterze znacznie głębszym, egzystencjalnym: czy był to dopust Boży? A może wręcz jakiś znak od Boga? A może wręcz przeciwnie - winna jest jakaś klątwa ciążąca nad nami? Może szatan postanowił wypróbować nasz naród, jak biblijnego Hioba? Gdybyśmy mogli znaleźć odpowiedź na te pytania, być może odkrylibyśmy jakiś sens tego, co się stało. Niestety, odpowiedzi możemy się jedynie domyślać, a jak było naprawdę - dowiemy się dopiero, gdy sami znajdziemy się po drugiej stronie...
Jest jednak jeszcze jedno pytanie, które nie tylko można, ale wręcz trzeba zadać: dlaczego w ogóle mogła zdarzyć się taka katastrofa? A tu wskazanie przyczyn nie jest szczególnie trudne. Przede wszystkim, pierwszą przyczyną jest stan naszego państwa. Obserwacja tego, co dzieje się w państwie polskim od 20 lat, prowadzi do bardzo smutnego wniosku. Nasze państwo stacza się po równi pochyłej. Brak myślenia perspektywicznego, doraźne tworzenie prawa pod dyktando tajemniczych "grup trzymających władzę" czy grup nacisku, panosząca się biurokracja i korupcja, powszechna prywata, brak współpracy pomiędzy różnymi siłami politycznymi - to przymioty pasujące do Bantustanu (dziwacznego państwa afrykańskiego stworzonego w celu kontrolowania populacji miejscowej), a nie nowoczesnego europejskiego państwa. Niestety wszystkie te cechy wiernie opisują stan państwa polskiego A.D. 1990-2010. Katastrofa pod Smoleńskiem ukazała problemy naszego państwa z całą dobitnością. Państwo, które nie potrafi nawet zapewnić bezpiecznego środka transportu swoim najwyższym władzom, a na dodatek wysyła w podróż jednym samolotem tak wielkie grono osób sprawujących kluczowe funkcje, jest jakąś tragiczną karykaturą państwa. Od kilkunastu lat rozmaite osoby rozumiejące wagę problemu zwracają uwagę na stan samolotów dla VIPów, ale także brak odpowiednich procedur (oraz nieprzestrzeganie nawet tych niedoskonałych, które mamy). Wypadek lotniczy premiera Leszka Millera sprzed paru lat nic nas nie nauczył. Był to zresztą jeden z wielu incydentów związanych z naszym 36 pułkiem specjalnym lotnictwa. Wystarczy wymienić awaryjne lądowanie samolotu rządowego na pustyni w 1999 r., płonący silnik samolotu, którym w 2004 r. leciał Marek Belka do Wietnamu czy awarię samolotu prezydenckiego w Ułan-Bator w 2008 r. Rządowy samolot zepsuł się po raz kolejny w tym roku - już po gruntownym remoncie, podczas misji na Haiti. Stan sprzętu to jednak nie jedyny problem. Po katastrofie wojskowej CASY, na pokładzie której w 2008 r. zginęło w jednym momencie 16 dowódców polskich sił powietrznych, mówiono także o konieczności stworzenia procedur uniemożliwiających zajście takich zdarzeń w przyszłości - niestety, na mówieniu się skończyło... Nie tak dawno Polacy ze zdumieniem i niedowierzaniem musieli się przyglądać przepychankom pomiędzy gabinetami prezydenta i premiera na temat tego, kto będzie mógł skorzystać z oficjalnego samolotu (pamiętna podróż do Brukseli...). Rezygnacja szefa pułku specjalnego lotnictwa, w proteście przeciw pustosłowiu i zaniedbaniom decydentów, również nie dała nikomu do myślenia. Na smoleńskim lotnisku stało się to, co musiało się stać prędzej czy później.
Drugą przyczyną, blisko związaną z poprzednią, jest wewnętrzna wojna, trwająca w naszym kraju od 20 lat. Przykro to przyznać, ale przez te lata Polacy (a dokładniej: nasze elity) rzeczywiście nie dorośli do demokracji. Nie nauczyliśmy się odróżniać politycznych sporów od politycznych wojen. W demokratycznym państwie opozycja potrzebna jest władzy tak jak rybie woda. Bez różnorodności poglądów politycznych państwo popada w skrajności. Tam, gdzie opozycja nie patrzy władzy na ręce, tam łatwo rodzi się korupcja, kumoterstwo i poczucie braku odpowiedzialności. Gdy wszyscy zgadzają się ze sobą, można podejrzewać, że nikt tak naprawdę nie przemyślał tego, o czym się mówi. W Polsce istnieją od 20 lat mechanizmy demokratyczne, pozwalające współistnieć różnym partiom, poglądom i punktom widzenia. Niestety, ci, którzy korzystają z tych mechanizmów, przede wszystkim sami politycy, a w drugiej kolejności media - słusznie zwane "czwartą władzą", korzystają z nich głównie dla osiągnięcia własnych korzyści, a nie dla dobra wspólnego. W Polsce nie ma oponentów politycznych, są natomiast wrogowie polityczni. Słowa, które padają z ust naszych "mężów stanu", mówiących o "dożynaniu watah", "snajperze, który nie trafia z 30 metrów", czy też nazywających swojego oponenta "zerem", świadczą o tym, że nasi politycy nie dorośli do swojej roli. Jakie jednak ma to znaczenie w obliczu takiej katastrofy? Ma, i to olbrzymie. Wzajemna nienawiść, nieustanne oskarżanie się nawzajem o wszystko co najgorsze prowadzi do tego, że tworzenie jakichkolwiek dzieł wymagających powszechnego zaangażowania i ogólnej zgody jest praktycznie niemożliwe. Jaskrawym przykładem jest właśnie niemożność zakupienia nowych samolotów dla VIPów od 20 lat oraz stworzenia właściwych procedur zapewniających bezpieczeństwo! Zaniedbania, prędzej czy później, prowadzą do nieszczęść. 10 kwietnia 2010 nieszczęście w skali, która przekracza najgorsze wyobrażenia, stało się faktem.
W tym momencie, zamiast zadawać sobie pytania o przyczyny techniczne czy też ukryty sens tragicznego wydarzenia, którego byliśmy świadkami, może powinniśmy wreszcie zadać sobie parę pytań o znaczeniu fundamentalnym. Czy my, Polacy, jesteśmy narodem, który chce mieć jedną, wspólną ojczyznę? Czy potrafimy przyjąć do wiadomości, że niezależnie od tego, jaka partia ma w danej chwili większość w parlamencie, zawsze znajdzie się w naszym kraju kilka procent ludzi o poglądach zdecydowanie lewicowych, co najmniej drugie tyle - o poglądach liberalnych, kolejne kilkanaście procent - zadeklarowanych konserwatystów oraz milcząca większość tych, którzy chcieliby po prostu żyć w kraju, w którym panuje porządek i który potrafi zapewnić swoim obywatelom bezpieczeństwo zarówno w obliczu wrogów z zewnątrz, jak i codziennych problemów i zagrożeń. Czy musimy się nieustannie wzajemnie obrażać, odsądzać od czci i wiary, oskarżać o wszystkie nieszczęścia ludzkości od Adama i Ewy począwszy? Czy może wreszcie zechcemy się nawzajem słuchać? Czy będziemy potrafili zgodzić się co do tego, że chcemy razem jeździć po tych samych drogach - o ile je wybudujemy, korzystać z tej samej opieki zdrowotnej i systemu emerytalnego oraz traktować sprawy wspólnego bezpieczeństwa z należytą powagą? Czy też może - tak jak to się dzieje powszechnie w wielkich miastach, pobudujemy sobie swoje własne otoczone murem osiedla, małe getta, w których zamkniemy swój lęk przed otaczającą nas rzeczywistością?
Odpowiedź na te pytania nie przywróci już niestety życia osobom, które zginęły w katastrofie. Jeśli jednak ich śmierć sprawi, że zechcemy wreszcie, po tylu latach niepodległości, otrzeźwieć, otrząsnąć się z wzajemnej nienawiści - to śmierć ta nie będzie daremna. I - nawet, jeśli nie jesteśmy pewni, czy śmierć ta była znakiem od Boga, czy może hiobową próbą, jako naród wyjdziemy z tej próby zwycięsko.
opr. mg/mg