Czy doświadczamy już "pełzającej III wojny światowej"? Jeśli tak, to wielostronny konflikt na Bliskim Wschodzie jest jej kluczowym czynnikiem
Prof. Riccardo Redaelli: Największym „kawałkiem” pełzającej trzeciej wojny światowej jest wielostronny konflikt na Bliskim Wschodzie
W roku 2014 obchodziliśmy setną rocznicę wybuchu I wojny światowej — bratobójczego konfliktu, który wstrząsnął naszym kontynentem na początku XX wieku i pochłonął miliony ofiar. Papież Benedykt XV nazwał to „niepotrzebną rzezią”. Aby uczcić ofiary wojny i prosić o nawrócenie serc, papież Franciszek udał się do miejscowości Fogliano Redipuglia w północno-wschodnich Włoszech i na terenie miejscowego memoriału poległych odprawił Mszę św. Piętnując konflikty zbrojne, za którymi zawsze kryją się interesy gospodarcze i geopolityczne, żądza pieniędzy i władzy oraz cynizm producentów broni, Papież stwierdził, że w naszych czasach można mówić o trzeciej wojnie światowej, prowadzonej „w kawałkach”.
Papieskie słowa skomentował kard. Pietro Parolin, watykański sekretarz stanu. W wywiadzie dla „L'Osservatore Romano” najbliższy współpracownik papieża Franciszka zauważył, że „natężenie niektórych współczesnych konfliktów jest rzeczywiście porównywalne z wojnami światowymi, a ich okrucieństwo niejednokrotnie przerasta to, czego ludzkość zaznała sto lat temu”. „Pełzająca trzecia wojna światowa” spowodowana jest różnicami społecznymi, kulturowymi i religijnymi, które zamiast służyć ubogaceniu wszystkich ludzi, zostały użyte, by ich skłócić. Największym „kawałkiem” tej pełzającej trzeciej wojny światowej jest bez wątpienia wielostronny konflikt na Bliskim Wschodzie. O jego przyczynach, kulisach i wpływie na losy świata rozmawiałem z prof. Riccardo Redaellim, specjalistą od geopolityki. (W. R.)
WŁODZIMIERZ RĘDZIOCH: — Panie Profesorze, nie można zrozumieć konfliktów na Bliskim Wschodzie — zwłaszcza w Syrii i Iraku — bez uwzględnienia wielkiego podziału w świecie islamskim na sunnitów i szyitów. Co należy wiedzieć na ten temat?
PROF. RICCARDO REDAELLI: — W świecie islamu istnieją co najmniej dwa główne podziały, oba wzmocnione przez politykę państw Zatoki Perskiej, zwłaszcza Arabii Saudyjskiej. Pierwszy to tradycyjny podział muzułmanów na sunnitów i szyitów. Szyici stanowią mniejszość w świecie islamskim — jest ich ok. 10 proc., ale w Zatoce Perskiej stanowią 50 proc. ludności. Dominują w Iranie, Iraku, Bahrajnie, Libanie, Syrii. Ale jest też konflikt geopolityczny — między Arabią Saudyjską a Iranem — o dominację w Zatoce Perskiej, który doprowadził do upolitycznienia podziału. Oznacza to, że tradycyjne różnice religijne stały się różnicami politycznymi i doprowadziły do powstania bardzo silnego i agresywnego radykalizmu politycznego. Zjawisko to podzieliło społeczności, które wcześniej nauczyły się żyć razem, tak jak to miało miejsce w Iraku i Syrii. Inny podział dotyczy natomiast islamu sunnickiego i pogłębił się w związku z tzw. arabską wiosną. Jest to rozłam między islamem politycznym Bractwa Muzułmańskiego a islamem salafickim, wspieranym przez Arabię Saudyjską. Obydwa ruchy są radykalne i bardzo źle traktują mniejszości religijne, z tą różnicą, że polityczny islam chce stworzyć republiki islamskie, salafici natomiast są bardziej dogmatyczni, ale politycznie neutralni. Ten wielki rozłam dał się zauważyć np. w Egipcie, gdzie Arabia Saudyjska wspierała działania armii przeciwko rządowi Bractwa Muzułmańskiego. Można go też odnotować w Libii. Krótko mówiąc, monarchie Zatoki Perskiej za pomocą pieniędzy i wpływów zwalczają islam polityczny. Wykorzystują do tego salafitów, którzy są jeszcze bardziej radykalni i dogmatyczni.
— Na bliskowschodniej szachownicy działają zarówno mocarstwa światowe (Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja, Rosja), jak i regionalne (Iran, Arabia Saudyjska, Turcja, Izrael, Katar etc.). Jakie są cele polityczne, gospodarcze i religijne tych państw?
Sytuacja jest skomplikowana, tym bardziej że działania różnych „aktorów” międzynarodowych i regionalnych wydają się często mało konsekwentne. Stany Zjednoczone — po zakończeniu zimnej wojny jedyne światowe supermocarstwo — zainwestowały na Bliskim Wschodzie bardzo dużo w sferze politycznej, gospodarczej i wojskowej. Ale wyniki były katastrofalne. To widać w Afganistanie, w Iraku, ale również w przypadku polityki wobec Iranu. Dzisiaj Ameryka jest słabsza, ale problem tkwi w tym, że ma niejasną strategię działania. Przez lata wrogiem numer jeden Amerykanów był Iran, ale dziś widzimy, że największym niebezpieczeństwem nie jest islam szyicki, ale sunnicki. I, paradoksalnie, Iran byłby naturalnym sojusznikiem Zachodu w zwalczaniu terroryzmu dżihadystów sunnickich; podczas gdy nasi sojusznicy w Zatoce Perskiej, Arabia Saudyjska i Katar, są sojusznikami naszych najgorszych wrogów. Arabia Saudyjska ma obsesję na punkcie Iranu i podżegała do przemocy antyirańskiej. W ten sposób rozpętała siły, nad którymi straciła kontrolę. Rosja w tym regionie została zmarginalizowana, ale odgrywa ważną rolę we wspieraniu Iranu i Syrii. Rosyjska pomoc była kluczowa dla przetrwania reżimu Assada. Turcja ma największe regionalne ambicje i za Erdoğana — najpierw jako premiera, teraz już jako prezydenta — chce być przykładem umiarkowanego kraju islamskiego. Ale Erdoğan źle zagrał swoimi kartami i dziś jest zaangażowany w wiele kryzysów regionalnych. Katar jest małym krajem o niezmiernie wygórowanych ambicjach. Chce być punktem odniesienia dla świata islamskiego, ale odcina się od Arabii Saudyjskiej, która jest dla niego niewygodnym sąsiadem.
— Katar ma w ręku potężną broń medialną, telewizję Al Jazeera, która chce być BBC świata arabskiego...
Telewizja Al Jazeera jest potężną bronią, ale ponieważ wspiera islam polityczny, w jakimś stopniu obróciła się przeciw Katarowi.
— Izrael zawsze robił wszystko, aby podzielić kraje islamskie, które go otaczały...
Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że Izrael dziś to nie Izrael sprzed 30-40 lat — wówczas był to kraj emigracji aszkenazyjskiej (Żydów wywodzących się z Europy), która miała wizję państwa laicką, prawie socjalistyczną. Dziś Izrael jest politycznie prawicowy, a wielki wpływ mają tam partie religijne i ksenofobiczne. Izrael podejmował działania z pozycji swojej przewagi militarnej i gospodarczej. Im bardziej świat arabski jest podzielony, tym bardziej Izrael czuje się bezpieczny. Politycy izraelscy, tacy jak Netanjahu, mają obsesję na punkcie Iranu i postrzegali dżihadystów sunnickich oraz wojnę domową w Syrii jako sposób uderzenia w Iran, uderzając w jego sojusznika. To oczywisty błąd, a taka polityka do niczego nie prowadzi. Izrael musi wybrać: czy chce pokoju, zwróciwszy terytoria okupowane, czy chce być państwem przemocy, okupującym ziemie innych, tłumiącym lub wydalającym ludność palestyńską. Nie może przedstawiać się jako kraj demokratyczny bez zwrotu okupowanych terytoriów.
— W Europie dominuje idea społeczeństwa tolerancyjnego, wielokulturowego i wieloreligijnego. Ale z tych naszych demokratycznych i wolnych społeczeństw wywodzą się tysiące dżihadystów, którzy na wszystkich frontach islamskiej „świętej wojny” walczą z „niewiernymi”. Jak to się dzieje, że tak wielu młodych ludzi w Europie pociąga terroryzm islamski?
To bardzo ważna kwestia. Chciałbym wspomnieć książkę kard. Angelo Scoli, arcybiskupa Mediolanu, zatytułowaną „Nie zapominajmy o Bogu”. Problem w tym, że w Europie w rzeczywistości zapominamy o Bogu i wyrzekamy się naszych korzeni religijnych, jakby to było coś, czego trzeba się wstydzić. Wystarczy zauważyć, z jakimi oporami mówiono tu o mniejszościach chrześcijańskich prześladowanych i mordowanych w ostatnich latach na Bliskim Wschodzie. Jeżeli chodzi o ideę wielokulturowości, wprowadzano ją w życie szczególnie w Wielkiej Brytanii. Wielokulturowość jest czymś pozytywnym, jeżeli rozumie się przez nią obecność na danym terytorium i zdolność do dialogu i dyskusji wielu kultur i religii. Ale w Wielkiej Brytanii nie ingerowano w sprawy wewnętrzne poszczególnych grup religijnych i każdy robił, co chciał.
— Mogłoby się to wydawać przejawem pełnej wolności, gwarantowanej obywatelom...
Ale ta zasada przymykania oczu, nieingerowania doprowadziła do wzrostu liczby radykalnych islamskich kaznodziejów, którzy zaczęli wywierać wielki wpływ na emigrantów, zwłaszcza na tych z drugiego i trzeciego pokolenia. Dziś w Wielkiej Brytanii mamy Pakistańczyków trzeciej generacji, którzy nie czują się ani Pakistańczykami, ani Anglikami. Ten kryzys tożsamości sprawia, że stają się oni łatwymi ofiarami radykalnej propagandy. W imię tolerancji zbyt późno dostrzegliśmy niebezpieczeństwo radykalizacji niektórych grup w naszym społeczeństwie, a jeszcze wolniej przeciwdziałamy temu zjawisku. Musimy zrozumieć, że w szeregach organizacji Państwo Islamskie (IS) walczą ludzie o mentalności postmodernistycznej. Te grupy terrorystyczne mają wielkie zdolności reklamowe — ich obecność w Internecie jest ogromna. Przyciągają wiele osób, ponieważ przekazują wiadomości proste i skuteczne.
— Mówiąc o tragedii ludności Bliskiego Wschodu, nie można zapomnieć o dramatycznym losie chrześcijan. Dlaczego chrześcijanie żyjący na tych ziemiach od czasów apostolskich są pierwszymi ofiarami islamskiego terroru?
Chrześcijanie stanowią mniejszość wśród grup sunnickich i szyickich. Ci, którzy zamieszkiwali te ziemie jeszcze przed islamem, są społecznością najmniej sekciarską, nie są uzbrojeni tak jak inne grupy, prowadzą dialog ze wszystkimi. Kiedy społeczeństwo się rozpada, wszystkie jego niesekciarskie elementy są atakowane. W ostatnim okresie mamy do czynienia z grupami dżihadystów Państwa Islamskiego, które nie tolerują różnorodności kulturowych i religijnych — chcą stworzyć sztuczny Bliski Wschód tylko dla ludzi takich jak oni. Z tego też powodu chrześcijanie są atakowani, a stanowią łatwy cel, ponieważ nie są uzbrojeni.
— Arcybiskup Mosulu Emil Nona ma bardzo jasny osąd obecnej sytuacji. Przede wszystkim zwraca uwagę, że fundamentalistycznych bojowników można zwalczyć, „wypowiadając im wojnę oraz blokując środki ich finansowania”. Nas na Zachodzie ostrzega, bo — według niego — nie rozumiemy islamu: „[fundamentaliści] są zagrożeniem dla wszystkich, dla was na Zachodzie jeszcze bardziej niż dla nas. Nadejdzie czas, gdy będziecie żałować waszej polityki. Obszarem działania tych grup jest cały świat — ich celem jest «nawrócić» ludzi za pomocą miecza i zabić wszystkich innych”. Jeżeli słowa te wypowiada ktoś, kto żyje w świecie muzułmańskim i zna go bardzo dobrze, powinniśmy się nad nimi poważnie zastanowić...
Biskup Mosulu, działający w dramatycznej sytuacji, ma wiele racji. Zachód zbyt długo bagatelizował ten problem — pozostawił samym sobie wspólnoty chrześcijańskie i wahał się ich bronić, aby nie zostać oskarżonym o kolonializm (to nonsens, ponieważ chrześcijanie są tam od dwóch tysięcy lat!). Bronić chrześcijan na Bliskim Wschodzie oznacza bronić świętych praw tych społeczności — prawa do życia tam, gdzie od zawsze żyli, i prawa do wolności religijnej. Przez lata udawaliśmy, że nie wiemy, iż nasi sojusznicy, tacy jak Arabia Saudyjska, Katar i Turcja, wspierają niebezpieczne ruchy fundamentalistów. Oczywiste jest, że te ruchy nie zatrzymują się na granicach państw, gdyż ich ambicją jest nawrócenie świata na islam. Należy jednak podkreślić, że ruchy te są mniejszością w islamie i walczą przede wszystkim przeciwko innym muzułmanom (świeckim, umiarkowanym). Ale to jest jak gangrena — jeśli jej nie zatrzymamy, będzie się rozprzestrzeniać. Trzeba więc uderzyć w te ruchy z wielką siłą, ponieważ straciliśmy już wiele czasu. Ale nie możemy zapominać, że w szeregach IS walczy wielu obywateli europejskich — ci ludzie po powrocie do swoich krajów pochodzenia w Europie przyniosą ich dżihad — „świętą wojnę” — do nas. Należy więc zwrócić uwagę na to zjawisko — musimy je zwalczać, ale odpowiedzią na nie mogą być tylko represje. Jednocześnie musimy się głęboko zastanowić nad faktem, że do tej pory Europa wyrzekała się swych chrześcijańskich korzeni. Nie możemy obawiać się tych korzeni. Nie znaczy to, że musimy narzucać chrześcijaństwo siłą, ale nie powinniśmy ukrywać faktu, że Europa narodziła się jako kontynent chrześcijański.
opr. mg/mg