Dlaczego boję się kochać?

Cokolwiek można i należałoby powiedzieć o miłości, nie ulega wątpliwości, że prawdziwa miłość wymaga zapomnienia o sobie.

Dlaczego boję się kochać?

John Powell

Dlaczego boję się kochać?

PROMIC - Wydawnictwo Księży Marianów
Warszawa, maj 2010
ISBN 978-83-7502-208-7
strony: 280
Format książki: 110x180 mm


Spis treści
Dlaczego boję się kochać ?
Wezwanie do miłości
Cierpienia człowieka w świecie pozbawionym miłości
Obraz samego siebie
Proces dojrzewania
Uczenie się miłości
Dlaczego boję się powiedzieć, kim jestem?
Zrozumieć kondycję ludzką
Rozwój osobowy
Relacje międzyludzkie
Jak sobie radzić z emocjami
Ludzkie kryjówki – w jaki sposób broni się nasze ego
Katalog gier i ról

fragment książki

Umiłowani, miłujmy się wzajemnie,
ponieważ miłość jest z Boga,
a każdy, kto miłuje,
narodził się z Boga i zna Boga.
Kto nie miłuje, nie zna Boga,
bo Bóg jest miłością.
W tym objawiła się miłość Boga ku nam,
że zesłał Syna swego Jednorodzonego na świat,
abyśmy życie mieli dzięki Niemu.
W tym przejawia się miłość,
że nie my umiłowaliśmy Boga,
ale że On sam nas umiłował
i posłał Syna swojego
jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy.
Umiłowani, jeśli Bóg tak nas umiłował,
to i my winniśmy się wzajemnie miłować.
(1 J 4,7 11)

Wezwanie do miłości

Słowo religia pochodzi od łacińskiego religare, co znaczy związek, który jest jego alfą (początkiem) i omegą (przeznaczeniem). Nikt, komu nieobcy jest Nowy Testament, nie ma wątpliwości, że najistotniejszym aktem religijnym i najistotniejszą więzią człowieka z jego Bogiem jest miłość. Jezus zapytany przez faryzeuszy: „Nauczycielu, które przykazanie w Prawie jest największe?”, odpowiedział:

Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego (Mt 22,36 39).

Co znaczy kochać Boga całym sercem, duszą i umysłem? Myślę, że na to pytanie św. Jan odpowiedziałby, mówiąc, że nie zrozumie tego nikt, kto przedtem nie dowiedział się, jak bardzo Bóg go kocha, jak pamiętał o nim przez całą wieczność i pragnął dzielić z nim swoje życie, radość i miłość. Miłość chrześcijańska jest odpowiedzią na nieskończoną miłość Bożą. Nie możemy jednak zdobyć się na tę odpowiedź, dopóki w jakiś sposób nie dostrzeżemy, że Bóg pokochał pierwszy, i to tak bardzo, że posłał swego Jednorodzonego Syna, aby stał się naszym zbawieniem.

Co więcej, Bóg nie tylko kocha; Bóg jest miłością. Jeśli dawanie i dzielenie się jest cechą i istotą miłości, to Bóg jest miłością. Nie może On nabyć niczego, ponieważ jest Bogiem. Nie potrzebuje niczego, ponieważ jest Bogiem. Sam w sobie posiada wszelkie dobro i wszelkie bogactwa. Ale dobro ma własność samo-rozprzestrzeniania się; dąży do udzielania się. Tak więc nieskończone dobro, jakim jest Bóg, dąży do komunikowania się, rozprzestrzeniania, udzielania się... tobie... mnie... nam wszystkim.

Wiemy coś o takiej miłości na podstawie odruchów dzielenia się tym, co posiadamy: dobrymi intuicjami, dobrymi nowinami, dobrymi wieściami. Może najlepszą analogią w naszym ludzkim doświadczeniu są nowożeńcy, bardzo zakochani i bardzo przez to żywi, pragnący dzielić swą miłość i życie z nowym życiem, które mają władzę powołać. Ale czymś więcej jest miłość Boga, który powiedział, że nawet jeśli matka zapomni o dziecku swego łona, On o człowieku nigdy nie zapomni!

To jest właśnie w większości przypadków powodem braku prawdziwej miłości do Boga. Większość z nas nie ma głębokiej świadomości Jego ojcowskiej, a nawet czułej miłości. Szczególnie pokrzywdzone są pod tym względem osoby, które nigdy nie doświadczyły ludzkiej miłości, ze wszystkimi jej życiodajnymi skutkami, osoby, które nigdy nie zapoznały się z Bogiem-Miłością przez sakrament ludzkiej miłości. Takiej osobie Bóg miłości, pragnący dzielić jej życie i radość, wydaje się przypuszczalnie wytworem bujnej wyobraźni – czymś nierzeczywistym.

Nie ma takiej istoty ludzkiej, która nie odpowiedziałaby w końcu na miłość, zrozumiawszy, że jest kochana. Z drugiej strony, jeśli życie i świat człowieka napiętnowane są brakiem miłości, rzeczywistość miłości Bożej nie wywoła u niego odpowiedzi z głębi serca, duszy i umysłu.

(…)

Odpowiedź na miłość Bożą

Ten, kto jest otwarty na świadomość miłości Bożej, zapragnie odpowiedzieć w jakiś sposób własną miłością. Ale jak udzielić sensownej odpowiedzi, jeśli Bóg niczego nabyć nie może i niczego nie potrzebuje, bo wszystko ma? Św. Jan ukazuje, jaka powinna być ludzka odpowiedź:

Po tym poznaliśmy miłość, że On oddał za nas życie swoje. My także winniśmy oddać życie za braci... Umiłowani, miłujmy się wzajemnie, ponieważ miłość jest z Boga, a każdy, kto miłuje, narodził się z Boga i zna Boga. Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością... Nikt Boga nigdy nie oglądał. Jeśli miłujemy się wzajemnie, Bóg trwa w nas i miłość ku Niemu jest w nas doskonała. (1 J 3,16; 4,7 8.12).

Spotykanie Boga w innych ludziach to najkosztowniejsza część dialogu Boga z człowiekiem. Naturze ludzkiej potrzebne jest jakieś cielesne, odbieralne zmysłami zetknięcie z Bogiem. W Starym Testamencie Bóg przyszedł do człowieka w grzmocie i błyskawicy na górze Synaj; Jego Głos wyszedł z płonącego krzewu. W Nowym Testamencie dobroć Boża wobec człowieka jest jeszcze bardziej zadziwiająca: Bóg staje się człowiekiem i zostaje dla ciebie i dla mnie wyniesiony ponad ziemię w agonii krzyża. „To właśnie mam na myśli, gdy mówię, że was kocham”. We Wcieleniu Bóg ofiarował człowiekowi swe dary w glinianym naczyniu człowieczeństwa po to, by mógł przemówić naszym językiem i byśmy my mogli się dowiedzieć, jaki naprawdę jest.

Tak jak Bóg spodziewał się, że człowiek odnajdzie Go pod zasłoną człowieczeństwa, nawet wtedy, gdy to człowieczeństwo będzie czerwoną maską krwi i męki, tak teraz spodziewa się, że człowiek odnajdzie Go pod zasłoną innych ludzi.

Poważne potraktowanie tego oczekiwania ze strony Boga rzeczywiście stawia przed człowiekiem większe wymagania:

„Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie”. Wówczas zapytają sprawiedliwi: „Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? Albo spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedy widzieliśmy Cię przybyszem i przyjęliśmy Cię, lub nagim i przyodzialiśmy Cię? Kiedy widzieliśmy Cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?” A Król im odpowie: „Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,35 40).

Pierwsi chrześcijanie nie odróżniali miłości do Boga od miłości do człowieka; w istocie używali jednego słowa, agape, na określenie tej miłości, która jednocześnie ogarniała Boga miłości i najmniejszego z ich braci.

Ale czy to wszystko nie są stare bajki? Czasami, gdy tracimy świeżość uczuć, pojawia się pokusa, aby myśleć, że to Słowo Boże straciło swoją świeżość.

Kiedy zdajemy się być zdolni, by zareagować wielkodusznie, jesteśmy skłonni odwracać się od rzeczywistego problemu i szukać praktyczniejszych i stosowniejszych kwestii.

Jest czymś bardzo niebezpiecznym unikać konfrontacji z prawdziwym wyzwaniem Słowa Bożego. Przecież kiedyś wszyscy nieuchronnie z Bogiem się spotkamy. Istnieje wielkie niebezpieczeństwo, że zostaniemy zawstydzeni. Może tuż za bramą śmierci, wyciągając do nas dłonie na powitanie, zapyta nas:

„Gdzież są twoje rany?”.

Może się wtedy zdarzyć, że będziemy musieli powtórzyć za św. Augustynem, który długo opierał się łasce:

„Późno Cię pokochałem... późno Cię pokochałem!”.

Co znaczy miłość

Cokolwiek można i należałoby powiedzieć o miłości, nie ulega wątpliwości, że prawdziwa miłość wymaga zapomnienia o sobie. Sprawdzianem dla tych licznych osób, które używają słowa miłość i twierdzą, że nim żyją, nie znając jego znaczenia i nie będąc zdolnymi do jakiejkolwiek prawdziwszej postaci miłości, jest odpowiedź na pytanie: „Czy potrafię naprawdę zapomnieć o sobie?”. Istnieją różne namiastki miłości nazywane miłością, które jednak nazywane są tak bezpodstawnie. Czasami nazywamy miłością zaspokajanie naszych potrzeb; czasami możemy nawet robić coś dla innych ludzi, w gruncie rzeczy ich nie kochając. Ostatecznym sprawdzianem zawsze pozostanie pytanie o zdolność do zapomnienia o sobie.

Czy rzeczywiście jesteśmy zdolni skupić się na szczęściu i spełnieniu innych? Czy rzeczywiście jesteśmy zdolni interesować się nie tym, co inni ludzie mogą zrobić dla nas, lecz jedynie tym, co my możemy zrobić dla nich? Jeśli rzeczywiście chcemy kochać, musimy postawić sobie te pytania.

Musimy uświadomić sobie, że jesteśmy zdolni do wykorzystywania ludzi dla własnych korzyści, do zaspokajania przy ich pomocy własnych głębokich i żywotnych ludzkich potrzeb przy jednoczesnym oszukiwaniu się, że to jest prawdziwa miłość. Młody mężczyzna, który utrzymuje, że kocha młodą kobietę, często żywi mylne przekonanie, że miłość to zaspokajanie jego własnych, egoistycznych popędów. Młoda kobieta, która stwierdza, że pustkę jej samotności wypełniło towarzystwo i zainteresowanie młodego człowieka, może łatwo pomylić z miłością to emocjonalne zadowolenie. Podobnie matka i ojciec, którzy nerwowo zabiegają o sukcesy swych dzieci, bardzo łatwo mogą racjonalizować własne pragnienie zastępczych doznań i żyć w przekonaniu, że są kochającymi rodzicami. Punktem krytycznym zawsze pozostanie zdolność do zapomnienia o sobie. Czy młody mężczyzna, młoda kobieta, matka i ojciec rzeczywiście zapominają o sobie, o własnej wygodzie i satysfakcji szukając wyłącznie szczęścia i spełnienia tych, których kochają? To nie są pytania teoretyczne, bowiem dla większości z nas nasze własne potrzeby są tak namacalne i rzeczywiste, że niezwykle trudno jest ziarnu, którym jesteśmy, najpierw obumrzeć dla siebie, by potem móc żyć życiem pełnym miłości.

Cierpienia człowieka w świecie pozbawionym miłości

Każdy z nas w jakimś stopniu doświadczył udręki samotności, zawodu, uczuciowego i duchowego głodu. Cierpienia te w jakiś sposób są bezpośrednio spowodowane naszymi niepowodzeniami w sferze miłości. Zasadniczym problemem, jaki wiąże się z takim cierpieniem, jest to, że absorbuje ono naszą uwagę, zajmuje nas samymi sobą. A zaabsorbowanie samym sobą jest największą przeszkodą dla życia w miłości.

Zapytałem kiedyś swego przyjaciela psychiatrę: „Jak można nauczyć ludzi miłości?”. Jego odpowiedź była, delikatnie mówiąc, dość nieoczekiwana. Na moje pytanie odpowiedział pytaniem: „Czy bolał cię kiedyś ząb? O kim wtedy myślałeś?”. Jego stanowisko było jasne. Jeśli cierpimy, choćby było to cierpienie tylko krótkotrwałe, takie jak ból zęba, myślimy o sobie.

Psychiatra mówił dalej: „Żyjemy w świecie wypełnionym cierpieniem. Ale cierpienia drążące w głębi otaczających nas ludzkich serc, nie przypominają bólu zęba. Z nimi kładziemy się spać i z nimi budzimy się rano. Dwie trzecie łóżek szpitalnych w tym kraju zajmują obecnie pacjenci psychiatryczni. Jeden na dziesięciu Amerykanów był już leczony psychiatrycznie. Jego wewnętrzne cierpienie stało się po prostu zbyt poważne i wymagało fachowej opieki. Próby samobójcze wśród ludzi między 18 a 21 rokiem życia są nadzwyczaj częste. W tej grupie wiekowej samobójstwo jest trzecią najczęstszą przyczyną śmierci. A wśród ludzi między 21 a 24 rokiem życia jest to czwarta najczęstsza przyczyna. Świat, w którym żyjemy, jest wypełniony cierpieniem, a zatem jest to świat pozbawiony miłości. Większość ludzi do tego stopnia zajęta jest własnym cierpieniem, że nie potrafi na tyle się od siebie oderwać, by w sposób znaczący pokochać innych”.

(…)

Pierwsze siedem lat życia

Tych, których złe samopoczucie zmusiło do szukania pomocy u profesjonalisty, psychologa klinicznego lub psychiatry, często dziwi jego szczególne zainteresowanie najwcześniejszymi wspomnieniami z dzieciństwa. Psychologowie zgadzają się jednogłośnie, że zrąb naszej osobowości zostaje w znacznym stopniu ukształtowany w ciągu pierwszych siedmiu lat życia. Chociaż większość z nas niechętnie się z tym zgadza, jest zupełnie oczywiste, że na całe życie zachowujemy cechy psychologiczne, które charakteryzowały nas jako siedmiolatków. Jeśli byliśmy wtedy spokojni i raczej skryci, to najprawdopodobniej pozostaliśmy spokojni i skryci; jeśli w wieku siedmiu lat byliśmy niesforni i ekstrawertyczni, to prawdopodobnie inni ludzie wciąż muszą znosić nasz hałaśliwy ekstrawertyzm.

Chociaż trudno się z tym zgodzić, psychologiczne blizny po ciosach odebranych w pierwszych siedmiu latach istnienia pozostają w nas w jakiś sposób przez całe życie. W późniejszym życiu nie powstają nowe bardzo głębokie problemy psychologiczne, choć pewne wydarzenia mogą rozjątrzyć i zaognić dawniejsze blizny i zrosty. Zgodnie z dość powszechnym wyobrażeniem jesteśmy panami własnego losu i przewodnikami naszych dusz; prawda tymczasem jest taka, że jesteśmy przede wszystkim kształtowani przez innych ludzi, że (rzecz właściwie przerażająca) nasz los spoczywa w ich rękach. Każdy z nas jest tworem tych, którzy go kochali... albo odmówili mu miłości.

Lęk

Istnieją trzy podstawowe problemy emocjonalne, z którymi w jakiejś mierze musi się borykać każdy z nas. Pierwszy z nich to lęk. Lęk można zdefiniować jako niezrozumiałą obawę przed nieokreślonym obiektem. Nie mamy pewności, co nam dolega, ale jesteśmy świadomi, że coś nas niepokoi i świadomi wpływu tego niepokoju na nasz system nerwowy i przewód pokarmowy. Blizny lęku odczuwamy do tego stopnia, że stale boimy się, że coś jest lub będzie źle. Osoby trapione głębokim lękiem żyją zgodnie z prawem Murphy’ego, które głosi: „Wszystko, co może pójść źle, pójdzie źle”. Prawo Murphy’ego ilustruje spadająca na dywan kanapka, która zawsze upada masłem w dół.

W naturę ludzką wbudowane są liczne i złożone mechanizmy obronne. Natura poszukuje własnych środków znieczulających. Gdy na przykład cierpimy wielki ból fizyczny, przekraczający próg (zdolność znoszenia) bólu, natura często szuka znieczulenia w nieświadomości. Tracimy przytomność. Obłęd jest częstym azylem tych, dla których życie było nie do zniesienia. Jest ucieczką od rzeczywistego i ponad miarę wypełnionego cierpieniem świata, z którym człowiek taki nie może sobie poradzić.

Podobnie jest z lękiem. Natura ludzka jest wyposażona we własne wewnętrzne mechanizmy obronne. Dąży do przekształcenia uogólnionego lęku w konkretne obawy zwane fobiami. Fobię można zdefiniować jako irracjonalny strach przed znanym, ale nierzeczywistym obiektem. Natura usiłuje uwolnić nas od stałej udręki niepokoju, sprowadzając i ograniczając uogólniony lęk do określonych sytuacji. Na przykład wielu ludzi zagląda wieczorem przed położeniem się spać pod łóżko, chociaż przez wiele lat nie znaleźli tam niczego poza kurzem. Inni nie mogą znieść pobytu w zamkniętym pomieszczeniu (klaustrofobia). Jeszcze inni są niezdolni do przebywania w miejscach wysoko położonych (lęk wysokości). Fobie, których celem jest ochrona przed stale nękającym niepokojem, są zazwyczaj liczne i dobrze utrwalone u osób poważnie nękanych lękiem.

Źródeł niepokoju nie da się łatwo ustalić. Jednakże psychologowie są coraz wyraźniej świadomi wagi tego, co nazwano doświadczeniami prenatalnymi. Dziecko w łonie matki korzysta z jej krwiobiegu. Hematologia (nauka o krwi i jej chorobach) ujawniła, że krytyczne sytuacje występujące w ludzkim życiu powodują zmiany chemiczne krwi. Każdy z nas jest świadomy fizycznych skutków emocji, gdy adrenalina wydzielona zostaje do krwi, kiedy wali nam serce, poci nam się czoło i dłonie.

Rozwijający się w łonie matki, odżywiany przez jej układ krwionośny płód doświadcza tych samych bodźców i ich następstw. Odbiera je również za pośrednictwem mięśniowych skurczów ciała matki. Doznania te płód utrwala i przechowuje w swoich komórkach mózgowych i układzie nerwowym, który kształtuje się w okresie ciąży. Jeśli kobieta ciężarna jest stale podenerwowana, to dziecko, które ma się urodzić, otrzyma i utrwali przekazane za pośrednictwem zmian chemicznych krwi i skurczów mięśniowych posłanie, że świat, który go oczekuje, jest bardzo niebezpieczny.

Wiemy także, że noworodek jest bardzo wrażliwy na ręce, które go trzymają. Jeśli kładzie się go lub przesuwa gwałtownie, te nagłe i nieoczekiwane ruchy powodują natychmiastową reakcję układu nerwowego. Noworodek wygina się w łuk, a jego mięśnie usztywniają się. Ponowne rozluźnienie mięśni następuje stopniowo. Noworodki nie słyszą cichych dźwięków, ale nagłe, głośne hałasy wstrząsają niemowlęcym systemem nerwowym; znów plecki wyginają się w łuk, a mięśnie prężą się i sztywnieją. W konsekwencji nerwowe ręce, nagłe ruchy, gwałtowne głosy rodziców noworodka będą wzmacniać posłanie, którego treścią jest niepokój i które zostanie zachowane w komórkach mózgowych i układzie nerwowym dziecka przez resztę życia.

Bardzo często ludzi charakteryzujących się silnym lękiem nazywamy mazgajami. W naszej naiwności i braku współczucia mówimy im, żeby przestali się martwić. Zarzucamy im nawet, że sami wyszukują sobie powody do zmartwień. W rzeczywistości zaś osoba o takich tendencjach ma nad swoim stanem nikłą kontrolę, a nasz brak współczucia wcale jej nie pomaga.

Poczucie winy

Drugą podstawową ułomnością emocjonalną, dziedziczoną w pewnej mierze przez każdego z nas, jest kompleks winy. O kompleksie winy trzeba przede wszystkim powiedzieć, że nie ma on związku z rzeczywistą winą. W istocie korzeniami tkwi w okresie życia tak wczesnym, że o poważnej rzeczywistej winie nie mogło w ogóle być mowy. Kompleks winy można zdefiniować jako uporczywe poczucie, że się jest moralnie złym lub grzesznym. Osobę, która silnie doświadcza poczucia winy, nieustannie nawiedzają myśli o własnej grzeszności i złu. Temu kompleksowi towarzyszy także potrzeba kary. Chociaż zabrzmi to dość dziwnie, osoba poważnie dotknięta kompleksem winy bezwiednie i nieświadomie poszukuje swojej kary.

W skrajnych przypadkach osoba o głębokim poczuciu winy ma tendencję do zadawania sobie cierpień fizycznych lub do przyznawania się do niepopełnionych występków. W przypadkach łagodniejszych, lecz częściej spotykanych, poszukuje takiego partnera małżeńskiego lub przyjaźni takiej osoby, po której spodziewa się, że będzie ją karać. Nie jest niczym niezwykłym, że kobieta, która była żoną alkoholika i wiele przez niego wycierpiała, po odejściu od niego wychodzi za mąż za innego alkoholika. Istnieje nawet odpowiednik klubu Anonimowych Alkoholików, klub Alinon, dla żon wyleczonych alkoholików. W niektórych przypadkach życie bez kary wymaga poważnego przystosowania emocjonalnego. Nie oznacza to, że każdy członek klubu Alinon cierpi z powodu głębokiego kompleksu winy, lecz że przystosowanie tego rodzaju może być jednym z koniecznych działań po zerwaniu alkoholika z nałogiem.

I tu, podobnie jak w przypadku niepokoju, natura ludzka uruchamia własne mechanizmy, pozwalające złagodzić cierpienia powodowane poczuciem winy. Tak samo jak niepokój ma tendencję do kanalizowania się w fobiach, kompleks winy kanalizuje się w skrupułach. Słowo skrupuł wywodzi się z łacińskiego scrupulum. Scrupulum to mały kamyczek. Jeśli jakimś trafem taki mały kamyk wpadnie podczas marszu do buta, daje o sobie znać powtarzającym się bólem. I tak osoba ze skrupułami, maszerując przez życie, co jakiś czas odczuwa męczarnie wymyślonej winy. Skrupuły skupiają się zwykle wokół jakiegoś rzekomego grzechu lub winy. Tak samo jak fobia kanalizuje i ukonkretnia uogólniony lęk, skrupuły kanalizują i ukonkretniają uogólnione poczucie winy. Zatem skrupuły właśnie z powodu ich sporadyczności chronią osobę o głębokim poczuciu winy przed uogólnioną i stałą udręką.

Początki kompleksu winy wiąże się zwykle z surową i szorstką postawą rodziców. Być może rodzice przyjmujący taką postawę tłumaczą sobie, że dzięki surowości wychowują zdyscyplinowane dzieci. Usprawiedliwiają swoje wybuchy gniewu i odreagowywanie złego samopoczucia jako „wychowanie dziecka”. Jeśli te wybuchy staną się w rodzicielskich zachowaniach normą, to po takim „wychowaniu” ich dzieciom pozostaną prawdopodobnie na resztę życia blizny w postaci kompleksu winy.

Nie tak dawno Ruth Krause napisała książkę pt. A Hole Is to Dig. Przytacza w niej wypowiedzi dzieci, które prosiła o zdefiniowanie wielu pojęć z codziennego życia. Jedno z dzieci powiedziało, że „ramiona są do przytulania”, inne, że „szczeniaki są do skakania dookoła i do lizania po twarzy”, a „dół jest do wykopania”. Głębszą intencją pani Krause było pokazanie, że sposób myślenia dzieci różni się od sposobu myślenia dorosłych. Gdy na przykład rodzic z wykrzywionymi wściekłością ustami i wzrokiem ciskającym błyskawice nachyla się nad swoim małym dzieckiem i strasznym głosem krzyczy: „Ty wstrętny chłopaku! Nie pozwoliłem ci przecież przechodzić przez jezdnię!”, jest mało prawdopodobne, że dziecko zrozumie, na czym polega niebezpieczeństwo przechodzenia przez jezdnię. Ponieważ nie myśli w kategoriach przyczyny i skutku, nie wie, co zagraża małemu dziecku, które bez opieki wchodzi na jezdnię. Trafi jednak do niego posłanie: jest wstrętny.

Margaret Mead w książce And Keep Your Powder Dry podkreśla konieczność zapewnienia dziecku poczucia, że jest kochane, nawet wtedy, gdy się je gani lub karze. Karanie w złości jest prawie zawsze, jeśli nie zawsze, rzeczą bardzo niebezpieczną.

Poczucie mniejszej wartości

Trzeci podstawowy problem emocjonalny człowieka nosi nazwę poczucia mniejszej wartości, potocznie nazywanego kompleksem niższości. Jest to poczucie, że jest się jako osoba kimś niepełnowartościowym. Człowiek o głębokim poczuciu mniejszej wartości, a w jakimś stopniu jest nim każdy z nas, często ma świadomość niektórych swoich zdolności, a mimo to nękany jest przekonaniem o własnym nieudacznictwie. Uważa, że jako osoba nie może być akceptowany i przedstawia sobą znikomą wartość. W przeciwieństwie do osoby cierpiącej na kompleks winy, osoba z kompleksem niższości ma poczucie nie tyle własnego moralnego zła, ile bezwartościowości. Przyczyny poczucia mniejszej wartości, podobnie jak innych zranień emocjonalnych, należy szukać w bardzo wczesnym okresie życia. Rodzice, którzy traktują dziecko jak przedmiot lub bagaż i utrzymują je w stanie ciągłego podporządkowania swej wszechmocnej woli, sieją ziarno takiego kompleksu.

Dr Benjamin Spock uważa, że sztywne przestrzeganie pór i formy posiłków oraz sztywne regulowanie innych funkcji biologicznych dziecka może na resztę życia w znacznym stopniu zachwiać jego równowagą emocjonalną. Matki, które nigdy nie chcą odgrzewać obiadu, i ojcowie, którzy nigdy nie tolerują zabawek na podłodze, bo jedno i drugie jest im niewygodne, przekazują swoim dzieciom następujący komunikat: „Sam w sobie nie jesteś nic wart. Tyle w tobie dobrego, że nas słuchasz i nie sprawiasz nam kłopotu”. Nie jest to oskarżenie pod adresem rozsądnej, kierującej się miłością dyscypliny. Oczywiście dzieci powinny wiedzieć, że inni ludzie mają swoje prawa i każde trzeba tak wychowywać, by brało pod uwagę i ich preferencje. Jeśli jednak położymy na tę stronę wychowania zbyt silny nacisk, dziecko nabierze przekonania, że cała jego wartość polega na respektowaniu życzeń i upodobań rodziców. Instynktownie dojdzie zatem do wniosku, że samo w sobie nie przedstawia wartości, a taka konkluzja może nieraz zniszczyć na całe życie jego wiarę w siebie.

Zwróćmy uwagę, że tego, co istotne i przydatne w całym życiu, z większym skutkiem dziecko uczy się przez przykład niż gniewne czy surowe słowa. Jeśli chcemy nauczyć dziecko nadmuchiwać balon, nie poprzestajemy na instrukcji słownej, oczekując, że ją sobie przyswoi. Dziecko w znacznie większym stopniu naśladuje niż myśli. Tak więc sami nadmuchujemy balon, wypuszczamy powietrze i prosimy dziecko, aby zrobiło to samo. Wyposażone w instynkt naśladowczy jest zdolne zrobić to prawie od razu. Rodzice, którzy pod hasłem „wychowania dziecka” zabiegają o swoją własną wygodę, uczą je nawyków egocentryzmu, z których nie może wyniknąć nic dobrego. Powiedzieliśmy, że siedem pierwszych lat życia to okres krytyczny i wiele z tego, co nazywane bywa podstawowym ludzkim wyborem między miłością (szukaniem innych i ich szczęścia) a pożądliwością (szukaniem siebie i własnego zaspokojenia), rozstrzygnie się w tym właśnie okresie na zasadzie rodzicielskiego przykładu i osmozy dziecięcego naśladownictwa.

(…)

Jakże wielkim, pięknym i podnoszącym na duchu przeżyciem jest, gdy ludzie uczą się pomagać sobie nawzajem.
Nie da się przecenić ogromnej potrzeby człowieka, by zostać rzeczywiście wysłuchanym, potraktowanym poważnie, zrozumianym.
Współczesna psychologia bardzo wyraźnie nam to uświadomiła.
Jądrem każdej psychoterapii jest taki układ międzyludzki, w którym człowiek może powiedzieć wszystko, niczym małe dziecko mówiące wszystko swojej matce.
W tym świecie nikt nie może rozwijać się w sposób nieskrępowany ani odnaleźć pełni
życia, bez świadomości, że jest rozumiany przez co najmniej jedną osobę...
Człowiek, który chciałby ujrzeć siebie wyraźnie, musi otworzyć swą duszę przed powiernikiem wybranym przez siebie i godnym takiego zaufania.
Posłuchajcie rozmów naszego świata, rozmów pomiędzy narodami, a także pomiędzy
małżonkami. W przeważającej części są one dialogami głuchych.

Paul Tournier
szwajcarski psychiatra i pisarz

Zrozumieć kondycję ludzką

Używany przez nas często termin komunikowanie się (komunikacja) oznacza proces, w wyniku którego ktoś lub coś staje się wspólne, tzn. staje się czyimś wspólnym udziałem. Jeśli powierzysz mi jakąś tajemnicę, wtedy zarówno ty, jak i ja znamy ją, gdyż zakomunikowałeś mi jej treść.

Masz mi jednak do zakomunikowania, o ile tylko zechcesz, znacznie więcej niż tylko jedną z twoich tajemnic. Możesz powiedzieć mi, kim jesteś, tak samo jak ja mogę powiedzieć tobie, kim jestem.

„Prawdziwa” osoba

Nasze dzisiejsze społeczeństwo kładzie wielki nacisk na autentyczność. Mówimy o maskach zasłaniających nasze „prawdziwe” oblicze i o graniu ról zakrywających nasze prawdziwe, rzeczywiste „ja”. Wynika stąd, że gdzieś w twoim i w moim wnętrzu kryje się to nasze autentyczne „ja”. Przypuszczalnie jest ono czymś statycznym i ukształtowanym. To prawdziwe „ja” prześwieca niekiedy na zewnątrz, bywają jednak również chwile, gdy czuję się zmuszony do jego ukrycia.

Być może ten sposób myślenia ma pewne uzasadnienie, wydaje mi się jednak, że może ono być bardziej mylące niż pomocne. Nie ma żadnej niezmiennej, prawdziwej i rzeczywistej osoby w tobie czy we mnie po prostu dlatego, że być osobą z konieczności znaczy stawać się osobą, przechodzić pewien proces. To, że jestem osobą, przejawia się w tym, co


myślę,
sądzę,
czuję,
cenię,
poważam, szanuję,
kocham,
czego nienawidzę,
czego się boję,
czego pragnę,
czego oczekuję,
w co wierzę
i w co jestem zaangażowany.

Te wszystkie elementy określają moją osobę i podlegają jednocześnie nieustannemu procesowi, procesowi zmian. O ile tylko mój umysł i serce nie są beznadziejnie zamknięte, elementy określające moją osobę zawsze podlegają zmianom.

Moja osoba nie jest zatem pewnym twardym rdzeniem w moim wnętrzu, małym, w pełni uformowanym posążkiem, który jest prawdziwy, autentyczny, trwały i ustalony; istnienie osoby zakłada raczej dynamiczny proces. Innymi słowy, nie myśl, że jestem dziś taką samą osobą, jaką znałeś wczoraj.

Doświadczyłem więcej życia, sięgnąłem nowych głębi w tych, których kocham, cierpiałem, modliłem się i jestem inny.

Nie ustalaj więc dla mnie „przeciętnej”, określonej i nieodwołalnej, gdyż próbując nieustannie sił w sytuacjach codziennego życia, jestem wciąż „w akcji”. A zatem podejdź do mnie z uczuciem zdumienia, obejrzyj dokładnie moją twarz i ręce i powiedz, że dostrzegasz oznaki zmian. Jest bowiem rzeczą pewną, że się zmieniłem. Ale nawet jeśli uznasz ten fakt, mogę się w dalszym ciągu nieco obawiać powiedzieć ci, kim jestem.

(…)

W jaki sposób jesteśmy „zaprogramowani” w wybieraniu stanów ego

Eksperymenty kliniczne oparte na przytoczonych teoriach zakładają, że wszyscy jesteśmy zdolni do przyjmowania różnych stanów ego oraz że przez indywidualne historie naszych psychik zostaliśmy tak zaprogramowani, by w danej sytuacji życiowej reagować jako Rodzic, Dorosły lub Dziecko. To „zaprogramowanie” jest wynikiem splotu czynników, które oddziałały w przeszłości na nasze życie (zaprogramowanie społeczne) oraz naszych na nie reakcji (zaprogramowanie indywidualne). Bodźce wynikające z owych przeszłych oddziaływań i reakcji zostają w sposób niezatarty zapisane w naszym wnętrzu.

Człowiek nosi w sobie coś w rodzaju magnetofonu ciągle odtwarzającego nagraną taśmę, cicho lecz uporczywie. Na taśmie tej nagrane jest posłanie od matki lub ojca (bądź kogoś innego). Matka być może ciągle jeszcze mówi: „Wszystko dla mojego kochanego maleństwa. Zmyję naczynia i pościelę łóżko. Ty biegnij i pobaw się, kochanie”. Jeśli reakcja „maleństwa” polegała na przyjęciu roli „wiecznego dziecka”, można je ujrzeć (załóżmy, że osiągnęło ono wiek dojrzały), jak przebiega tuż obok spiesząc do zabawy, ciągle oczekując, że inni będą za nie wszystko robili, niechętne do wzięcia na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności.

Nasz magnetofon może także odtwarzać grzmiący głos ojca: „Jesteś do niczego, ty nicponiu!” Jeśli dziecko reagowało uległością, to przechodząc obok ciebie będzie ono zapewne posępne i zniechęcone. Będzie mamrotało pod nosem: „Jestem do niczego... Jestem do niczego!”

Zaprogramowanie, zarówno społeczne, jak indywidualne, krystalizuje się z czasem w postaci wzorców działania i reagowania. U większości z nas można z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć zastosowanie tego bądź innego wzorca zachowań. W zależności od naszych bieżących potrzeb fizycznych i emocjonalnych będziemy skłaniać się ku tym samym rolom, tym samym „grom”. A „gra” zawsze przebiega według „programu”. Jeśli więc chce się prawidłowo zrozumieć daną grę, dobrze jest najpierw poznać program.

Zaprogramowanie: kto odegra decydującą rolę w dramacie psychologicznym?

We wnętrzu każdego z nas znajduje się magnetofon, który odtwarza ścieżkę dźwiękową odgrywanego nieustannie dramatu psychologicznego. Na scenie występują: Rodzic (lub jego odpowiednik), Ja Dziecko i Ja Dorosły. Matka albo ojciec przekazują posłanie, którego adresatem jest Ja Dziecko. Dziecko reaguje w sobie właściwy sposób. Kiedy Ja Dorosły słyszy wiadomość i widzi reakcję Dziecka, musi wkroczyć na scenę i potwierdzić lub zdementować tę wiadomość. Musi zająć stanowisko, gdyż w przeciwnym razie przyszłość rozpatrywanej osoby będzie ograniczona do odgrywania tego, co zostało zaprogramowane w przeszłości.

Jeśli np. Rodzic mówi: „Nigdy nic z ciebie nie będzie”, Dorosły powinien wkroczyć i skarcić Rodzica: „Przestań wmawiać temu dziecku, że do niczego się nie nadaje”. Równowaga może i powinna zostać przywrócona. Życie powinno być czymś więcej, niż odgrywaniem dawnego zaprogramowania, i czymś więcej być może, jeśli obecny w nas Dorosły interweniuje.

Gdy mówimy lub działamy, przemawia niekiedy obecna w nas matka lub ojciec (ich posłanie nie ulega zatarciu i jest zawsze aktywne), niekiedy Ja Dziecko, a czasami Ja Dorosły. Zdarza się też, że Rodzic przerywa Dziecku, np.: „Na dworze jest tak pięknie, że chciałbym wyjść i pobawić się (Dziecko), lecz nie zawsze można robić to, na co się ma ochotę” (Rodzic). W tym momencie może nastąpić interwencja Dorosłego, który zajmie stanowisko i zadecyduje: „Ale ja potrzebuję odetchnąć świeżym powietrzem, i to właśnie teraz, dlatego wychodzę na dwór”.

Innymi słowy, każdy z nas posiada nie tylko rozliczne stany ego, ale również „ja” uwarunkowane kulturowo oraz „ja” świadome. Rozróżnienie to oznacza w zasadzie to samo, co rozróżnienie pomiędzy „ja” zaprogramowanym i interweniującym „ja” Dorosłego. Kultura bądź subkultura, w której żyjemy, jest jednym ze źródeł naszego zaprogramowania. Sprawia ona, że w danej sytuacji reagujemy w określony sposób. Z uwarunkowanym kulturowo „ja” mamy do czynienia, gdy wymagamy od innych, aby reagowali w sposób przez nas oczekiwany lub gdy postępujemy w myśl wzorców, które zostały w dużej mierze zdeterminowane przez naszą przeszłość. W miarę jak dana osoba staje się coraz bardziej dorosła (dojrzała), do głosu dochodzi świadome „ja”, wyrastające z jej osobowej integralności i przekonań. Istota w pełni ludzką stopniowo uniezależnia się od zaprogramowania i przekształca się z osoby „reagującej” w „działającą”. Staje się ona „samą sobą”.

Uciekanie w gry

„Gry” w tym kontekście nie oznaczają wcale rozrywki. Są one schematycznymi reakcjami na sytuacje życiowe, zaprogramowanymi w jakimś okresie naszej osobistej, psychologicznej historii. Czasami mają one nadzwyczaj ponure oblicze, gdyż każdy gra po to, aby wygrać... coś wygrać. Dla uczciwego komunikowania siebie innym ludziom, dla doświadczenia i realności, dla naszego zintegrowania i rozwoju bardzo pomocna jest świadomość naszych wzorców reakcji – gier, w które gramy. Z chwilą gdy staniemy się ich świadomi, będziemy je mogli porzucić.

Gry, o których mowa, są niemal zawsze naszymi małymi fortelami, do których uciekamy się, aby uniknąć samoświadomości i komunikowania siebie innym. Są one tarczami, które niesiemy przed sobą wkraczając na pole bitwy, jakim jest życie, mają nas chronić przed urazami i dopomóc w zdobyciu pewnych niewielkich trofeów dla naszego ego. Eric Berne nazywa te niewielkie zdobycze „głaskami”, małymi zwycięstwami czy sukcesami, które dają nam ochronę i uznanie. Istnieją rozmaite gry, ponieważ rozwój naszej psychiki w przeszłości i związane z nim zaprogramowanie są zawsze czymś niepowtarzalnym, a także datego, że jest wiele stanów ego, które możemy przyjąć w zależności od potrzeb chwili i sytuacji życiowej.

Wszystkie wspomniane gry mają jedną wspólną cechę – uniemożliwiają one samopoznanie i całkowicie pozbawiają człowieka możliwości prawdziwego komunikowania siebie innym. Cena zwycięstwa jest wysoka. Niewielkie są szanse, aby osoba taka doświadczyła autentycznych kontaktów interpersonalnych, a bez nich nie da się wejść na drogę wiodącą do wzrostu i pełni ludzkiego życia.

Większość z nas w swym codziennym zachowaniu rozgrywa z innymi ludźmi gry. Sprawiamy, że inni reagują w pożądany przez nas sposób. Na przykład, możemy nigdy nie rozwinąć się jako autentyczne osoby, bo zdecydowaliśmy się pozostać dziećmi, niesamodzielnymi i potrzebującymi. Manifestujemy naszą bezradność przez brzmienie naszego głosu i wyraz twarzy. Powodujemy w ten sposób, że inni odnoszą się do nas bardzo łagodnie. Mówimy i wyglądamy bezradnie jak dzieci. Większość ludzi jest na tyle uprzejma, że postępuje w myśl narzuconych przez nas reguł gry.

Są wśród nas i tacy, którzy przyjęli postawę mesjańską, którzy pragną nieustannie zbawiać innych. Chcą „nieść pomoc” i uczynić wszystkich pozostałych ludzi „potrzebującymi pomocy”. Niekiedy Wieczne Dziecko zawiera związek małżeński z Mesjaszem i wspólnie prowadzą grę trwającą całe życie. Ponieważ obie te gry splatają się ze sobą, stosunki pomiędzy partnerami będą układały się bardzo dobrze i żaden z nich nigdy nie będzie musiał dorosnąć.

Gdyby tylko nasze obawy i niepewność, które skłaniają nas do przyjmowania różnych stanów ego i rozgrywania rozmaitych gier, pozwoliły nam na szczery kontakt z naszymi uczuciami i uczciwe ich komunikowanie, mechanizmy „sygnałów bezradności” i „mesjańskiej mistyki” zostałyby odsłonięte i stałyby się dla nas oczywiste.

Wieczne Dziecko zrozumiałoby, że nie potrafi nawiązać dobrego kontaktu z innym człowiekiem, za wyjątkiem sytuacji, w których przedstawia mu swoje problemy i swoją bezradność. Samozwańczy zbawiciel odkryłby, że nie nawiązuje nigdy udanych kontaktów z innymi ludźmi, jeśli nie przeżywają oni trudności, nie są bezradni i go nie potrzebują. Taka szczerość w stosunku do samego siebie nie jest sprawą łatwą, ponieważ idzie z nią w parze konieczność uwolnienia tłumionych uczuć i uznania ich za to, czym są naprawdę. Jak zobaczymy w dalszej części książki, wymaga ona również ujawnienia tych uczuć innym ludziom.

Należy wątpić w istnienie człowieka, który nie byłby zaangażowany w te lub inne gry. I dlatego, jeśli naprawdę chcę „widzieć, jak jest” i „mówić, jak jest”, muszę zadać sobie parę trudnych pytań odnośnie do wzorców działania i reagowania, jakie uwidaczniają się w moim zachowaniu. Muszę też spytać samego siebie o to, co wzorce te mogą mi powiedzieć na mój własny temat.

Czy podświadomie stwarzam sobie problemy, aby zwrócić na siebie uwagę? Czy uporczywie staram się zaklasyfikować wszystkich, z którymi się stykam, do kategorii „tych, którzy potrzebują mojej pomocy”? Czy prezentuję się jako istota delikatna po to, aby zapewnić sobie łagodne traktowanie ze strony innych? Czy traktuję innych ludzi jako zdobycze, które mają dostarczyć życia mojemu kulejącemu ego? Czy nie próbuję zaimponować innym moją samowystarczalnością właśnie dlatego, że powątpiewam we własną kompetencję?

Ostatni rozdział niniejszej książki zawiera listę niektórych najczęściej spotykanych ról, jakie ludzie przyjmują bądź to na stałe, bądź okazjonalnie. Można byłoby go nazwać „katalogiem gier i ról”. Wspomniana część książki nie jest jednak w żadnym wypadku częścią „rozrywkową”. Wszyscy doświadczamy owej ludzkiej kondycji, jaką jest strach i potrzeba ukrycia się. Wszystkim nam jest znane coś z tego, co oznaczały słowa: „Lecz jeśli powiedziałbym ci, kim jestem, mógłbym ci się nie spodobać, a nie mogę być nikim innym”.

Tym, czego ty i ja naprawdę potrzebujemy, jest chwila prawdy i nawyk obcowania z samym sobą w prawdzie. W ciszy i intymności naszych umysłów i serc musimy pytać siebie: „W co gram?”, „Co staram się ukryć?”, „Co spodziewam się wygrać?”.

Uczciwość względem siebie samego i w odpowiedzi na te pytania będzie decydującym czynnikiem i niezbędnym warunkiem naszego rozwoju osobowego 1.

(…)

Jak sobie radzić z emocjami

Powiedzieliśmy już, że istota w pełni ludzka w tej mierze, w jakiej jest to od niej zależne, nie tłumi swoich emocji, lecz pozwala im wypłynąć na powierzchnię świadomości. Osoba taka doświadcza pełni swego życia emocjonalnego: jest w kontakcie ze swoimi emocjami, jest nastrojona na ich odbiór, jest świadoma tego, co mówią one o jej potrzebach i relacjach z innymi ludźmi. Z drugiej strony stwierdziliśmy, że nie oznacza to ulegania emocjom. Osoba w pełni ludzka zachowuje równowagę pomiędzy zmysłami, emocjami, rozumem i wolą. Emocje muszą zostać zintegrowane. Jakkolwiek konieczne jest informowanie o naszych emocjach, nie jest wcale konieczne uleganie im.

Niezwykłą wagę tych słów zrozumiesz, jeśli przez moment uświadomisz sobie, że, po pierwsze, wszystkie prawie życiowe przyjemności i przykrości mają głęboki związek z emocjami; po drugie, postępowanie ludzkie jest w znacznej mierze wynikiem działania sił emocjonalnych (choć wszyscy mamy pokusę, by udawać, że kierujemy się wyłącznie rozumem i wyjaśniać nasze preferencje i zachowanie w kategoriach rozumowych i obiektywnych); po trzecie, większość konfliktów międzyludzkich wynika ze stresów emocjonalnych (gniew, zazdrość, zawód itp.), zaś do spotkań interpersonalnych dochodzi głównie w rezultacie powstania pewnego rodzaju emocjonalnej wspólnoty (uczuć empatii, czułości, miłości, sympatii itp.). Innymi słowy, twoje emocje i twój stosunek do nich będą prawdopodobnie podstawą twego sukcesu bądź niepowodzenia w przygodzie, którą jest życie.

Mechanizm uświadamiania sobie, komunikowania i integrowania emocji można zilustrować następująco:

Sytuacja: Dyskutujesz z członkiem swojej rodziny lub z przyjacielem. Zaznaczają się różnice zdań, stopniowo głosy stają się coraz bardziej podniesione, a ciśnienie krwi wzrasta. Zaczynasz odczuwać stres silnych emocji. Co robić?

Reakcja zdrowa:

Uświadom sobie swoje emocje. Odwróć na moment uwagę od dyskusji i zaobserwuj swą reakcję emocjonalną. Zapytaj siebie: „Co czuję?” – Zakłopotanie (bo jego argumenty brzmią lepiej)? Strach (bo jest silny i z każdą chwilą coraz bardziej zdenerwowany)? Wyższość (bo prowadzisz z nim „na punkty”, a on o tym wie)?

Przyznaj się do swojej emocji. Skieruj całą świadomość na tę emocję. Przyjrzyj się jej dobrze, abyś mógł ją zidentyfikować. Oceń także jej siłę (np. odczuwasz gniew i to bardzo wielki).

Zbadaj swoją emocję. Jeśli naprawdę chcesz się dowiedzieć o sobie wielu rzeczy, musisz zadać sobie pytanie, skąd i w jaki sposób przyszedł twój gniew. Zbadaj pochodzenie twojej emocji. Być może nie uda ci się odtworzyć całego drzewa genealogicznego aktualnej emocji, lecz będziesz mógł choć przez chwilę uświadomić sobie swój kompleks niższości, do którego nigdy przedtem się nie przyznawałeś.

Poinformuj o swojej emocji. A teraz fakty. Żadnych interpretacji czy ocen. „Dajmy na chwilę spokój. Zbytnio się uniosłem i zaczynam mówić rzeczy, których nie mam na myśli”. Jest sprawą bardzo ważną, abyś przy tym nie oskarżał ani nie oceniał. Nie mów mu, że to jego wina, że się tak bardzo zdenerwowałeś. To naprawdę nie jego wina. To coś w tobie. Nie obwiniaj go nawet przed samym sobą.

Zintegruj swoją emocję. Teraz, kiedy wsłuchałeś się już w swoją emocję, zbadałeś ją i zdałeś z niej relację, niech twój rozum orzeknie, jak należy postąpić, a twoja wola niech wprowadzi to w czyn. Powiedz np.: „Zacznijmy od nowa. Wydaje mi się, że za bardzo nastawiłem się na «nie», by móc cię wysłuchać. Chciałbym spróbować jeszcze raz”. Albo: „Czy nie miałbyś nic przeciwko temu, abyśmy darowali sobie ten temat? Obawiam się, że staję się zbyt drażliwy, żebym mógł dyskutować o czymkolwiek”.

Reakcja niezdrowa:

Zignoruj swą reakcję emocjonalną. Nie ma ona bądź co bądź nic wspólnego z dyskusją. A jeszcze lepiej (jeżeli chcesz popełnić najgorszy błąd) wmów sobie, że w ogóle się nie denerwujesz. Jeśli się pocisz, powiedz sobie, że w pokoju jest po prostu gorąco. Ukryj swój gniew gdzieś na dnie żołądka, tam, gdzie twoja głowa go nie dostrzeże. Odczuwanie emocji podczas intelektualnej dyskusji jest bądź co bądź czymś niegodnym ciebie.

Nieustannie zaprzeczaj swym emocjom. Wmawiaj sobie i innym: „Nie jestem wcale zdenerwowany”. Będzie ci łatwiej zignorować emocje, jeśli uwagę skupisz tylko na dyskusji. Nie pozwól, aby twoje emocje cię zdekoncentrowały. Środek uspokajający możesz wziąć później, kiedy twój żołądek nazwie cię kłamcą.

Nieustannie szukaj w swoim umyśle kontrargumentów. Wszystko zależy od prawidłowych posunięć i błyskotliwych zdań. Teraz to już kwestia ty albo on. Zwolnij, bo zaczynasz mówić niewyraźnie. Ale nie przerywaj potoku słów, bo inaczej on zdoła dojść do głosu i przedstawi swoje racje. Skoncentruj się na dyskusji i staraj się trafić go w czułe miejsce.

Jeśli całkiem stracisz panowanie nad sobą i zaczniesz mówić chaotycznie, winę zrzuć na niego. Nie omieszkaj zarzucić mu jakiegoś poważnego defektu osobowości. Powiedz na przykład: „Z tobą nie da się dyskutować na żaden temat. Jesteś arogancki. Nigdy (takie uogólnienia są również dobre) nie słuchasz. Myślisz, że jesteś wszechwiedzący czy co?” (on musi zdawać sobie sprawę, że to pytanie retoryczne).

Ponieważ nawet nie przyznałeś się, że odczuwasz jakąkolwiek emocję, ominie cię trud wyciągania nauki ze swoich reakcji emocjonalnych czy ich integrowania. Jednak stłumione emocje znajdą sposób, aby dać znać o sobie – a więc wyjdź obrażony, weź parę tabletek aspiryny i myśl o tym, jak on był nielogiczny.

Refleksje na temat wyobcowania i spotkania

Mimo ociągania się i niechęci przed tym, by ujawnić innym, kim jesteśmy, każdy z nas silnie i głęboko pragnie być przez drugiego zrozumiany. Nie mamy żadnej wątpliwości co do tego, że bardzo chcemy być kochani, lecz jeśli nie jesteśmy rozumiani przez tych, których miłości potrzebujemy i pragniemy, każda głębiej idąca komunikacja staje się czymś nerwowym i kłopotliwym. Komunikacja taka ani nas nie rozwija, ani nie ożywia. Staje się dla nas jasne, że nikt nie potrafi kochać nas satysfakcjonująco, póki nas rzeczywiście nie zrozumie. Każdy, kto czuje, że jest rozumiany, poczuje też z pewnością, że jest kochany.

Jeżeli nikt mnie nie rozumie i nie akceptuje mnie takim, jaki jestem, czuję się wyobcowany. Moje zdolności i majątek nie są dla mnie pociechą. Nawet w środku tłumu będę nosił w duszy poczucie osamotnienia. Będę się czuł jak człowiek zamknięty w izolatce. Jest prawem, którego działanie pozostaje tak pewne jak działanie prawa grawitacji, że człowiek rozumiany i kochany rozwinie się jako osoba, zaś człowiek wyobcowany umrze samotnie w swej celi.

W duszy każdego z nas kryje się wiele spraw, którymi chcielibyśmy się podzielić. Wszyscy mamy naszą tajemną przeszłość, rzeczy wstydliwe, zawiedzione marzenia, ukryte nadzieje. Kładąc na jednej szali pragnienie i potrzebę podzielenia się z innymi ludźmi tymi tajemnicami i bycia przez nich rozumianymi, na drugiej musimy położyć obawę i ryzyko. Jakiekolwiek by były moje tajemnice, wydają się one bardziej niż wszystko inne głęboką i niepowtarzalną częścią mnie samego. Nikt nigdy nie robił dokładnie tego, co ja robiłem, nie miał dokładnie tych myśli ani tych marzeń, które ja miałem. Nie mam nawet pewności, czy będę potrafił znaleźć właściwe słowa, aby podzielić się tym wszystkim z drugim człowiekiem, a jeszcze mniej jestem pewien, jak one zabrzmią w jego uszach.

Człowiekowi, który ma pozytywny obraz samego siebie i który potrafi siebie rzeczywiście zaakceptować, będzie znacznie łatwiej rozwiązać ten dylemat. Jest jednak mało prawdopodobne, by ktoś, kto nigdy nie dzielił się sobą, mógł liczyć na pomoc, jaką jest pozytywny obraz samego siebie. Większość z nas ma za sobą doświadczenie bądź wykonanie działań oraz doznanie uczuć i emocji, o których, jak uważamy, nigdy nie odważymy się nikomu powiedzieć. Mógłbym się bowiem wydać drugiemu kimś ulegającym iluzjom lub złym, śmiesznym albo próżnym. Całe moje życie mogłoby się wydać ohydnym oszustwem.

Tysiące obaw trzyma nas w odosobnionej celi wyobcowania. U niektórych z nas występuje strach przed psychicznym załamaniem, przed rozpłakaniem się jak dziecko. Innych powstrzymuje obawa przed tym, że druga osoba nie wyczuje ogromnej wagi, jaką ma dla mnie mój sekret. Zwykle przewidujemy z góry, jak wielki ból sprawi nam fakt, że nasze wyznanie spotkało się z obojętnością, niezrozumieniem, wywołało szok, gniew lub kpiny drugiej strony. Mój powiernik mógłby rozzłościć się lub wyjawić moją tajemnicę tym, dla których nie była ona przeznaczona.

Mogło się zdarzyć, że w jakimś momencie mojego życia wydobyłem z ciemności pewną część mojego „ja” i ukazałem ją komuś w pełnym świetle. Być może on tego nie zrozumiał i dlatego uciekłem z sercem wypełnionym żalem w bolesną samotność emocjonalną. Może jednak były i takie chwile, gdy ktoś usłyszawszy moją tajemnicę, przyjął ją z całą delikatnością. Zapamiętałem być może słowa, jakimi chciał mnie umocnić, współczucie w jego głosie i zrozumienie w jego oczach. Pamiętam te oczy. Pamiętam, jak jego ręka ujęła moją. Pamiętam delikatny uścisk, który uświadomił mi, że zostałem zrozumiany. Było to wielkie i wyzwalające przeżycie, a w jego następstwie poczułem, że żyję pełniejszym życiem. Została zaspokojona moja wielka potrzeba: zostałem wysłuchany, potraktowany poważnie i zrozumiany.

Jedynie przez tego rodzaju dzielenie się człowiek poznaje siebie. Sama introspekcja jest bezużyteczna. Człowiek może wprawdzie powierzyć wszystkie swoje tajemnice cierpliwym kartom osobistego pamiętnika, lecz możliwość poznania siebie i doświadczenia pełni życia ma tylko w spotkaniu z drugim człowiekiem. Przyjaźń staje się wielką przygodą. Ujawniając przed sobą coraz to nowsze i głębsze warstwy naszych osobowości, ja i przyjaciel nieustannie i coraz dogłębniej odkrywamy siebie nawzajem. Otwiera to mój umysł, rozszerza horyzonty, wypełnia nową świadomością, pogłębia uczucia, nadaje życiu sens.

Jednak bariery nigdy nie zostają przełamane raz na zawsze. Przyjaźń i wzajemne odsłanianie się są każdego dnia czymś nowym, ponieważ być człowiekiem znaczy każdego dnia zmieniać się i wzrastać. Rozwijam się tak samo, jak mój przyjaciel, a różnice między nami zaznaczają się coraz wyraźniej. Nie wzrastamy w kierunku identycznej osobowości, lecz każdy z nas w kierunku swojej własnej. Odkrywam u mojego przyjaciela inne upodobania i gusta, inne uczucia i nadzieje, inne reakcje na nowe przeżycia. Przekonuję się, że nie mogę powiedzieć mu raz na zawsze, kim jestem. Muszę stale mówić ci, kim jestem, a ty musisz stale mówić mi, kim ty jesteś, gdyż oboje wciąż się rozwijamy.

Może się zdarzyć, że to, co niegdyś pociągnęło mnie do ciebie, obecnie zdaje się utrudniać naszą komunikację. Początkowo wyglądało na to, że twój sentymentalizm równoważy moje skłonności intelektualne, twoje ekstrawertyczne zachowanie uzupełnia mój introwertyzm, twój realizm stanowi przeciwwagę dla mojej intuicji artystycznej. Zdawać by się mogło, że jest to przyjaźń idealna. Przypominaliśmy dwie połowy jednej całości. Lecz obecnie, gdy chcę podzielić się z tobą moimi przemyśleniami, złości mnie, że nie przejawiasz zainteresowania racjonalnymi argumentami, które przytaczam. Gdy chcę ci wykazać, że twój sentymentalizm pozbawiony jest logiki, sprawiasz wrażenie, jakby cię to nic nie obchodziło. Niegdyś wydawało się, że tak dobrze pasujemy do siebie. Dziś zaś dzieli nas fakt, że ty potrzebujesz towarzystwa, ja zaś ze swą naturą introwertyka poszukuję samotności.

Oczywiście nasza przyjaźń może trwać nadal. Mamy w zasięgu ręki to, co dla człowieka jest najpiękniejsze i co daje mu najwięcej satysfakcji. Nie wolno nam teraz zawrócić. Nadal możemy dzielić się wszystkim, czym z taką pasją dzieliliśmy się wtedy, gdy powiedziałem ci po raz pierwszy, kim jestem, a ty powiedziałeś mi, kim ty jesteś. Tylko że teraz nasze dzielenie się będzie głębsze, gdyż i my jesteśmy głębsi. Jeżeli nadal będę cię słuchał z tym samym zachwytem i radością, jak to było na początku, i ty będziesz mnie słuchał w ten sposób, nasza przyjaźń zapuści mocniejsze i głębsze korzenie. Błyszczące okruchy naszych pierwszych wspólnych przeżyć zamienią się w prawdziwe złoto. Możemy być i będziemy pewni, że nie ma potrzeby ukrywać przed sobą czegokolwiek, że podzieliliśmy się ze sobą wszystkim.

Ciągle doświadczam nieustannie rozwijającej się i odnawiającej rzeczywistości ciebie, a ty doświadczasz rzeczywistości mnie, przez siebie nawzajem doświadczamy wspólnie rzeczywistości Boga, który niegdyś rzekł: „Nie jest dobrze, żeby człowiek był sam”.


Przypisy:

1 W sensie „rozwoju naszej osoby”, „rozwoju nas jako osoby” (ang. growth as persons) – przyp. red.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama