Jak się mają stosunki polsko-ukraińskie, czyli gdzie się kończą deklaracje, a zaczynają fakty
2 grudnia 1991 roku Polska jako pierwsze państwo na świecie uznała niepodległość Ukrainy. W ciągu następnych lat politycy w Warszawie i Kijowie wielokrotnie powtarzali, że obydwa kraje łączy partnerstwo strategiczne. Kiedy jednak dochodzi do wypróbowania jakości owego sojuszu, Polska odwraca się od Ukrainy plecami.
„To Ukraina stworzyła z Rosji wielką potęgę. Bez Ukrainy Rosja jest potęgą przeciętną, jak Niemcy, Japonia czy Francja” — napisał niegdyś francuski politolog Alain Besancon. Diagnozę taką podziela wielu politologów i polityków, dla których istnienie niepodległej i demokratycznej Ukrainy jest gwarancją powstrzymywania imperialnych dążeń Rosji. Zbigniew Brzeziński stwierdził wprost, że gdyby Polska miała wybierać między członkostwem w NATO a sąsiadowaniem z niezawisłym państwem ukraińskim, to powinna dla swojego bezpieczeństwa wybrać to drugie.
Podobne rozumowanie leżało u podstaw decyzji Józefa Piłsudskiego, gdy w 1920 roku zdecydował się zawrzeć sojusz z atamanem Semenem Petlurą. Proklamowanie suwerennych państw — ukraińskiego, białoruskiego i litewskiego — miało odgradzać Polskę od Rosji, która, obojętnie — „biała” czy „czerwona”, zawsze stanowiła dla nas zagrożenie. Późniejsze wydarzenia potwierdziły trafność tej diagnozy: Moskwa, która najpierw zadała cios ukraińskim aspiracjom wolnościowym, później wyciągnęła swe ręce po Polskę.
Cała emigracyjna publicystyka paryskiej „Kultury” przez dziesięciolecia koncentrowała się na konieczności zawarcia sojuszu z Ukrainą. Dziś spadkobiercą tej tradycji ogłosił się prezydent Aleksander Kwaśniewski, który spotyka się ze swoim ukraińskim odpowiednikiem Leonidem Kuczmą tak często, że — jak sam zażartował na jednej z konferencji — żona zaczyna być już zazdrosna o Ukraińca.
A jednak te wszystkie spotkania na wysokim szczeblu mają nikłe przełożenie na konkretne decyzje. Zdaniem Piotra Tymy ze Związku Ukraińców w Polsce, należałoby raczej mówić o partnerstwie kosmicznym niż strategicznym: „Funkcjonuje sam termin, ale szczegółów współpracy nie ma. Współpraca to mit. Podczas spotkań premierów i prezydentów deklarowano bardzo wiele, ale te deklaracje nie przekładają się na język konkretów”.
Jeśli nasze bezpieczeństwo zależy od ukraińskiej niezawisłości, powinniśmy więc robić wszystko, aby Kijów nie stracił suwerenności na rzecz Moskwy. Wiadomo, że Polska, która nie jest żadnym mocarstwem, ma ograniczone pole do działania i w polityce międzynarodowej wiele osiągnąć nie może. Zdarzają się jednak takie sytuacje, że głos Warszawy jest w pewnych kwestiach decydujący. I akurat w dwóch takich momentach, kiedy Polska mogła Ukrainie pomóc, odwróciła się od niej plecami.
Istnieją różne formy narzucania swojej woli w stosunkach między państwami. Można jakiś kraj zdominować militarnie, można też uzależnić go gospodarczo. Po upadku komunizmu Moskwa coraz częściej porzuca pierwszy sposób na rzecz drugiego. Tak dzieje się z wieloma byłymi republikami sowieckimi, które po rozpadzie ZSRR ogłosiły niepodległość. Ich gospodarki są niemal w całości uzależnione od dostaw rosyjskiego gazu ziemnego lub ropy naftowej.
W 1992 roku wystarczyło, że Rosja przykręciła kurki z ropą naftową, a przez trzy tygodnie na wewnętrznych liniach Ukrainy nie latał ani jeden samolot, a w półmilionowym Nikołajewie unieruchomione zostały wszystkie karetki pogotowia. Nic więc dziwnego, że w trwających wówczas negocjacjach na temat podziału Floty Czarnomorskiej Ukraińcy nagle zmiękli i przyjęli twarde warunki rosyjskie.
Kiedy zimą 1992/93 Rosjanie przykręcili z kolei kurki z gazem Litwie, sytuacja energetyczna w tym kraju stała się tragiczna. W wyborach parlamentarnych, które odbyły się wkrótce potem, sromotnie przegrał rządzący wówczas konserwatysta Vytautas Landsbergis (oskarżono go o pogorszenie stosunków z Rosją), zwyciężył natomiast postkomunista Algirdas Brazauskas (obiecywał dogadać się z Moskwą). Potem okazało się, że Brazauskasa łączyły wspólne interesy z rosyjskimi koncernami energetycznymi.
Obecnie Rosja próbuje jeszcze bardziej gospodarczo uzależnić od siebie Ukrainę. Prezydent Władimir Putin mianował ambasadorem w Kijowie byłego premiera Wiktora Czernomyrdina, który został także specjalnym pełnomocnikiem rządu ds. stosunków ekonomicznych z Ukrainą. Nominacja ta zbiegła się z początkiem wielkiej prywatyzacji na Ukrainie. Według kijowskich publicystów, zadaniem Czernomyrdina jest przejęcie przez stronę rosyjską kontroli nad kluczowymi gałęziami ukraińskiego przemysłu. W tej chwili, jeśli w przetargach prywatyzacyjnych startują firmy zachodnie i rosyjskie, to najczęściej wygrywają te drugie.
W 1993 roku Polska podpisała z Rosją umowę o budowie pierwszej nitki rurociągu jamalskiego. Decyzja ta wywołała w Kijowie wielkie zaniepokojenie. Leonid Kuczma, wówczas premier, oświadczył w parlamencie, że akt ten ma charakter wybitnie antyukraiński.
Rzecz w tym, że wszystkie istniejące do tej pory rurociągi, przesyłające rosyjski gaz na Zachód, przebiegały przez terytorium Ukrainy. Trudno więc było szantażować Ukraińców groźbą odcięcia dopływu gazu, który i tak musiał być eksportowany do Europy Zachodniej. Ominięcie Ukrainy i poprowadzenie „wielkiej rury” przez Białoruś dało Moskwie skuteczniejszy instrument nacisku na Kijów. Bez zgody Polski, przez którą rurociąg jamalski również przebiega, taka inwestycja nie byłaby jednak możliwa. I Polska taką zgodę wydała.
W wyniku tej decyzji zmniejszyło się bezpieczeństwo energetyczne Ukrainy, która straciła też dużą część dochodów z tranzytu rosyjskiego gazu. Nic więc dziwnego, że przed dwoma laty Leonid Kuczma stwierdził wprost: „Moskwa oficjalnie i nieoficjalnie sprzeciwia się niepodległości ekonomicznej Kijowa”.
Oświadczenie to zbiegło się z wielką ofensywą dyplomatyczną Rosji, która — strasząc Ukrainę groźbą budowy drugiej nitki rurociągu jamalskiego — przejęła od Kijowa kontrolę nad ukraińskimi gazociągami tranzytowymi. Odpowiednią koncesję uzyskała firma, w której pakiet kontrolny posiada Gazprom.
Rosjanie zerwali też umowę na dostawę gazu między Ukrainą a Turkmenistanem. Surowiec ten i tak musiałby być sprowadzany tranzytem przez terytorium Rosji. Moskwa zagroziła, że podniesie wówczas stawki za tranzyt turkmeńskiego gazu do takiego pułapu, że uczyni dostawy nieopłacalnymi dla Ukrainy.
Miesiąc temu „Rzeczpospolita” doniosła o kolejnym wystawieniu Ukraińców do wiatru. Otóż na każdym niemal spotkaniu prezydentów czy premierów obu krajów powtarzano, jak ważną sprawą jest budowa ropociągu Odessa — Brody — Gdańsk. Poparcie dla projektu publicznie deklarowali zarówno Leszek Miller, jak i Aleksander Kwaśniewski, który jeszcze w czerwcu nazwał go naszą „sztandarową” inwestycją.
Celem projektu jest uniezależnienie się od głównego dostawcy ropy naftowej, czyli od Rosji. Cel ten przyświeca nie tylko Ukrainie, uzależnionej od rosyjskiej ropy niemal w 100 procentach, lecz również Polsce, która sprowadza ze Wschodu 81 procent tego surowca. Taki rurociąg zmieniłby zresztą sytuację energetyczną w całej Europie Środkowej, gdyż Czechy, Słowacja, Węgry i Bułgaria są zależne od rosyjskiej ropy w tym samym stopniu co Polska. W myśl projektu ropociąg miał brać swój początek nad Morzem Kaspijskim (gdzie w Azerbejdżanie roponośne szelfy znajdują się poza rosyjską kontrolą), biec przez Gruzję, Morze Czarne, a potem z Odessy przez terytorium Ukrainy aż do Polski (przez Płock do Gdańska).
Strona ukraińska wybudowała swoją część ropociągu — od terminalu w porcie odeskim aż do miejscowości Brody w pobliżu granicy z Polską. Fakt, że pogrążona w kryzysie gospodarczym Ukraina zdołała wyasygnować na ten cel 200 milionów dolarów, świadczy o determinacji Kijowa.
Tymczasem strona polska nie zrobiła dosłownie nic. Nie tylko nie zbudowano ani metra rurociągu, ale nawet nie stworzono biznesplanu i nie oszacowano opłacalności całego przedsięwzięcia.
Jako przedstawiciel strony polskiej występowała spółka o nazwie Międzynarodowe Towarzystwo Naftowe Golden Gate. Jak ujawniła „Rzeczpospolita”, związanych z nią jest wielu weteranów „transformacji ustrojowej”, zamieszanych w największe afery gospodarcze III RP, m.in. aferę alkoholową, Agrobanku czy FOZZ.
Jak wiadomo, wielki udział w „transformacji ustrojowej” mieli przedstawiciele służb specjalnych (pisze o tym m.in. Jadwiga Staniszkis w swej książce „Postkomunizm” czy też Władimir Bukowski, którego w 1991 roku wpuszczono do archiwów Kremla). Wiadomo też, że między polskimi a sowieckimi służbami istniała w czasach komunistycznych relacja zależności, a nie wszystkie nici po upadku komunizmu uległy zerwaniu.
Jedno jest pewne: na storpedowaniu projektu ropociągu Odessa — Gdańsk najbardziej zyskuje Rosja. A gadki o partnerstwie strategicznym między Polską a Ukrainą można między bajki włożyć.
Grzegorz Górny (1969), publicysta, reporter, producent telewizyjny, założyciel i redaktor naczelny czasopisma „Fronda" (od 1994). W latach 1994-2001 zrealizował ok. 150 audycji telewizyjnych „Fronda" dla Programu 1 TVP. Publikuje m.in. w „Rzeczpospolitej" i „Nowym Państwie".
opr. mg/mg