Historia życia siostry Marii Teresy jest niezwykła - od wywózki wgłąb ZSRR w 1940 do zakonu i pracy we Francji. Jej życiowa perspektywa pozwala lepiej zrozumieć problemy współczesnych uchodźców i zlaicyzowanej Europy
Historia życia Siostry jest niezwykła i ważna jako świadectwo wiary oraz tego, jak człowiek mimo wielu trudności może odnaleźć w życiu własną drogę i być szczęśliwym. Myślę tutaj o współczesnych uchodźcach. Siostra była również uchodźcą w czasie II wojny światowej. Jak do tego doszło?
Historia jest bardzo długa, a zaczęła się 10 lutego 1940 r. Ten dzień zaprojektował całe moje życie. Byłam dzieckiem, miałam dziewięć lat. Tego dnia poczułam, podobnie jak wielu Polaków, że pozbawiono mnie człowieczeństwa. Potraktowano jak rzecz, wyrzucono z domu, nie pytano, czy tego chcę, czy nie, czy mam to, co potrzebne, tylko jak pakunek wrzucono na jakiś wóz wojskowy i wywieziono.
Gdzie Siostra wtedy mieszkała i dlaczego w ogóle została wywieziona?
Mój tato był osadnikiem wojskowym i pracował przy zabezpieczaniu granic wschodnich. Mieszkaliśmy w Jezupolu, miasteczku w województwie stanisławowskim; to była ta niespokojna granica niedaleko Lwowa, Stanisławowa, gdzie stosunki polsko-ukraińskie nie były takie proste. Transport 10 lutego obejmował właśnie tych ludzi, którzy zajmowali się strzeżeniem granic. Gdy nas wywożono, była ze mną mama i brat, nie było taty i moich dwóch sióstr: jedna była akurat w Stanisławowie w gimnazjum, druga u babci. Mamie powiedziano brutalnie, że ma siedzieć na krześle i nie ruszać się, przywiązano ją nawet, a w tym czasie my z bratem mieliśmy pakować podstawowe rzeczy. Tego dnia poczułam, że nic nie mam, że jestem nikim; oderwano mnie od korzeni, które stanowiły o mojej tożsamości; czułam że stało się coś tragicznego, myślałam, że już nigdy nie wrócę na to miejsce, do tego domu.
Nasze wygnanie trwało stosunkowo niedługo, bo już w 1942 r. byliśmy wyzwoleni na mocy paktu Sikorski-Majski i mogliśmy dzięki gen. Andersowi pojechać do Persji.
Swoje przeżycia z tamtego okresu opisała Siostra we wzruszającej książce Pamiętam... I nie pamiętam. Co się wydarzyło od momentu wywiezienia z terenów dzisiejszej Ukrainy do amnestii? W jakich krajach siostra była?
— Na stacji w Jezupolu wsadzono nas do pociągu i ruszyliśmy na Wschód. Pierwszym etapem była Kustanajskaja Oblast w Kazachstanie — tam nas wysadzono. Była straszliwa zima. Starsi poszli do pracy, a dzieci mogły pójść do szkoły. Mama pracowała w kopalni złota; mężczyźni schodzili na dół, a kobiety wywoziły na górę rudę złota. Potem dostaliśmy zawiadomienie, że mamy jechać na południe, do Uzbekistanu przez Amu-darię. W naszej historii wygnańców to rzeka śmierci, rzeka rozpaczy, rzeka grób, bo tam potopiło się wielu ludzi. W Uzbekistanie chodziliśmy na plantacje bawełny, co dawało nam możliwość zarobku. Trzeba było wstawać o 4.00 rano, zbierać... nosić ciężkie (duże) worki. Byliśmy głodni, w nocy gryzły nas pluskwy, nie wiem jak to przeżyliśmy. Mama dostawała za tę pracę mały woreczek ryżu czy kaszy, nie pamiętam, i to nas ratowało. Stamtąd powrót do Farabu — portu, z którego wywożono nas na przestrzenie nieograniczone. Dostaliśmy miejsce w stajni, nie było odpowiedniego dachu, lał się deszcz, głód był straszny, mama była w szpitalu. Ta podróż prowadziła nas do amnestii, obowiązującej wszystkich, którzy byli zarejestrowani. Przyjechaliśmy, jak teraz ci uciekinierzy, na takim na wielkim okręcie — dzieci, dużo osób starszych — z Krasnowodzka do Pahlevi, pierwszego portu Persji.
Tyle się dziś mówi o przyjęciu uciekinierów czy ludzi szukających azylu politycznego lub pracy, bojących się różnych systemów. Nas spotkała wielka łaska — przygarnął nas szach perski Mohammad Reza Pahlavi, który był muzułmaninem, a przyjął wielu chrześcijan. Nasze relacje z Persami były bardzo piękne. Mieszkaliśmy tam pięć lat, chodziliśmy do szkoły, doświadczyliśmy wiele życzliwości, nigdy nienawiści. Po pięciu latach trzeba było wyjechać — pojechaliśmy do Iraku, później przez Ahwaz do Egiptu, Syrii, a stamtąd do Libanu. Dużo czasu mieszkaliśmy w Libanie, w innych miejscach, które wspominam byliśmy krótko, miesiąc-dwa. Rząd polski na uchodźstwie w Londynie bardzo się nami opiekował, troszczył o tę grupę, utrzymywał nas — nie wolno było nam pracować. W Libanie za cudowne zjawisko uważaliśmy stosunki arabsko-chrześcijańskie. Nie było zamieszek, nienawiści, ulicznych bójek. Jako rodzina wojskowa w 1948 r. mogliśmy wyjechać do Anglii, do Londynu. Tato przyjechał do Anglii dopiero w 1965 r., bardzo się ucieszyliśmy, bo nie wiedzieliśmy w ogóle, że żyje.
Sporo mówi się w psychologii o tym, że dzieciństwo wpływa na całe późniejsze życie; wiele osób nosi traumy z trudnego dzieciństwa. Siostra dzisiaj mieszka we Francji, była siostrą matką generalną przez dziewięć lat, ma w sobie wiele radości i optymizmu. Skąd?
Jeszcze w Rosji często płakałam, gdy widziałam niesprawiedliwość, potem, już po wygnaniu, jakoś się z tego wyzwoliłam. Tyle było braków przedtem, że później cieszyła każda rzecz: że mamy co jeść, jest dom, szkoła. Bardzo pomagała modlitwa, gdyby nie ona, w Rosji nigdy byśmy nie przetrwali. Pod Twoją obronę, Kto się w opiekę to były wezwania nadziei — że kto się w opiekę odda, to będzie ją miał. Wzięłam sobie za obowiązek serca i duszy, żeby świadczyć o tym, że Bóg nas nie opuszcza, i to dodawało mi głębokiej radości. Także to, że rodzina się zeszła w cudowny sposób.
Jak Siostra dziś postrzega uchodźców europejskich? Mieszkać w Paryżu to znaczy widzieć z bliska to, co się dzieje w Europie...
Francuzi chrześcijanie są albo zimni, albo gorący, letnich spotkałam niewielu. Ci gorący razem z nami zastanawiają się, jak ratować tych ludzi. Niektórzy Francuzi nie patrzą ani na wiarę, ani na pochodzenie czy wiek potrzebującego. Trzeba go nakarmić, trzeba mu pomóc, sami to robią albo szukają wsparcia różnych organizacji. Uciekinierów jest we Francji coraz więcej; jako wspólnota włączamy się w pomoc, na ile możemy. Moje serce jest bardzo blisko tej biedy, bo sama ją przeżyłam, byłam niechciana, wyrzucona, głodna, zawszawiona i ktoś się jednak mną zajął. We Francji są ludzie, którzy z uporem mówią: nie przyjmujmy, niech idą stąd, ale oni już są — głodni, brudni, więc pomagamy. Uważam, że chrześcijan jak najbardziej powinniśmy ratować, bo oni już zapłacili życiem za przynależność do Chrystusa i jeszcze w ich rodzinach, całym pokoleniu będą takie ofiary. Patrzę na to ze współczuciem, z drżeniem i z bezradnością. Gdyby nie opieka Boża, my byśmy nigdy z tych sytuacji nie wyszli, więc w naszym ubóstwie, bezradności najwięcej modlimy się i wspieramy tam, gdzie możemy.
Kiedy Siostra była uchodźcą, została też przyjęta przez muzułmanów. Od tamtego czasu sytuacja się zmieniła — powstało Państwo Islamskie, czujemy zagrożenie, dlatego zrozumiałe są też głosy tych, którzy się boją. Co można byłoby zrobić dzisiaj, kiedy stajemy wobec napływu muzułmanów, a nie katolików czy chrześcijan?
Wiem, że jest zagrożenie, bo widzieliśmy drastyczne postępowanie muzułmanów z chrześcijanami, zupełnie bezpodstawne. Ale uważam, że jako chrześcijanie musimy coś robić dla tych, którzy już są. Nie mogłabym ich zostawić bez pomocy. Nie musimy się zgadzać, żeby przyjeżdżali kolejni, można wymyślić jakieś struktury, nie wiem jakie, od tego są rządy i organizacje międzynarodowe, ale w człowieku, który stoi i prosi, można zobaczyć Pana Jezusa. „Byłem głodny...”. Pan Jezus nie mówił: kim byłem, tylko: byłem głodny — ktokolwiek by to był.
Europa chce pomóc tym, którzy przybyli do Italii, Grecji czy Hiszpanii, czyli generalnie na południe Europy. Ale Polska stoi też przed pytaniami dotyczącymi pozwolenia przyjazdu bezpośrednio z krajów dotkniętych wojną czy prześladowaniami. Czy pozwalać zdaniem siostry na przyjazd tym muzułmanom, którzy mówią: jesteśmy uchodźcami, uciekamy przed prześladowaniem, głodem?
Nie mam tu prostej odpowiedzi, trzeba by tę kwestię dokładniej przestudiować. Ponieważ jest ogromne bezrobocie, także w Polsce, można się trochę przed nimi bronić bezrobociem i brakiem struktur najpierw dla Polaków — a przyjmowanie obcych ludzi jest przecież dla każdego rządu i prezydenta drugorzędne. Myślę, że trzeba im postawić warunki, żeby traktowali naszą ojczyznę jako kraj, który ich przyjmuje, i żeby nie narzucali swoich praw, wymogów, których kraj nie może zaspokoić.
Patrząc na Francję i dzisiejszy Paryż, uważa Siostra, że to jest w ogóle możliwe, żeby oni przystosowali się i nie narzucali swoich praw?
— Oni je narzucają, jak najbardziej. Francja się już nie obroni. To są zresztą dawni obywatele francuscy, bo północna Afryka była pod protektoratem Francji albo w jakichś innych formach rządowych, i dlatego tam jest ich tak wielu. Np. Marsylia jest już prawie w 90 proc. muzułmańska; to jest port otwarty dla nich. Francja musi to sobie wypracować, ale chyba już nie da rady, by jakieś granice postawić. I oni już się zżyli z tymi muzułmanami.
We Francji są ogromne zrywy chrześcijańskie. Wielu mówi: Francja jest laicka, Francja zginęła. To nieprawda. Jest tu wiele nowych zgromadzeń, instytucji, ludzi, którzy naprawdę szukają modlitwy. W wielu miastach odbywają się rekolekcje. 15 sierpnia Francuzi mają fantastyczną procesję na Sekwanie — płynie olbrzymi okręt ze statuą Matki Bożej i 100 małych stateczków, ludzie idą ze świecami, towarzysząc Matce Bożej. Jest wiele kościołów z całonocną adoracją, gdzie ludzie się modlą.
Ostatecznie nadzieja jest więc nie w tym, by z islamem walczyć — choć chrześcijanie takich walk nie prowokują — ale w przebudzeniu religijnym. Dwoje Egipcjan, chrześcijan, żyjących wśród muzułmanów, z którymi kiedyś rozmawiałem, powiedziało mi, że tyle, ile miłości damy, tyle otrzymamy, nawet jeśli czasem trochę przegramy.
Chrześcijaństwo zdaje egzamin z miłości. Myślę, że nic nie poradzimy na sytuację polityczną. Ale nasz stosunek do człowieka, do miłosierdzia jest bardzo ważny. Oni mają rację. Tyle miłości, ile otrzymają tamci, tyle miłości otrzymamy i od nich my. Nie można tracić nadziei. Po to jest Rok Miłosierdzia.
opr. mg/mg