Najnowsza historia Rosji coraz bardziej ujawnia smutną prawdę o toczącej ją nieuleczalnej chorobie
„Wbrew wszelkim trudnościom udało nam się zachować rdzeń kolosa, jakim był Związek Sowiecki" - stwierdził w 2004 roku ówczesny rosyjski prezydent Władimir Putin. Dziś ów rdzeń nie tylko obrósł w masę kostną, ale zaczął przypominać zaokrąglonego grubaska. I to z pretensjami do dalszych kilogramów...
Hasające bezkarnie po terytorium niepodległego państwa rosyjskie czołgi, zmarszczone czoła niemieckich polityków udzielających jeszcze do niedawna połajanek „gruzińskim agresorom", wreszcie dość wstrzemięźliwa mimo wszystko postawa Stanów Zjednoczonych, było nie było, mających swoje strategiczne interesy na Kaukazie i pozostających w sojuszu z proamerykańskim Tbilisi - tak wygląda prawdziwy obraz konfliktu w Gruzji. Te obrazki są jednak tylko logiczną konsekwencją wieloletniego zaślepienia Zachodu, niedostrzegającego niepokojących zmian zachodzących od dawna w Rosji. W efekcie nasz wschodni sąsiad jest dziś państwem dalece bardziej agresywnym i wykazującym o wiele większe ciągoty imperialne, niż miało to miejsce w schyłkowej fazie istnienia Imperium Zła.
Kiedy w grudniu 1991 roku z hukiem rozpadał się Związek Radziecki, pozostawiał po sobie imponującą masę spadkową: najpotężniejsze na świecie służby specjalne, olbrzymi potencjał demograficzny i surowcowy, liczną, chociaż przestarzałą armię, i co najważniejsze, potężny arsenał nuklearny. Z takim rezerwuarem Rosja-oficjalny prawny spadkobierca ZSRR-pozostawała więc nadal liczącym się graczem na arenie międzynarodowej.
Początkowo jednak prezydent Borys Jelcyn wcale nie wykazywał jakiejś specjalnej chęci do restytucji imperium. Wręcz przeciwnie, był ostatnim rosyjskim przywódcą, który - przynajmniej do jakiegoś czasu - na serio myślał o budowie kraju w oparciu o demokratyczne standardy. Kiedy jednak Rosjanom przyszło płacić wysoką cenę za koszty jelcynowskich reform wolnorynkowych, niedźwiedziowaty Borys szybko utracił popularność swoich rodaków. Do tego doszły specyficzne cechy charakteru prezydenta - przede wszystkim jego miękkość, która narodowi wychowanemu na knucie była najzupełniej obca.
W tym trudnym dla Jelcyna momencie pomocną dłoń wyciągnęła doń część aparatczyków z postsowieckich służb specjalnych oraz grono powiązanych z nimi oligarchów finansowych. I to właśnie dzięki ich wsparciu Jelcyn został wybrany na kolejną prezydencką kadencję. On sam zrozumiał zaś wreszcie, że bez wskrzeszenia tradycji imperialnej na dłuższą metę nie uda mu się utrzymać władzy nad takim krajem jak Rosja.
Ideologia imperialna stanowiła bowiem odpowiedź na zapotrzebowanie właściwie wszystkich grup społecznych: polityków, oligarchów, wojskowych, ludzi z dawnego KGB, ale również i większości rosyjskich intelektualistów w rodzaju Sołżenicyna czy Michałkowa, którzy w kontynuacji wielkomocarstwowej tradycji widzieli jedyną możliwą dla Rosji drogę rozwoju i koło zamachowe jej dziejów. Nade wszystko zaś imperializm potrzebny był samemu postsowieckiemu społeczeństwu, które choć biedne, otrzymywało w ten sposób coś, co wybitny znawca Rosji, historyk prof. Andrzej Nowak, określił mianem swoistego rodzaju duchowego haszyszu.
Ale na dłuższą metę misiowaty i schorowany Jelcyn był zbyt słaby, jak na imperialistyczne ambicje rosyjskiej elity. Musiał pojawić się więc ktoś godniejszy i bardziej predestynowany do przejęcia schedy po owym specyficznym carsko-radzieckim imperialnym dziedzictwie. Tym kimś stał się „Rzeźnik Czeczenii", były podpułkownik KGB Władimir Putin.
Jelcyn wysłał wojska do Czeczenii pod koniec 1994 roku, bo choć romansował jeszcze podówczas z demokracją, to jednak nie był na tyle głupi, aby pozwolić sobie na dalsze osłabienie trzeszczącego w szwach państwa. Czeczenia z racji swojego położenia i bogatych złóż ropy naftowej oraz gazu ziemnego była zbyt cenna, żeby można było ot tak sobie wypuścić ją z rosyjskiej strefy wpływów. Poza tym w kolejce do niepodległości czekały następne republiki: Dagestan, Inguszetia, Kabardyno-Bałkaria, Baszkiria, Buriacja i kilkadziesiąt dalszych narodów i grup etnicznych. Wojna w Czeczenii miała zaś wszystkim im wybić z głowy jakiekolwiek marzenia o niepodległości i dać światu sygnał, że imperium jest nadal silne.
Tymczasem szybko przyszło bolesne przebudzenie - postsowiecka machina wojskowa bardzo długo nie mogła poradzić sobie z ambitną i dobrze uzbrojoną, ale jednak stosunkowo małą czeczeńską partyzantką. To był ogromny policzek dla Jelcyna i dla zwolenników Wielkiej Rosji. Podobnie jak upokarzający pokój z 1996 roku, na mocy którego problem statusu zbuntowanej republiki został odłożony na 5 łat.
Do tego już jednak nie doszło - wcześniej bowiem na rosyjską arenę polityczną wkroczył Władimir Putin, szykowany już od dłuższego czasu na następcę Borysa Jelcyna. Aby jednak tak się stało, potrzebna była druga wojna w Czeczenii. Większość politologów przychyla się dziś do tezy, że wywołano ją specjalnie po to, by przysporzyć popularności Putinowi i ukazać go jako silnego przywódcę narodu. Co więcej, zamordowany dwa lata temu w niewyjaśnionych okolicznościach były podpułkownik rosyjskich specsłużb Aleksander Litwinienko twierdził nawet, że w 1999 roku rosyjska Federalna Służba Bezpieczeństwa na rozkaz Putina (pełniącego wówczas funkcję premiera) przeprowadziła serię zamachów bombowych na bloki mieszkalne w kilku miastach Rosji. Zaraz potem obarczono za nie odpowiedzialnością Czeczenów, co dało powód do rozpoczęcia nowej wojny na Kaukazie.
Druga odsłona czeczeńskiego starcia była już pokazem rosyjskiej siły w pełnym stalinowskim wydaniu - włącznie z bombardowaniem wiosek, czystkami etnicznymi, obozami filtracyjnymi i eksterminacją ludności cywilnej. Putin osiągnął jednak swój ceł - za cenę setek istnień ludzkich został prezydentem Rosji.
Nowy pan na Kremlu rozpoczął swoje urzędowanie od energicznych wewnętrznych porządków. Bardzo szybko swoje wpływy straciła więc większość najbliższych współpracowników Jelcyna. Ich miejsce zajęła grupa KGB-owskich „silowików" w rodzaju Siergieja Iwanowa.
Stopniowo Putin zdobywał też coraz większą kontrolę nad mediami elektronicznymi. Stało się to możliwe po pokazowej rozprawie z potężnymi telewizyjnymi magnatami: Borysem Bieriezowskim - głównym udziałowcem państwowej telewizji ORT, oraz Władimirem Gusińskim, właścicielem holdingu Media Most.
Po tej „terapii" rosyjskie niezależne dziennikarstwo już się nie podniosło. Ci zaś dziennikarze, którzy mimo szykan próbują nadal przekazywać prawdę o putinowskiej Rosji, są po prostu uciszani. Tak jak Anna Politkowska, którą zastrzelono w 2006 roku w windzie koło jej moskiewskiego mieszkania.
Spać spokojnie nie mogą jednak także dawni członkowie jelcynowskiej „kremlowskiej rodziny": wspomniani wyżej Bieriezowski i Gusiński od dawna przebywają na emigracji, a i tak można powiedzieć, że mieli oni więcej szczęścia niż np. Michaił Chodorkowski - jeszcze niedawno najbogatszy człowiek w Rosji - oskarżony o nieprawidłowości przy prywatyzacji przedsiębiorstw, aresztowany i skazany na 8 lat więzienia. Dziś ten dawny multimiliarder przebywa w kolonii karnej na rosyjskim Dalekim Wschodzie.
Paradoksalnie jednak te brutalne działania przysporzyły Putinowi jeszcze większej popularności. W oczach przeciętnego Rosjanina potwierdził on bowiem reputację surowego, ale sprawiedliwego „ojczulka narodu", walczącego ze znienawidzonymi od czasów prezydentury Jelcyna oligarchami. Rosyjskie społeczeństwo od dawna pogrążone jest zresztą w typowym dla siebie letargu. Bo wysyłany przez Putina komunikat jest jasny: imperium wszystkim, jednostka niczym. Niczym w czasach Lenina i Stalina. Biesłan, Dubrowka, „Kursk" pokazały bowiem dobitnie, że Kreml nie liczy się kompletne ze zdrowiem i życiem swoich obywateli. Ale akurat do tego Rosjanie są od wieków przyzwyczajeni.
Brak rozwiniętego społeczeństwa obywatelskiego oznacza zaś w konsekwencji niemal całkowitą marginalizację i tak rachitycznej rosyjskiej opozycji. Dziś jest to tylko zlepek pojedynczych znanych nazwisk, nieposiadających jednak prawie żadnego szerszego poparcia. Na rosyjskiej scenie politycznej liczy się w tej chwili tylko jedna formacja, którą słynny rosyjski dysydent Władimir Bukowski nazywa wprost „korporacją KGB". Reszta jest już tylko fasadą: „niezawisłe" sądy, parlament zdominowany przez proprezydencką Jedną Rosję, a nawet sam prezydent Miedwiediew i premier Putin będący jedynie „twarzami" owej potężnej korporacji.
Wraz ze wzrostem cen ropy i gazu ziemnego na światowych rynkach, okrzepnięta i wzmocniona petrorublami Rosja zaczęła coraz śmielej rozpychać się łokciami na arenie międzynarodowej. Putin szybko stał się ulubieńcem zachodnich salonów - Berłusconi, Chirac i Schroeder nazywali go przyjacielem, a prezydent Bush przekonywał, że rosyjskiemu przywódcy dobrze patrzy z oczu...
Niemal w tym samym czasie Rosjanie niepostrzeżenie, krok po kroku, realizowali plan swoich imperialnych podbojów. Przy czym czołgi i rakiety zostały zamienione przez nich na surowce energetyczne. Moskwa stopniowo uzależniała od swoich dostaw kolejne państwa. Efekt? W Europie jest dziś całe mnóstwo krajów znajdujących się w takiej samej sytuacji jak Polska, która ponad 2/3 ropy i gazu ziemnego sprowadza właśnie z Rosji.
I Kreml od czasu do czasu potrafi tej swojej broni skutecznie używać. Tak jak kilka łat temu, gdy najpierw przykręcono gazowy kurek niepo-
kornej Ukrainie - niejako przy okazji zmniejszając dostawy tego surowca do kilku innych zgoła niewinnych państw - a potem wymuszono na niej zakup gazu na swoich warunkach.
Rosja zresztą od dawna nie kryje się specjalnie z tym, że eksport i tranzyt surowców energetycznych stanowi główne narzędzie jej polityki zagranicznej. Do rangi symbolu agresywnej polityki gospodarczej Kremla urosło już niemiecko-rosyjskie porozumienie w sprawie budowy gazociągu północnego omijającego Polskę po dnie Morza Bałtyckiego.
Repertuar stosowanych przez Moskwę środków represyjnych jest zresztą niezwykle szeroki: od zakazu importu polskiego mięsa i produktów roślinnych, aż do embarga na łotewskie szprotki czy gruzińskie wina.
Do tego dochodzi nieustanne wtrącanie się w sprawy ościennych państw, leżących dawniej w sowieckiej strefie wpływów. W myśl powiedzenia „kurica nie ptica, Polsza nie zagranica"
Moskwa nie uznaje, że ten czas należy już do przeszłości. W retoryce rosyjskich polityków słychać więc dziś zarówno odwołania do spuścizny po RWPG i Układzie Warszawskim, jak i dawne echa panslawistycznej idei złączenia wszystkich słowiańskich narodów pod politycznym i duchowym berłem Wielkiej Rosji.
Temu samemu celowi służy też przewartościowanie dokonujące się od jakiegoś czasu w rosyjskiej polityce historycznej. Począwszy od ustanowienia Dnia Jedności Narodowej - upamiętniającego raczej mało znaczący epizod z rosyjskiej historii, jakim było wygnanie z Kremla polskich wojsk w 1612 roku, aż po przywrócenie dawnego hymnu radzieckiego, któremu dodano nowe, wielkorosyjskie słowa...
A wszystko to w imię wielkości imperium. Coraz więcej, coraz głośniej, coraz agresywniej. Ma więc rację Władimir Bukowski, kiedy mówi: Rosję zżera choroba imperialna.
opr. mg/mg