Niebezpieczna konwencja

Konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej to "kukułcze jajo" - pod pozorem zwalczania przemocy pragnie się narzucić jednostronną wizję światopoglądową

Niebezpieczna konwencja

Ten dokument jest bardzo przewrotny, bo przecież chyba każdy z nas popiera „zapobieganie i zwalczanie przemocy wobec kobiet i przemocy domowej”. Pod szlachetnie brzmiącą nazwą kryją się jednak bardzo niebezpieczne przepisy dla zwolenników tradycyjnego modelu rodziny i w ogóle dla chrześcijan. Wprowadzenie w życie tych przepisów może być końcem wolności wyznania.

Te słowa wcale nie są przesadą. „Konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej”, którą przedstawia się nam jako mechanizm walki ze skandalem przemocy wobec kobiet, nie wnosi bowiem nic istotnie nowego do prawa w tej kwestii. Przemoc, gwałt, dyskryminacja ze względu na płeć są już w Polsce, tak jak w całej Europie, zakazane, a w wielu krajach dyskryminuje się prawnie raczej mężczyzn niż kobiety. Nie ma też wątpliwości, że sprawcy przemocy fizycznej (a w pewnych sytuacjach także psychicznej) powinni być zamykani w więzieniach, a także oddzielani od ofiar. Tyle że w konwencji poza takimi, całkiem zresztą słusznymi, choć nic niewnoszącymi, zapisami są jeszcze inne, które z walką z przemocą nie mają nic wspólnego, a są raczej walką z religią i naturą ludzką. I właśnie z powodu tych zapisów „Konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej” sprzeciwia się zarówno Kościół katolicki, jak i bardzo wielu konserwatywnych komentatorów i polityków. Dokument ten będzie bowiem, jeśli tylko wejdzie w życie, skuteczną bronią przeciwko chrześcijanom i tym wszystkim, którzy nie mają ochoty żyć w zgodzie z lewackimi pomysłami.

Zniszczyć rodzinę

Żeby nie być gołosłownym, opiszę przewrotność konwencji na konkretnym przykładzie. Otóż, gdybym pewnego dnia postanowił, że jestem homoseksualną kobietą i zaczął przekonywać, że jestem „lesbijkiem”, a moja żona nie chciałaby się na to zgodzić, tłumacząc, że przecież jestem mężczyzną, to pozostając w zgodzie z zasadami konwencji mógłbym bez większych problemów udowodnić, że stosuje ona wobec mnie niedopuszczalną przemoc, kieruje się stereotypami w postrzeganiu płci, a do tego nie pozostaje w zgodzie z zasadą „płci społeczno-kulturowej”. Sugestie, że powinienem się leczyć (a nie wątpię, że to właśnie bym od żony usłyszał), można by już uznać — i to bez większych problemów — za skandaliczną przemoc psychiczną i zaskarżyć do sądu. A jeślibym przegrał, to jedynie dlatego, że wedle konwencji bronić trzeba głównie kobiet, bowiem mężczyźni są płcią silniejsza, którą w imię walki o prawa kobiet trzeba dyskryminować.

Naprawdę wystarczy nawet tylko pobieżnie przeczytać tę konwencję, by dostrzec, że jej istotnym elementem jest narzucenie — za pomocą narzędzi prawnych — lewicowej ideologii, od której odstępstwo zostanie uznane za przestępstwo. Dokument nakazuje walkę ze „stereotypowym postrzeganiem ról płciowych”, gwarantuje, że „kultura, zwyczaje, religia czy tradycja (...) nie będą uznawane za usprawiedliwienie dla wszelkich aktów przemocy objętych zakresem niniejszej konwencji”. Sygnatariusze zobowiązują się także do wprowadzenia, i to od najmłodszych lat, do oficjalnych programów nauczania materiałów dotyczących „niestereotypowych ról przypisanych płciom”, a także uwzględniania w edukacji „płci społeczno-kulturowej”.

Zapisy te mogą, jeśli nie zna się europejskiej i postępowej nowomowy, wyglądać niegroźnie. Wszyscy przecież zgadzamy się, że jeśli jakaś religia (w tym przypadku będzie to islam) nakazuje zabicie córki, która żyje w związku nieformalnym, a tym samym bruka honor rodziny, to trzeba zrobić wszystko, by jej zasady nie były obowiązujące. Problem polega tylko na tym, że w konwencji chodzi o coś więcej, a sygnalizuje to zapis o tym, że chodzi o „akty przemocy objęte zakresem niniejszej konwencji”. A ta za przemoc uznaje także wszystko, co sprzeciwia się uniformizacji płci. I tak przemocą będzie jasne stwierdzenie, że role społeczne kobiety i mężczyzny są różne, że biologia determinuje w jakikolwiek sposób nasze zadania czy wreszcie nauczanie dziewcząt, że ich najważniejszym zadaniem jest urodzenie i wychowanie dzieci. Stwierdzenia takie przyczyniają się bowiem, zdaniem konwencji, do utrwalania stereotypów i „dominacji mężczyzn”, która ma być główną przyczyną przemocy wobec kobiet.

W efekcie, przy odpowiedniej interpretacji, dokument ten stanie się wygodnym narzędziem walki z tradycyjnym małżeństwem i rodziną. Jeśli bowiem państwa mają walczyć ze wszystkim, co oparte jest na zasadzie różności płci (w dokumencie ujmowane to jest jako „równość”, ale w tym przypadku nie chodzi o równość w godności, a o jednakowość), to małżeństwo jest podstawowym przedmiotem ataku. W nim bowiem, i nie da się od tego uciec, istnieje zróżnicowanie płci i zróżnicowanie ról społecznych ze względu na biologię. A jako że konwencja chce tego zakazać, to możemy sobie wyobrazić — i to bardzo szybko — odebranie przywilejów małżeństwom i przyznanie ich singielkom (w ramach pozytywnej dyskryminacji form życia, które są niezgodne z lewicową ideologią). Nasze dzieci — i to już nie jest kwestia wyobraźni — będą zaś nauczane w szkołach, że tradycyjne małżeństwo, w którym mama pracuje w domu, wychowując dzieci, jest zniewoleniem i formą przemocy wobec kobiet.

Tyle płci, ilu ludzi

Konwencja zawiera w sobie także konkretną wizję człowieka, która będzie — za pośrednictwem państw sygnatariuszy — narzucana obywatelom przez regulacje prawne i edukację. Istotnym jej elementem jest zastąpienie biologicznego rozumienia różnic płciowych czymś, co konwencja nazywa płcią społeczno-kulturową. Koncept ten oznacza ni mniej, ni więcej tylko tyle, że nasza płeć nie jest zależna od biologii, ale — ujmując rzecz zupełnie brutalnie — od naszego widzimisię. A jeśli ktoś taką podstawę określania płci uznaje za fanaberię albo zwyczajnie nie zgadza się z takim jej rozumieniem, to oznacza to, że łamie zasadę braku przemocy i może zostać skazany. Idealnie ilustruje to przykład opisany przeze mnie na początku tego artykułu. Konwencja oddziela po prostu płeć biologiczną (czyli to, że z przyczyn biologicznych ja jestem mężczyzną, a moja żona kobietą) od płci prawnej i uznaje, że źródłem tej ostatniej ma być koncept płci społeczno-kulturowej. Ta zaś nie ma nic wspólnego ani z biologią, ani ze zdrowym rozsądkiem, o czym świadczy choćby to, że wedle części genderystów (a to oni stoją za tą konwencją) istnieje kilkanaście rodzajów płci, a wedle amerykańskiego Facebooka jest ich ponad pięćdziesiąt. Nie brak też fachowców, którzy dowodzą, że płci istnieje nieskończona liczba i że każdy ma prawo zdefiniować swoją tak jak mu się podoba. Tłumacząc to wszystko na język praktyki — biada rodzicom, których dziecko uzna, że jest transseksualnym, różowym „gejkiem”, którego preferencje seksualne można określić jako „aseksualne”. Jeśli bowiem spróbują oni wyjaśnić dziecku, żeby nie opowiadało bzdur, to mogą — i to bez zasady przedawnienia — zostać przez nie postawieni przed sądem za niedopuszczalną przemoc. Gdzie tu zdrowy rozsądek?

Zakaz zabijania dzieci to także atak na kobiety

Istnieje także uzasadniona obawa, na którą zwracają uwagę eksperci z Instytutu na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris, że przyjęte rozstrzygnięcia będą służyć usprawiedliwieniu aborcji i wymuszaniu jej na państwach sygnatariuszach. Zapisów takich nie ma wprawdzie w konwencji, ale nie ma także w szeregu innych dokumentów ONZ, które jednakowoż — na podstawie niemal identycznych zapisów, jak te znajdujące się w dokumencie, który ma zostać ratyfikowany przez Polskę — próbują wymuszać na państwach, a nawet na Kościele zmianę prawa czy doktryny moralnej.

Zaledwie kilkanaście dni temu Komitet przeciw Torturom ONZ uznał, że całkowity zakaz aborcji i jej moralne potępienie przez Kościół są... formą tortur (a te są, co nietrudno zauważyć, zakazaną przemocą). Dlaczego? Bo, jak uważają oenzetowcy urzędnicy, sprzeciw wobec zabijania nienarodzonych skłania kobiety do szukania nielegalnych sposobów zabijania swojego potomstwa, a także wzbudza w nich poczucie winy. Nie jest to zresztą pierwsza antykatolicka wypowiedź wysokich urzędników ONZ. Kilka tygodni wcześniej inny urzędnik ONZ z Komisji ds. Obrony Praw Dzieci uznał, że nauczanie Kościoła jest sprzeczne z prawami dzieci. A w stanowisku poświęconym pedofilii w Kościele znalazły się sugestie dotyczące zmiany nauczania Kościoła w sprawie aborcji i antykoncepcji. I jakoś trudno nie dostrzec, że dokładnie takie samo stanowisko może — i gdy tylko stanie się to możliwe — zajmie GREVIO (czyli specjalna instytucja monitorująca wprowadzanie w życie ideologii gender, powołana przez „Konwencję o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej”), uznając, że zakaz aborcji jest formą niedopuszczalnej dominacji mężczyzn nad kobietami, z którą trzeba walczyć. I zrobi to, tak jak obecnie próbuje to samo czynić ONZ.

Wszystko to, co napisałem, zupełnie jasno pokazuje, że nadchodzą trudne czasy. UE i ONZ wyruszyły na wojnę nie tylko przeciw Kościołowi, ale i zdrowemu rozsądkowi. One mają się stać wygodnym kozłem ofiarnym, na którego nie tylko zwala się winę, ale na którym można skupić nienawiść obywateli. Stanowiska ONZ prowadzą również do utożsamienia postawy pro life z torturami czy terroryzmem, co może pozwolić na zwalczanie tych, którzy zabijanie niewinnych oraz niemówienie o tym prawdy, uważają za normę. Coraz lepiej więc widać, że nadchodzi czas wielkich prześladowań Kościoła i wierzących. I tylko ślepi mogą tego nie dostrzegać. A konwencja, którą właśnie ma ratyfikować rząd Tuska, jest wygodnym narzędziem walki z wierzącymi i Kościołem. I nie oszukujmy się, że chodzi w niej o przemoc, kobiety czy dzieci. To ideologiczny młot na normalność, który — jeśli nie zostanie powstrzymany — będzie niszczył rodziny i zaprowadzi — wcześniej czy później — wierzących do więzień. a

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama